Piętno PRL-owskiego myślenia nie oszczędziło Open'era

A właściwie po co są nam muzyczne festiwale?!". Taką kwestią zaskoczyłem sam siebie przed rozpoczęciem tegorocznego Open'era

Publikacja: 02.07.2011 01:01

Dłuższą sekundę żyłem z obawą, że zadaję sobie głupie pytania. I takie jednak okazują się potrzebne, choćby po to, by zrozumieć, że dawno już zapomnieliśmy czas, gdy marzyliśmy o muzycznej imprezie na europejskim poziomie ze światowymi gwiazdami.

Wyczuwalna podświadomie przyczyna pytania ujawniła się, gdy uświadomiłem sobie, że dzisiejszym festiwalom brakuje elementu, który był najważniejszy, gdy jeździłem w latach 80. do Jarocina – buntu. Nawet na rockowych imprezach nikt już nie ma złudzeń, że kapitalizm złapał nas w swoje drapieżne szpony i możemy marzyć tylko o tym, by zaproponowano nam, za przeproszeniem, muzyczny produkt najwyższej jakości. Buntu nam przecież w promocji nie zaoferują!

Prosty kapitalistyczny wniosek łączy mi się z historią Woodstock. Pamiętamy o hippisach, Santanie, Cockerze, Hendriksie, o szalonych kąpielach w błocie, a geneza imprezy była taka, że John Roberts i Joel Rosenmann, spadkobiercy bogatych amerykańskich rodzin, chcieli zainwestować dwa miliony dolarów. Nie wiedzieli, jak budować scenę, zabrakło kasy na gigantyczne ogrodzenie. Sprzedano tylko 50 tysięcy biletów, setki tysięcy fanów oglądały koncerty za darmo i skończyło się finansową katastrofą.

Amerykanie mogli być fatalnymi kapitalistami, Mikołaj Ziółkowski, szef Open'era – nie. Taki paradoks. Gdy rok temu na łamach „Plusa Minusa" zapowiadał kolejną edycję, mówił z dumą, że gdyńska impreza jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na europejskim rynku. Nazwał swoje działania częścią polskiej racji stanu, bo Open'er wpisuje Polskę w zachodnioeuropejski obieg. To prawda: jest jeden festiwal w Europie, na którym można w tym roku zobaczyć Coldplay i Prince'a.

Mikołaj Ziółkowski nie popełnia błędów Robertsa i Rosenmanna, w Gdyni wszystko się zgadza: działa komunikacja, pole namiotowe.

Niestety, rolę nieudolnych organizatorów Woodstock grają w Polsce od lat politycy i kolejne ekipy rządowe. Open'er jest wyspą w ich piaskownicy – rozkopanych kolejowych torowisk, dróg i autostrad. Żeby dotrzeć do Gdyni pociągiem z Warszawy, trzeba poświęcić 7,5 godziny, ci zaś, którzy podróżowali z południa – musieli doliczyć kilka godzin. Paranoiczny rekord świata!

Oglądając Prince'a i Coldplay, są dumni, że takiego zaszczytu nie dostąpili Niemcy czy Anglicy. Niestety, po imprezie przyjdzie im przełknąć, po raz kolejny, gorycz podróżowania po polskich drogach. Frustracja narasta. Już teraz słyszę, że za rok wielu osobom nie będzie chciało się wybrać do Gdyni, zwłaszcza gdy nabierze rozpędu Orange Warsaw Festival, współorganizowany przez koncern ITI. Ten to zawsze ma szczęście!

Więc może pobyt w aurze festiwalu na światowym poziomie jest potrzebny. Choćby po to, by uświadomić sobie, że tak jak w Jarocinie, i dziś jest się po co buntować – przeciwko nieudolnym warszawskim politykom, którzy nie wytrzymując konkurencji z prywatnymi i regionalnymi liderami, niszczą najcenniejsze inicjatywy.

Ale i na Opene'rze odcisnęło się piętno postpeerelowskiego myślenia. Mam w oczach tegoroczne festiwale: w Norymberdze – Rock Im Park, i w Pradze – United Islands. Przestrzeni festiwalowej nie dzieliły parkany i mury strażników na dwie zony: muzyczną – z pokarmem dla duszy, i gastronomiczną – z pożywką dla ciała. Tam festiwalowe życie jest kompletne. Można, oglądając koncert, kupić piwo i posiłek blisko sceny. Polacy muszą wybierać – muzyka albo gastronomia. Być albo nie być? Gdzie być, a gdzie nie być?

Na brak zaufania do młodych Polaków wskazują też open'erowe kupony, przejaw postsocjalistycznej kontroli obiegu pieniądza. Niemcy i Czesi płacą na swoich muzycznych świętach własną walutą.

Może więc i my, jak radził bohater „Misia", nie bądźmy peweksami. Nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie żyjmy w schizofrenicznej rzeczywistości: na światowej klasy festiwalach – z siermiężnymi politykami. Może bywalcy Open'era powinni dokonać pokoleniowej zmiany i podziękować tym, którzy zbezcześcili ideały „Solidarności". I jednym, i drugim. Minęły już wszak dwie dekady wolności. I jedna Open'era! Wybory jesienią!

Dłuższą sekundę żyłem z obawą, że zadaję sobie głupie pytania. I takie jednak okazują się potrzebne, choćby po to, by zrozumieć, że dawno już zapomnieliśmy czas, gdy marzyliśmy o muzycznej imprezie na europejskim poziomie ze światowymi gwiazdami.

Wyczuwalna podświadomie przyczyna pytania ujawniła się, gdy uświadomiłem sobie, że dzisiejszym festiwalom brakuje elementu, który był najważniejszy, gdy jeździłem w latach 80. do Jarocina – buntu. Nawet na rockowych imprezach nikt już nie ma złudzeń, że kapitalizm złapał nas w swoje drapieżne szpony i możemy marzyć tylko o tym, by zaproponowano nam, za przeproszeniem, muzyczny produkt najwyższej jakości. Buntu nam przecież w promocji nie zaoferują!

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał