Jądrowy grzyb nad jedną z amerykańskich metropolii to – na szczęście – wciąż domena scenarzystów i fachowców od efektów specjalnych, choć nie należy zapominać, iż samobójczy atak na wieże WTC także wydawał się zrazu czymś z gatunku science fiction. Nic zatem dziwnego, że Amerykanie drżą przed taką perspektywą.
Niemniej kilka ostatnich prób zamachów w USA dowodzi, że terroryści raczej cofają się w rozwoju.
W Boże Narodzenie 2009 roku 23-letni Umar Faruk Abdulmutallab (wychowanek wspomnianego wcześniej Anwara al Awlakiego) wsiadł na pokład samolotu Northwest Airlines lecącego z Amsterdamu do Detroit. W bieliznę miał wszyty ładunek wybuchowy, jednak nie był w stanie go zdetonować. W pewnym momencie z jego spodni zaczął ulatniać się dym, po chwili pojawiły się płomienie. Współpasażerowie natychmiast obezwładnili Abdulmutallaba i ugasili pożar.
Kilka miesięcy później al Awlaki próbował przekuć porażkę w sukces: „Amerykanie! Przez dziewięć lat po 11 września wydawaliście ogromne sumy na wzmocnienie bezpieczeństwa na lotniskach i w samolotach. A mimo to wciąż jesteście bezbronni, nawet w tak ważnym dla was dniu, jakim jest Boże Narodzenie. Nasz brat Umar Faruk z łatwością oszukał wasze systemy bezpieczeństwa, które kosztowały amerykański rząd ponad 40 miliardów dolarów".
1 maja ubiegłego roku doszło do kolejnej próby zamachu, tym razem na słynnym nowojorskim Times Square. Terrorysta zostawił na ulicy samochód (Nissana Pathfindera) z włączonym silnikiem i światłami awaryjnymi. Gdy zaczął się z niego wydobywać dym, Aliou Nasse, pochodzący z Senegalu uliczny sprzedawca zdjęć (notabene: muzułmanin), powiadomił policję. W aucie znaleziono m.in. dwa 20-litrowe kanistry z benzyną, trzy 80-litrowe butle z gazem, 110 kilogramów granulowanego mocznika i ok. 40 petard, które miały służyć za zapalnik. Ale niczego nie zdążyły zapalić.
Policja szybko aresztowała niedoszłego sprawcę: pochodzącego z Pakistanu Faisala Shahzada, który wcześniej kontaktował się z... Anwarem al Awlakim. Shahzad popełnił wszystkie błędy, które można było popełnić. Zostawił w nissanie ślady DNA, a nawet kluczyki do drugiego samochodu, którym miał uciec z Times Square (ostatecznie wracał do domu pociągiem). Usunął z feralnego auta plakietki z numerem identyfikacyjnym wozu (VIN), ale o jednej – znajdującej się pod silnikiem – zapomniał. Policjanci z łatwością odnaleźli jego numer telefonu, bo dzwonił z niego do koleżanki, która sprzedała mu nissana. Przetrzebili skrzynkę e-mailową Shahzada, bo nieborak wysłał jej także e-maila.
Komandosi kontra fajtłapy
Owszem, obie opisane próby mogły skończyć się tragicznie. Przyznajmy jednak: od poważnych terrorystów należałoby oczekiwać czegoś więcej niż plastiku w majtkach oraz SUV-a wypełnionego mocznikiem i petardami. Jeśli Abdulmutallab i Shahzad mają być Karzącym Mieczem Allaha, to nie wróży to zbyt dobrze światowemu dżihadowi.
Z jednej strony predatory i wszechobecne satelity, z drugiej kawałek semteksu skręcony drutem. Zaprawieni w boju, świetnie wyszkoleni i wyposażeni komandosi kontra fajtłapy. Potężne komputery śledzące przepływy finansowe na całym globie kontra wieśniacy przewożący zwoje banknotów na swoich wychudzonych osiołkach.
Dotychczas terroryści mieli przewagę, bo ich religijny fanatyzm i nienawiść do Zachodu wygrywały w rywalizacji z predatorami i komputerami. Im mniej jednak będzie kandydatów na szahidów, i gdy zabraknie pieniędzy na opłacenie ich rodzin, tym bardziej oczywisty stanie się wynik tej potyczki.