Jeśli hasło „Kości" brzmi znajomo, to nie dziwota – serial pod tym tytułem oglądają miliony telewidzów na świecie i w Polsce. Serialu nie byłoby, gdyby nie cykl powieści Kathy Reichs o rezolutnej pani antropolog sądowej – Temperance Brennan. W Polsce ukazała się właśnie książka dwunasta (z trzynastu dotąd napisanych).
Serial i książki łączy niewiele, poza pomysłem – by zagadki kryminalne rozwiązywała specjalistka od grzebania się w szczątkach twardych. „206 kości" to nie tylko tytuł powieści, ale i liczba kości znajdujących się w ludzkim ciele.
Książki Kathy Reichs bliższe są brytyjskiej tradycji kryminału niż amerykańskim thrillerom a la James Patterson czy Jeffery Deaver, w których akcja gna na złamanie karku, a zakręty fabuły mnożą się jak króliki. Cały smak tych historii bierze się z precyzyjnych opisów procedur badawczych i policyjnych oraz z budowania skomplikowanych relacji między dość zwyczajnymi bohaterami. Taki też jest świat pani Brennan – zamiast demonicznych geniuszy zbrodni szybciej spotka się tu gościa, który zatłukł swą ofiarę szpadlem. A ponieważ autorka (również antropolog sądowy) dzieli swą pracę między Stany Zjednoczone i Kanadę, to i jej książkowe alter ego zaznajamia nas z trupami po obu stronach granicy. Specyficzny klimat prowincji Quebec (nie, nie chodzi mi o pogodę) sprawia, że dla polskiego czytelnika rzecz jest jeszcze ciekawsza – poznajemy bowiem galerię typków anglo- i frankofońskich, ich obyczajów, słownictwa i fobii (głównie antyamerykańskich).
„206 kości" to historia śledztwa w sprawie seryjnego mordercy staruszek, identyfikacji ofiar wypadku sprzed lat oraz obrzydliwej, choć ambitnej prowokacji – napisana nieźle, gdzie trzeba zaskakująca, a gdzie trzeba sentymentalna. Jedyne, co przeszkadza, to nadmiar moralizowania
– naprawdę, nie wszystko trzeba wykładać czytelnikowi jak chłopu drogę, a już na pewno mija się z celem opatrywanie dzieł beletrystycznych naukowo-publicystycznymi posłowiami objaśniającymi, „co autor miał na myśli". Wtedy bowiem (na szczęście tylko wtedy) Kathy Reichs wypada trochę jak minister zdrowia Ewa Kopacz wzywająca do mycia rąk: i śmiesznie, i żenująco. Zupełnie niepotrzebnie, bo kościec opowieści – stwierdzam po szczegółowym badaniu – jest w stanie dobrym.