Ameryka jeszcze nie wygrała wojny z terroryzmem

Ameryka jeszcze nie wygrała wojny z terroryzmem, ale już nie przegrywa. Jedno się nie zmieniło: wciąż najskuteczniejszym sposobem walki z terrorystami jest ich fizyczna likwidacja

Publikacja: 10.09.2011 01:01

Amerykańscy żołnierze w bazie lotniczej w Kandaharze słuchają przemówienia prezydenta Obamy, który o

Amerykańscy żołnierze w bazie lotniczej w Kandaharze słuchają przemówienia prezydenta Obamy, który ogłasza plan wycofywania oddziałów z Afganistanu (23 czerwca 2011 r.)

Foto: AP

Analitycy New America Foundation, znanego waszyngtońskiego think tanku, od lat śledzą aktywność amerykańskich samolotów bezzałogowych nad terytorium Pakistanu. W jego północno-zachodniej części, w prowincjach graniczących z Afganistanem, drony dokonują ataków na oddziały talibów lub bojowników al Kaidy.

Zazwyczaj niszczą rakietami samochody, którymi przemieszczają się „cele". Stąd powtarzająca się często w raportach liczba czterech, pięciu lub sześciu ofiar. Czasami jest ich kilkanaście, gdy pociski spadają na dom albo na kompleks budynków, w którym terroryści odbywają właśnie naradę.

 

W latach 2004 – 2007 przeprowadzono zaledwie dziewięć takich nalotów. W roku 2008 – 33. W następnym – o 20 więcej. Rok temu było ich już 118. Do końca sierpnia tego roku – 56. W sumie Amerykanie wyeliminowali w ten sposób prawdopodobnie ponad 2,5 tys. przeciwników, w tym kilkudziesięciu wysokich rangą dowódców al Kaidy.

Od zamachów na Nowy Jork i Waszyngton minęło dziesięć lat. 11 września 2001 r. dwa pasażerskie boeingi wbiły się w wieże World Trade Center, trzeci uderzył w Pentagon, czwarty rozbił się w Pensylwanii. W ciągu kilku godzin zginęło blisko 3 tys. osób.

Amerykanie doznali podobnego szoku jak 60 lat wcześniej, gdy japońskie samoloty posłały na dno lub poważnie uszkodziły kilkanaście okrętów w bazie Pearl Harbor. Śmierć poniosło wówczas ponad 2400 żołnierzy, marynarzy i pilotów.

Czym innym był jednak atak na hawajską wyspę, a czym innym uderzenie w samo serce Ameryki. W grudniu 1941 r. na pancerniki US Navy spadały japońskie bomby z japońskich samolotów, które na skrzydłach miały wymalowane wyraźne czerwone słońca. Nikt nie miał wątpliwości: zaczynała się właśnie wojna dwóch państw. Naprzeciwko siebie miały stanąć wielkie armie wspierane przez przemysł oraz społeczeństwa USA i Kraju Kwitnącej Wiśni.

We wrześniu 2011 r. Stany Zjednoczone zostały zaatakowane przez cztery maszyny z amerykańskimi oznaczeniami, sterowane przez pilotów-samobójców w większości pochodzących z Arabii Saudyjskiej – kraju od lat zaprzyjaźnionego z USA. Ich mocodawcą był inny Saudyjczyk, który z kolei walczył przeciwko Armii Czerwonej w Afganistanie.

Nic się tutaj nie zgadzało. Ów zuchwały akt terroru nie miał nic wspólnego z teoriami Sun Tzu czy generała von Clausewitza. Dla Ameryki było to zupełnie nowe wyzwanie. Jak zdefiniować ten atak? Jak na niego odpowiedzieć? Jak prowadzić wojnę z przeciwnikiem, który nie zakłada munduru, nie ma ojczyzny ani sztandaru, nie posługuje się takimi pojęciami jak dywizja, pułk czy pluton? Jak walczyć z wrogiem, który nie kieruje się w swoich działaniach patriotyzmem, lecz wskazaniami Mahometa? Jak bronić się przed kimś, kto rekrutuje swoich żołnierzy w szkołach koranicznych w Pakistanie, Somalii czy Indonezji?

Przez całą dekadę Amerykanie próbowali znaleźć odpowiedzi na te pytania. Choć popełnili po drodze setki błędów i ponieśli wiele bolesnych porażek, dużo się nauczyli i sporo zrozumieli. Uchronili swój kraj przed kolejną krwawą rzezią, udaremniając ok.

40 prób zamachów na terenie Stanów Zjednoczonych. Dzięki postępowi technologicznemu są w stanie śledzić niemal każdy ruch każdego potencjalnego zamachowca, słuchają ich rozmów telefonicznych, przechwytują wszystkie podejrzane e-maile. Uczestniczą w czatach internetowych, podszywając się pod nawróconych dżihadystów i siejąc zwątpienie wśród zwolenników al Kaidy. Potrafią też jednego dnia „zgasić" wszystkie portale prowadzone przez islamskich ekstremistów – jak zdarzyło się to w siódmą rocznicę 11 września. Coraz sprawniej kontrolują finanse al Kaidy, współpracując z bankami na wszystkich kontynentach (a raczej zmuszając je do współpracy).

Wbrew powszechnie panującej opinii, wśród muzułmanów coraz trudniej jest znaleźć kandydatów na męczenników

Jedno się nie zmieniło: wciąż najskuteczniejszym sposobem walki z terrorystami jest ich fizyczna likwidacja. Wróćmy na chwilę do statystyk pokazujących ataki dronów w Pakistanie: ich liczba gwałtownie wzrosła, gdy do Białego Domu wprowadził się Barack Obama, największy pacyfista na tym stanowisku od czasów Jimmy'ego Cartera. Człowiek, który oburzał się na nieludzkie traktowanie więźniów w Guantanamo i zapowiadał nową jakość w polityce USA wobec krajów muzułmańskich, bez żadnych skrupułów podpisuje kolejne rozkazy egzekucji, na dodatek dokonywanych przez bezduszne roboty. Jak napisał Stuart Gottlieb, politolog z Uniwersytetu Yale, „Obama w jednej chwili ogłasza światu, iż Ameryka już nie torturuje więźniów, a sekundę później odpala pocisk Hellfire, który zamienia swoją ofiarę w kupkę popiołu".

Gdzie są ci męczennicy?

Może Obama jest zwykłym cynikiem, a może po prostu doszedł do wniosku, że to działa. Że zastrzelenie Osamy bin Ladena przez oddział komandosów czy zbombardowanie lepianki z czterema bojownikami al Kaidy jest krokiem w pełni usprawiedliwionym. Że wysłuchiwanie żalów lewicowych intelektualistów i narażanie się na krytykę Amnesty International jest dość niską ceną za spokojniejszy sen pana Jonesa i pani Smith. Że terrorysta, który zamieni się w „kupkę popiołu", nie zaplanuje kolejnego zamachu na Manhattanie ani nie podłoży już bomby na poboczu drogi gdzieś między Kabulem a Dżalalabadem.

Takie bomby, w wojskowym żargonie nazywane IED (Improvised Explosive Device – prowizoryczny ładunek wybuchowy), niemal codziennie zabijają w Afganistanie Amerykanów, Brytyjczyków i Polaków. W tym roku na ok. 400 ofiar wśród żołnierzy sił koalicyjnych ponad połowa zginęła w wyniku wybuchu IED.

Głównym składnikiem min-pułapek są nawozy sztuczne produkowane na bazie azotanów. Miny są tanie, łatwo je wykonać, zainstalować i zdetonować. Są śmiertelne, ale wyjątkowo prymitywne. Nie jest to broń, która może przechylić szalę zwycięstwa na wojnie, choć na pewno nadweręża morale wroga. Poza tym mina-pułapka ma dla islamskich ekstremistów jedną ważną zaletę: by jej użyć, nie trzeba samemu wysadzać się w powietrze. A wbrew powszechnie panującej opinii wśród muzułmanów coraz trudniej jest znaleźć kandydatów na męczenników.

Według CIA we wrześniu 2001 roku Osama bin Laden planował zamachy na obu wybrzeżach USA. Jednak główny „mózg" operacji Chaled Szejk Mohammed nie był w stanie znaleźć i wyszkolić odpowiedniej liczby szahidów gotowych ponieść śmierć w imię Allaha. Skaptował jedynie 19. Rok później chwalił się w jednym z wywiadów, że „al Kaida nigdy nie narzekała na brak potencjalnych męczenników", których można by wysłać na misję do Ameryki i Europy Zachodniej. Okazało się jednak, że ochotników nie ma wcale tak wielu.

Do samobójczych ataków dochodziło w ostatnich latach głównie w Iraku i Pakistanie, gdzie wśród ofiar przeważali muzułmanie. W Europie – tylko raz, w Londynie, sześć lat temu. W USA było zaledwie kilka nieudanych prób.

O problemach z werbunkiem świadczą m.in. desperackie apele przywódców al Kaidy. „Mój bracie w Allahu, powiedz mi, kiedy wreszcie ogarnie cię złość – słyszymy w nagraniu wideo z 2008 roku. – Nasze świętości są bezczeszczone, nasze meczety są dewastowane, a ty wciąż zachowujesz spokój? Nasza godność jest deptana, nasz świat umiera, a ty wciąż zachowujesz spokój? Jeśli tak, żyj jak tchórzliwy królik i umieraj jak królik!".

Imamowie uciekają się do najbardziej skrajnych interpretacji Koranu, by pozyskać nowych adeptów globalnego dżihadu. „Nasi uczeni są zgodni: ktoś, kto obraża Proroka Mahometa, musi zostać zgładzony bez ostrzeżenia – to fragment kazania znanego jemeńskiego duchownego Anwara al Awlakiego. – Jeśli ktoś stara się mu zaszkodzić, musi zostać zgładzony (...). Jeśli ktoś powie, że jeden z guzików Mahometa jest brudny, musi zostać zgładzony. Nie słyszałem, by któryś z uczonych był odmiennego zdania".

Kiedy indziej al Awlaki mówił: „Niektórzy twierdzą, że nasze relacje z chrześcijanami i żydami powinny się opierać na pokoju i dialogu, lecz Koran mówi wyraźnie: powinniśmy z nimi walczyć, aż wreszcie uznają nasze racje. Allah mówi: walczcie z niewiernymi dopóty, dopóki nie poddadzą się władzy islamu".

Młodzi muzułmanie skandują na wiecach nazwisko bin Ladena, wykrzykują: „Śmierć syjonistom!" i „Precz z Ameryką!", jest jednak duża różnica między udziałem w antyizraelskiej manifestacji a wysadzeniem się w powietrze pod wieżą Eiffla.

Jessica Stern, ekspertka od terroryzmu z Uniwersytetu Harvarda, przyrównuje te zachowania do upodobań nastoletnich czarnoskórych Amerykanów słuchających gangsta rapu. „Ilu z nich będzie popełniało przestępstwa opiewane przez swoich idoli? Tak samo jest z młodymi muzułmanami. Mogą mówić o sobie, że są dżihadystami, ale tylko garstka będzie gotowa poświęcić życie na wojnie z niewiernymi".

Al Kaida musi rywalizować o rekrutów z innymi organizacjami, np. Hamasem, który walczy przede wszystkim z państwem żydowskim, a nie z całym Zachodem, i nie ma globalnych ambicji. Ponadto brutalność al Kaidy przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. „Im częściej terroryści mordują samych muzułmanów, tym szybciej topnieje ich popularność" – pisze w książce „The Missing Martyrs" profesor socjologii Charles Kurzman. „Po zamachu na przyjęcie weselne w Ammanie poparcie Jordańczyków dla ich sprawy spadło o dwie trzecie. Po ataku na kawiarnię w Casablance zaufanie Marokańczyków do bin Ladena zmniejszyło się o połowę. W Pakistanie, wraz z natężeniem kampanii terroru, rośnie oddolny, społeczny opór wobec takich działań".

Kurzman zauważa, iż ogromną rolę w przemianie świadomości młodych muzułmanów odegrała tzw. arabska wiosna. „Zobaczyli, że skorumpowane reżimy upadają pod naciskiem setek tysięcy pokojowo protestujących ludzi. Po co zakładać na siebie pas z ładunkiem wybuchowym, skoro uliczne demonstracje okazują się bardziej skuteczne?".

W ciągu minionego ćwierćwiecza ekstremistom udało się zwerbować jednego na 15 tysięcy współwyznawców. Od 11 września 2001 roku: jednego na 100 tysięcy. „Islamscy terroryści są tak naprawdę nieliczni i wyjątkowo niekompetentni – konkluduje Kurzman. – Walczą między sobą, są ścigani w większości krajów na świecie, muszą zakładać obozy szkoleniowe w coraz bardziej niedostępnych miejscach, bo są nieustannie obserwowani przez satelity. Od czasu do czasu uda im się przeprowadzić jakąś widowiskową akcję, ale powtórzenie 11  września graniczyłoby z cudem. Przed uderzeniem w World Trade Center terrorystom nigdy nie udało się dokonać zamachu, w którym zginęłoby ponad 400 osób. Można sobie wyobrazić atak za pomocą broni masowego rażenia, lecz jest to zadanie karkołomne".

Finansowa pętla

Potrzeba bowiem do tego nie tylko sztabu wybitnych strategów i odpowiedniej technologii, lecz także dużych pieniędzy. Jest o nie coraz trudniej, bo USA, Wielka Brytania, Niemcy i Francja – kraje najbardziej narażone na gniew islamskich radykałów – zacisnęły pętlę na finansowym krwiobiegu al Kaidy.

Do tej pory terroryści korzystali z pomocy najrozmaitszych fundacji, zazwyczaj saudyjskich, które przekazywały bin Ladenowi i jego podopiecznym miliony dolarów pod przykrywką działalności charytatywnej.

Jedną z nich była fundacja al Haramain (AHIF), która sfinansowała budowę ponad 1000 meczetów na całym świecie, utrzymywała biura w 50 krajach (także w USA), opłacała 3 tys. islamskich duchownych i wydała kilkanaście milionów egzemplarzy książek religijnych. „Podobnych instytucji jest w Arabii Saudyjskiej od 240 do 265. Wiele z nich czerpie fundusze bezpośrednio z kasy królestwa" – mówi w wywiadzie dla magazynu „Front Page" Alex Alexiev, ekspert z Instytutu Hudsona.

Alexiev opisuje przyjęcie, które odbyło się w listopadzie 2002 roku w Rijadzie. Przedstawiciele al Haramain i innych fundacji spotkali się z księciem Abdullahem (wówczas następcą tronu, dziś królem) – mimo że władze Arabii Saudyjskiej, w wyniku nacisków Waszyngtonu, prowadziły już wówczas śledztwo przeciwko AHIF.

Alexiev: „Teoretycznie wszystkie te fundacje należą do osób prywatnych. Ale są prywatne tylko z nazwy. Na takie spotkania członkowie rodziny królewskiej zapraszali elitę saudyjskich biznesmenów i delikatnie sugerowali, że powinni finansowo wesprzeć charytatywne dzieło al Haramain i podobnych organizacji. Po czym Abdullah sam ostentacyjnie podpisywał pierwszy czek. Czy w takiej sytuacji ktokolwiek odmówiłby uprzejmej prośbie księcia?".

Jednak czeki docierają coraz rzadziej do swoich adresatów. Fundacją al Haramain zajęła się nawet specjalna komisja ONZ, która w 2004 roku zakazała jej działalności na całym świecie. Terroryści starają się omijać banki i coraz częściej operują gotówką, co jednak mocno utrudnia im życie. Nie oznacza to, że groźba spektakularnego ataku na terytorium USA czy innego kraju zachodniego minęła bezpowrotnie

Amerykanie są nieustannie bombardowani informacjami o zagrożeniu terrorystycznym i karmieni przyprawiającymi o dreszcze filmami akcji. W „Prawdziwych kłamstwach" bomba atomowa wybucha na wyspie nieopodal Florydy. W „Sumie wszystkich strachów" z Benem Affleckiem i Morganem Freemanem ładunek jądrowy unicestwia Baltimore. W „Peacemakerze" z George'em Clooneyem i Nicole Kidman para bohaterów w ostatniej chwili rozbraja śmiercionośny plecak, który ma zrównać z ziemią Nowy Jork. W jednym z odcinków popularnego serialu „24 godziny" terroryści zamierzają obrócić w perzynę Los Angeles, w innym przemycają do USA pięć „nuklearnych walizeczek".

Jądrowy grzyb nad jedną z amerykańskich metropolii to – na szczęście – wciąż domena scenarzystów i fachowców od efektów specjalnych, choć nie należy zapominać, iż samobójczy atak na wieże WTC także wydawał się zrazu czymś z gatunku science fiction. Nic zatem dziwnego, że Amerykanie drżą przed taką perspektywą.

Niemniej kilka ostatnich prób zamachów w USA dowodzi, że terroryści raczej cofają się w rozwoju.

W Boże Narodzenie 2009 roku 23-letni Umar Faruk Abdulmutallab (wychowanek wspomnianego wcześniej Anwara al Awlakiego) wsiadł na pokład samolotu Northwest Airlines lecącego z Amsterdamu do Detroit. W bieliznę miał wszyty ładunek wybuchowy, jednak nie był w stanie go zdetonować. W pewnym momencie z jego spodni zaczął ulatniać się dym, po chwili pojawiły się płomienie. Współpasażerowie natychmiast obezwładnili Abdulmutallaba i ugasili pożar.

Kilka miesięcy później al Awlaki próbował przekuć porażkę w sukces: „Amerykanie! Przez dziewięć lat po 11 września wydawaliście ogromne sumy na wzmocnienie bezpieczeństwa na lotniskach i w samolotach. A mimo to wciąż jesteście bezbronni, nawet w tak ważnym dla was dniu, jakim jest Boże Narodzenie. Nasz brat Umar Faruk z łatwością oszukał wasze systemy bezpieczeństwa, które kosztowały amerykański rząd ponad 40 miliardów dolarów".

1 maja ubiegłego roku doszło do kolejnej próby zamachu, tym razem na słynnym nowojorskim Times Square. Terrorysta zostawił na ulicy samochód (Nissana Pathfindera) z włączonym silnikiem i światłami awaryjnymi. Gdy zaczął się z niego wydobywać dym, Aliou Nasse, pochodzący z Senegalu uliczny sprzedawca zdjęć (notabene: muzułmanin), powiadomił policję. W aucie znaleziono m.in. dwa 20-litrowe kanistry z benzyną, trzy 80-litrowe butle z gazem, 110 kilogramów granulowanego mocznika i ok. 40 petard, które miały służyć za zapalnik. Ale niczego nie zdążyły zapalić.

Policja szybko aresztowała niedoszłego sprawcę: pochodzącego z Pakistanu Faisala Shahzada, który wcześniej kontaktował się z... Anwarem al Awlakim. Shahzad popełnił wszystkie błędy, które można było popełnić. Zostawił w nissanie ślady DNA, a nawet kluczyki do drugiego samochodu, którym miał uciec z Times Square (ostatecznie wracał do domu pociągiem). Usunął z feralnego auta plakietki z numerem identyfikacyjnym wozu (VIN), ale o jednej – znajdującej się pod silnikiem – zapomniał. Policjanci z łatwością odnaleźli jego numer telefonu, bo dzwonił z niego do koleżanki, która sprzedała mu nissana. Przetrzebili skrzynkę e-mailową Shahzada, bo nieborak wysłał jej także e-maila.

Komandosi kontra fajtłapy

Owszem, obie opisane próby mogły skończyć się tragicznie. Przyznajmy jednak: od poważnych terrorystów należałoby oczekiwać czegoś więcej niż plastiku w majtkach oraz SUV-a wypełnionego mocznikiem i petardami. Jeśli Abdulmutallab i Shahzad mają być Karzącym Mieczem Allaha, to nie wróży to zbyt dobrze światowemu dżihadowi.

Z jednej strony predatory i wszechobecne satelity, z drugiej kawałek semteksu skręcony drutem. Zaprawieni w boju, świetnie wyszkoleni i wyposażeni komandosi kontra fajtłapy. Potężne komputery śledzące przepływy finansowe na całym globie kontra wieśniacy przewożący zwoje banknotów na swoich wychudzonych osiołkach.

Dotychczas terroryści mieli przewagę, bo ich religijny fanatyzm i nienawiść do Zachodu wygrywały w rywalizacji z predatorami i komputerami. Im mniej jednak będzie kandydatów na szahidów, i gdy zabraknie pieniędzy na opłacenie ich rodzin, tym bardziej oczywisty stanie się wynik tej potyczki.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy