Ukazała się właśnie taka książka, która powinna znaleźć czytelników w każdym polskim domu. Opowiada bowiem „Żniwo gniewu" o polskim losie, w którym cierpienie sąsiaduje z nadzieją, wierność z wolą przetrwania, a miłość z nienawiścią.
Napisana z epickim rozmachem książka jest historią Maruszki i Kaszmiry – dwóch pochodzących z Kresów sióstr, które po 1 września 1939 roku przeżyły gehennę: podwójną okupację – sowiecką i hitlerowską, zagrożenie ze strony najgorszego, bo swojego wroga – ukraińskiego, przymusowe roboty w Prusach Wschodnich. Wreszcie „wyzwolenie", po którym najbardziej trzeba było wystrzegać się „oswobodzicieli". Powrót do Mołodeczna czy Nowogródka był niemożliwy; przyszło szukać kąta na obcej, choć nazwanej odzyskaną, ziemi, którą właśnie opuszczali dotychczasowi gospodarze.
Patrząc na to, co czerwonoarmiści wyrabiali z Niemcami (i nie tylko z nimi), siostry odczuwały empatię, acz bez przesady: „Może ta pani donosiła na Żydów? – zastanawia się Kaszmira. – Może krzyczała głośno: Heil Hiltler. (...) A może całe to stado wypędzonych zwracało się do Polaków: Ty polska świnio! Może jeszcze kilka dni temu odesłali kogoś do obozu w Działdowie? Może trzymają mundurek Hitlerjugend w komodzie jako trofeum, jako pamiątkę? (...) Bóg tylko wie, co o tym sądzić. Wierzę, że jest jakaś sprawiedliwość, która dotyczy oprawców, że jest sprawiedliwość wobec ofiar...".
Siostry nie miały też złudzeń odnośnie do Sowietów, zdążyły poznać ich aż za dobrze. Różniły się pod tym względem od robotników rosyjskich, którzy tęsknie wypatrywali rodaków, by wyzwolili ich z niewoli, ci zaś wyzwolili ich, owszem, z życia. Maruszka pod okupacją sowiecką przeżyła koszmar, codziennie drżąc o życie ukrywającego się męża i swoją przyszłość – zagrożoną wywózką. Napaść Niemców na Związek Sowiecki przyjęli, tak naprawdę, z ulgą i nadzieją. Krótkotrwałą; pierwszy Niemiec, którego po wyjściu z lasu napotkał mąż Maruszki, bez słowa zabił go.
Maruszka, matka dwojga dzieci, w 1945 roku urodzi trzecie, którego ojcem będzie sowiecki „wyzwoliciel". Nie, nie stała się ofiarą gwałtu. Żyła z oficerem Armii Czerwonej, bo ten zajął się nią i jej rodziną, chronił ją i pomagał materialnie, wreszcie – zainteresował się nią jako kobietą. Dopiero po przeczytaniu „Żniwa gniewu" w pełni można zrozumieć pretensje Krzysztofa Kłopotowskiego do Andrzeja Wajdy o postaci kobiet z jego „Katynia", wszystkie jak spod sztancy, nad podziw patriotyczne i szeleszczące papierem.
Tu – przeciwnie; bohaterki wydanej przez Zyska książki są z krwi i kości. Przyjdzie im zapłacić wysokie rachunki, szczęśliwie – może nie te najwyższe. Po latach jedna z córek Maruszki powie: „Rosjanie (...) nie pozostawili po sobie heroicznego mitu, tylko jakąś odrażającą opowieść o atawizmach, o dzikości i chyba jednak właśnie złu... Sami stali się też oprawcami i (...) uruchomili współczucie dla Niemców... Po obozach koncentracyjnych, po eksperymentach Mengele, po Holokauście... Czujesz to? Upiorny chichot historii! I milczenie. Całe lata kobiety milczały! Wyobraź sobie sytuację, kiedy to w komunistycznej Polsce, dajmy na to w 1969 roku, jakaś kobieta domaga się sprawiedliwości?".
Autorką „Żniwa gniewu", mocnej i prawdziwej powieści utkanej z rodzinnych wspomnień, jest nosząca absolutnie egzotyczne dla nas nazwisko Lucie Di Angeli-Ilovan. Urodziła się w 1945 r. w Zielonej Górze, wychowywały ją matka i ciotka, których mężowie zginęli na wojnie. Dwadzieścia lat później wyjechała do Francji, a następnie do Stanów Zjednoczonych. Dalej czuje się Polką i... Kresowianką.