Dłuższą sekundę żyłem z obawą, że zadaję sobie głupie pytania. I takie jednak okazują się potrzebne, choćby po to, by zrozumieć, że dawno już zapomnieliśmy czas, gdy marzyliśmy o muzycznej imprezie na europejskim poziomie ze światowymi gwiazdami.
Wyczuwalna podświadomie przyczyna pytania ujawniła się, gdy uświadomiłem sobie, że dzisiejszym festiwalom brakuje elementu, który był najważniejszy, gdy jeździłem w latach 80. do Jarocina – buntu. Nawet na rockowych imprezach nikt już nie ma złudzeń, że kapitalizm złapał nas w swoje drapieżne szpony i możemy marzyć tylko o tym, by zaproponowano nam, za przeproszeniem, muzyczny produkt najwyższej jakości. Buntu nam przecież w promocji nie zaoferują!
Prosty kapitalistyczny wniosek łączy mi się z historią Woodstock. Pamiętamy o hippisach, Santanie, Cockerze, Hendriksie, o szalonych kąpielach w błocie, a geneza imprezy była taka, że John Roberts i Joel Rosenmann, spadkobiercy bogatych amerykańskich rodzin, chcieli zainwestować dwa miliony dolarów. Nie wiedzieli, jak budować scenę, zabrakło kasy na gigantyczne ogrodzenie. Sprzedano tylko 50 tysięcy biletów, setki tysięcy fanów oglądały koncerty za darmo i skończyło się finansową katastrofą.
Amerykanie mogli być fatalnymi kapitalistami, Mikołaj Ziółkowski, szef Open'era – nie. Taki paradoks. Gdy rok temu na łamach „Plusa Minusa" zapowiadał kolejną edycję, mówił z dumą, że gdyńska impreza jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na europejskim rynku. Nazwał swoje działania częścią polskiej racji stanu, bo Open'er wpisuje Polskę w zachodnioeuropejski obieg. To prawda: jest jeden festiwal w Europie, na którym można w tym roku zobaczyć Coldplay i Prince'a.
Mikołaj Ziółkowski nie popełnia błędów Robertsa i Rosenmanna, w Gdyni wszystko się zgadza: działa komunikacja, pole namiotowe.
Niestety, rolę nieudolnych organizatorów Woodstock grają w Polsce od lat politycy i kolejne ekipy rządowe. Open'er jest wyspą w ich piaskownicy – rozkopanych kolejowych torowisk, dróg i autostrad. Żeby dotrzeć do Gdyni pociągiem z Warszawy, trzeba poświęcić 7,5 godziny, ci zaś, którzy podróżowali z południa – musieli doliczyć kilka godzin. Paranoiczny rekord świata!