Młody polski ułan w strefie przyfrontowej oddalił się od swojej jednostki. Nagle usłyszał za sobą jezdnych. „Zmartwiał. Zza pagórka wyłoniły się najpierw płaskie, czarne papachy, lufy karabinów wdziane kozacką modłą przez prawe ramię, i już miękkim kłusem wjechali na niego jeźdźcy w czerkieskach, na dobrych wronich bachmatach. Stało się tak nagle, że nie miałby czasu zawrócić ani podnieść do strzału karabinu, ani podnieść rąk do góry. Stał tylko, przykuty, jak stał, a w zdrętwiałym wyrazie twarzy musiało być coś komicznego, bo pierwszy z jeźdźców błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
– Zdrastwuj!
Drugi się nie uśmiechnął i minął.
- A ty myślał już, że bolszewiki, co? Ale ten karabin trzyyyyma – żartował pierwszy.
– Tfu! – splunął Karol i jednocześnie wciągnął głęboko powietrze. – Myślałem.
Ze wzgórka zjeżdżał już cały szwadron, dlaczegoś dwójkami. To byli kubańscy Kozacy, o których już wcześniej słyszał, że przeszli na polską stronę".
Scenę taką w „Lewej Wolnej", największej polskiej powieści o roku 1920, umieścił Józef Mackiewicz. Książka ta była osnuta na przeżyciach pisarza, a Kozacy, o których mowa, pochodzili zapewne z Wolnej Dywizji Kozackiej esauła Wadima Jakowlewa. Ta licząca około trzech tysięcy szabel formacja operowała głównie na południowym odcinku frontu, z determinacją zwalczając znienawidzonych czerwonych komisarzy.
A był to tylko jeden z wielu takich oddziałów. Pod koniec wojny po stronie polskiej znajdowało się około 70 tysięcy wschodnich Europejczyków, co w realiach wojny 1920 roku stanowiło siłę niebagatelną. Byli to Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini, Kozacy, Finowie, Szwedzi, Łotysze, Estończycy i Niemcy. Większość wierzyła, że walcząc w obronie Polski, walczy także o wolność własnych ojczyzn okupowanych bądź też dopiero zagrożonych przez bolszewizm.
Inni byli ideowymi kotrrewolucjonistami, którzy traktowali wojnę 1920 roku w kategoriach ponadnarodowej krucjaty przeciwko komunizmowi. Mackiewicz starał się o ich epopei przypominać przez całe życie. Było to zadanie niewdzięczne, bo naruszające patriotyczny mit o samotnej walce narodu polskiego, który w pojedynkę miał uratować świat przed bolszewicką zarazą. Już w międzywojniu udział niepolskich ochotników starano się przemilczać. Później naprawdę o nim zapomniano.
– Żołnierze wszystkich tych jednostek bili się niezwykle dzielnie i ofiarnie. Polacy, którym przyszło walczyć z nimi ramię w ramię, oceniali ich niezwykle wysoko. Jako znakomitych żołnierzy i wiernych towarzyszy broni. Był to bowiem na ogół żołnierz niezwykle bitny i ideowy – mówi prof. Zbigniew Karpus, autor znakomitej monografii „Wschodni sojusznicy Polski w wojnie 1920 roku".
Atamanie, prowadź nas w ogień
Najbardziej barwną z tych jednostek była bez wątpienia słynna formacja gen. Stanisława Bułak-Bałachowicza. Był to Polak z Litwy, który podczas wielkiej wojny walczył w armii rosyjskiej, zdobywając w niej wszelkie możliwe bojowe odznaczenia. Po rewolucji bolszewickiej – zafascynowany bohaterami „Trylogii" Sienkiewicza – stworzył samodzielny oddział zagończyków, z którym bił bolszewików na terenie państw bałtyckich.
Najchętniej operował na tyłach wroga, gdzie siał strach i zniszczenie, dokonując brawurowych rajdów konnych. Bez pardonu wyrzynał czerwonych komisarzy i puszczał z dymem sprzyjające bolszewikom wioski. W skład jego oddziału wchodzili żądni przygód awanturnicy tuzina narodowości i weterani tuzina kampanii. Wszystkich ich łączyło fanatyczne oddanie swojemu „atamanowi".
Bałachowicz szybko stał się sławny na całą Europę i gdy zgłosił się do Warszawy o „przyjęcie go pod skrzydła Orła Białego", Józef Piłsudski przywitał go z otwartymi ramionami. Gdy wiosną 1920 roku Bałachowicz przebił się do Polski, jego oddział liczył zaledwie 700 szabel. Magia jego nazwiska była jednak tak przyciągająca, że w szczytowym okresie zgromadził wokół siebie blisko 20 tys. żołnierzy.
– Kogo tam nie było! Biali Rosjanie, Kozacy, Finowie. Uciekali do niego też oficerowie Wojska Polskiego, którzy mieli problemy dyscyplinarne w swoich jednostkach i zostali zdegradowani. Bałachowicz oczywiście uznawał ich poprzednie stopnie. Brał każdego, byle chciał bić czerwonych – mówi prof. Zbigniew Karpus. Oddział rzeczywiście przypominał raczej jednostkę z kart „Ogniem i mieczem" niż nowoczesne wojsko.