Czas przerwać powtórkę z historii, która może się skończyć najwyżej farsą. Gintaras Songalia zafundował nam („Plus Minus" 16 – 17 kwietnia) korepetycje z XIX wieku – można bez końca ciągnąć opowieści o polskich i litewskich krzywdach. Po polskiej stronie ma się wrażenie, że znajdujemy się tuż przed ultimatum w 1938 r. i oczekujemy tylko demonstracji pod hasłem „Wodzu, prowadź nas...", lecz tym razem już nie na Kowno.
Ze znanym Litwinem można porozmawiać o polityce w Europie, o sytuacji w Rosji, Gruzji i na Ukrainie – ktoś powiedział, że Vytautas Landsbergis jest geopolitycznym sumieniem UE. Zgodzi się z nim człowiek prawie we wszystkim: od energetyki po gusta literackie. Gdy podjąć temat Polaków na Litwie, ten ze swadą cytujący Miłosza litewski przywódca zmienia się w chłodnego referenta wyroków Trybunału Konstytucyjnego na Litwie, z których wynika, że polskie nazwiska muszą być pisane z litewskimi znakami. W tym miejscu coś się zacina. Obsesja na punkcie języka to element litewskiej tożsamości, która wykuwała się pomiędzy Polakami a Rosjanami. Dochodzą do tego wspomnienia postulatów politycznych części litewskich Polaków sprzed dwóch dekad. „Ja wiem, że Polacy na Litwie mówią o polskim „w", a myślą o autonomii" – mówi inny znany Litwin.
Były ambasador Meilunas przewrotnie przekonuje, że nauczanie języka polskiego ogranicza się dla dobra litewskich Polaków. Znajoma Litwinka zauważa jednak, że „nie jest to szaleństwo na tle Polski, a szaleństwo pospolite". Gdyby wyszła za Francuza, nazwisko jej dzieci też zapisywano by fonetycznie. Paradoksalnie nawet najbardziej krytycznie wobec Rosji nastawieni Litwini zapominają, że ta maniera, która powoduje, że francuska babcia nie rozpoznałaby wówczas własnego nazwiska u litewskiego wnuka, nie mówiąc już o urzędniku w Paryżu, wzięła się z fonetycznego przepisywania wszystkich nazw na cyrylicę w radzieckich czasach!
Skumulowane niepowodzenia
Część obserwatorów z przymrużeniem oka obserwowała ostatnie dyskusje o języku. Nie do śmiechu jest tylko mniejszości i co bardziej świadomym Litwinom i Polakom w obu krajach. Przebieg tej debaty pokazuje, jak w kilkanaście miesięcy można rozmontować relacje polsko-litewskie, czyli coś, co jeszcze niedawno wydawało się trudne do zniszczenia. Co bardziej oddaleni od litewskich spraw Polacy przecierają oczy ze zdumienia, gdy dziennikarze pytają, czy powinniśmy zerwać stosunki dyplomatyczne. A obecne przesilenie w kwestii praw mniejszości to głównie wynik polityki Litwy po 1994 roku, kiedy to podpisaliśmy z nią traktat; żadnemu z polskich rządów nie udało się załatwić tej ani kilku innych spornych spraw. Pochopna jest zatem diagnoza, że to tylko wina polskiej strony po 2007 roku. Litwini w każdej krytyce, pewnie i w tej, gotowi są widzieć tylko rękę Moskwy. Swojej winy zobaczyć nie umieją.
Co słyszymy w warszawskim salonie? „Litwini odeszli od zmysłów" i zaraz potem pytanie „jak zareagować?". Odpowiedzi są dwie. W wariancie pierwszym uznajemy, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe; że nie rozumiemy, o co chodzi sąsiadom na północy. „Przejdzie im, ktoś inny wygra wybory, to się przeprosimy, a polityczne ciche dni, a raczej lata nie zaszkodzą". Takie rozwiązanie, niepozbawione racji, daje rządowi w Warszawie możliwość pokazania, że jest „twardy". Problem w tym, że konsekwencja to selektywna, bo mniejszości polskiej w Niemczech i na Białorusi nasze władze nie bronią z taką samą determinacją, a problemy są tam poważne. Także od ataków opozycji – jak zwykle polityka zagraniczna miesza się z wewnętrzną – nie chroni taka postawa, o czym świadczy publicystyka Jarosława Kaczyńskiego.
Druga możliwość zakłada ogłoszenie zasady, że problemy mniejszości nie mogą szkodzić relacjom międzypaństwowym. W rzeczywistości sprowadzałoby się to do manewru podobnego jak z Rosją w sprawach historycznych, że kwestie Polaków na Liwie przenosimy do stolika obok. Tak by nie przeszkadzały one w „głównych" negocjacjach na „ważne" tematy, które miałyby już wtedy przebiegać bez przeszkód. Przeciw takiemu rozwiązaniu konfliktu przemawia to, że tych spraw oddzielić się nie da, bo w dyplomacji liczy się tzw. atmosfera, a ta nie będzie dobra bez uznania praw Polaków na Litwie. Nie sprzyja „odpuszczeniu sobie" sprawy litewskich Polaków fakt, że zbliżają się wybory w Polsce. Mniejszość na Litwie byłaby w takim razie kolejną po Polakach na Białorusi, o której opozycja mówiłaby, że została zostawiona sama sobie przez gabinet Tuska.
I kwestia najważniejsza, Sikorski ma rację, przymykanie oczu na sprawy mniejszości nic nie da – i w innych, jak najbardziej praktycznych kwestiach współpraca nie układa się dobrze: Litwini rozebrali tory na Łotwę, dokąd można było taniej eksportować produkty naftowe z Możejek, co osłabiło strategiczną inwestycję Orlenu i zadziałało na korzyść rosyjskiego biznesu. Polska też nie była święta i zostawiła Litwę jesienią 2008 roku w UE samą z wetem wobec rozmów z Moskwą o nowej umowie UE – Rosja, a jeśli wierzyć WikiLeaks, nie była lojalna w ramach NATO w sprawie planów obrony przed niespodziewanym atakiem. Takie rzeczy nad Wilią pamięta się Polakom podwójnie.