Ataki z 11 września odbiły się echem w wielu sferach życia Ameryki, ale przede wszystkim w polityce Stanów wobec świata zewnętrznego. Amerykanie szykowali się do stawienia czoła nowym wrogom, a potężny tankowiec, jakiego przypomina amerykański establishment wojskowy i dyplomatyczny, powoli zawrócił kurs. Przez następne dziesięciolecie stworzyliśmy ogromną nową biurokrację w dziedzinie bezpieczeństwa – z raportu ogłoszonego rok temu przez „Washington Post" wynika, że obejmuje ona 1200 instytucji publicznych, 1900 firm i
854 tys. ludzi z certyfikatem dostępu do tajnych informacji. Wszczęliśmy wojny w Afganistanie i Iraku. Zorganizowaliśmy operacje antyterrorystyczne w tak odległych krajach, jak Filipiny i Jemen. Zmieniliśmy kulturę organizacyjną naszej armii i zreorientowaliśmy politykę zagraniczną. Skupiliśmy uwagę na al Kaidzie i jej naśladowcach. I – jak się szacuje – wydaliśmy 3 biliony dolarów.
W kategoriach czysto wojennych odnieśliśmy zwycięstwo: dziesięć lat po 11 września al Kaida jest w daleko posuniętej rozsypce. Osama bin Laden nie żyje, fanatyczny islam podupada. Armia USA pozostaje najbardziej zaawansowana technicznie i doświadczona na świecie. A jednak po tych dziesięciu latach widać równie jasno, że wojna z terrorem to zbyt wąski pryzmat do patrzenia na całą planetę. I cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest za wysoka.
Skupiając się wyłącznie na islamskim fanatyzmie, przegapiliśmy na przykład przekształcenie się Chin z potęgi gospodarczej w mocarstwo o ambicjach politycznych. Nie doceniliśmy znaczenia rozwoju gospodarczego w sąsiedztwie Chin. Kiedy prezydent Bush podróżował po Azji krótko po 11 września, poruszał z rozmówcami w Malezji i Indonezji temat tamtejszych komórek terrorystycznych. Chińscy przywódcy rozmawiali zaś o biznesie i handlu.
Przeoczyliśmy, przynajmniej na początku, transformację Rosji z borykającego się z własną słabością partnera w niekiedy nieżyczliwego oponenta. Z perspektywy wojny z terrorem Władimir Putin, prezydent Rosji w 2001 r., wydawał się sojusznikiem. Też walczył z terrorystami – w Czeczenii. Chociaż była to całkiem odmienna wojna z całkiem innymi terrorystami (i nie tylko z terrorystami), zdołał on przekonać na krótki czas amerykańskie władze, że jego walka i ich walka to mniej więcej to samo.
Z powodu wojny z terrorem przegapiliśmy być może historyczną szansę zawarcia z Meksykiem układu w sprawie imigracji. Ponieważ Ameryka Łacińska była w ogóle nieistotna dla wojny z terrorem, straciliśmy zainteresowanie i wpływy w tym regionie. To samo dotyczy Afryki – z wyjątkiem krajów, w których działają grupy al Kaidy. W świecie arabskim ściśle współpracowaliśmy z autorytarnymi reżimami, bo wierzyliśmy, że pomogą nam zwalczać terroryzm islamski, chociaż ich autorytarny charakter był inspiracją dla islamskich fanatyków. Po części jest to właśnie powód, dla którego dziś w Egipcie czy Tunezji patrzą na nas podejrzliwie.