– Jesteśmy tutaj, bo stanowimy 99 procent społeczeństwa – powtarzają zgodnie demonstranci w Nowym Jorku, Bostonie, Chicago, Los Angeles, Miami, a nawet na Alasce. Wrogi jeden procent to najbogatsi Amerykanie: bankierzy, finansiści, lobbyści i szefowie „chciwych korporacji" – którzy wciąż się bogacą, podczas gdy milionom Amerykanów brakuje pieniędzy na lekarza, jedzenie czy dach nad głową.
Demonstranci ze śpiworami, namiotami, transparentami, flagami dotarli też do Waszyngtonu. Obozowisko rozbili w parku niedaleko Białego Domu. Pod pomnikiem generała unionistów Jamesa McPhersona rozprawiają o przyczynach kryzysu i o tym, że świat może być lepszy. Śpiewają, grają na bębnach oraz na gitarze z przyklejoną naklejką: „wszyscy moi bohaterowie mają kartoteki w FBI". A korzystając z pięknej pogody – w niektóre dni w Waszyngtonie temperatura w październiku przekracza 20 stopni – grają w hula-hoop lub ganiają się radośnie dookoła namiotów.
Spotykają się też na wykładach o rewolucyjnych bohaterach, cytują złote myśli F.D. Roosevelta i Martina Luthera Kinga, malują kolejne transparenty i oczywiście demonstrują. Czasem tylko z plakatami w dłoniach. Czasem z ustami zaklejonymi jednodolarówkami. Czasem z gwizdkami i bębnami przechodzą dookoła placu.
Stąd mają bowiem bardzo blisko do swoich potężnych wrogów: wpływowych lobbystów zasiadających w biurach przy prestiżowej ulicy „K". – Na K Street przepływają z Wall Street pieniądze, za pomocą których najbogatsi kupują nasz rząd i naszych kongresmenów. Na to nie możemy się zgodzić. I nie odejdziemy, dopóki nie oddzielimy tych pieniędzy od skorumpowanych polityków. Nie odejdziemy, dopóki nie odzyskamy naszego państwa – mówi „Rz" 25-letni Jacoby Smith. Chociaż pracuje na dwa etaty, w wolnym czasie przychodzi protestować. Wierzy, że ten ruch naprawdę może zmienić Amerykę.
– Ludzie wychodzą na ulice Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Chicago, bo chcą wysłać jasny sygnał. Nie zgadzamy się na to, aby jeden procent najbogatszych kontrolował tak wielkie majątki. To początek wielkiej rewolucji, a przynajmniej rewolucji w umysłach Amerykanów. Inny świat naprawdę jest możliwy – podkreśla pełnym emocji i nadziei głosem Smith.
Według sondy przeprowadzonej przez CNN przeciwko „skorumpowanemu rządowi" protestuje 46 procent sympatyków ruchu, jedna piąta przeciwstawia się „bezkarności Wall Street", 19 proc. wykupywaniu banków, 18 proc. protestuje przeciw „chciwym korporacjom", a 16 proc. przeciw bezrobociu. Praktycznie wszyscy rozmówcy „Rz" w Waszyngtonie żądają też opodatkowania najbogatszych.
Wśród demonstrantów w całej Ameryce dominują ludzie młodzi. Wielu z nich to jeszcze studenci, ale są też wśród nich absolwenci ekonomii i prawa. Mają po dwadzieścia parę, trzydzieści lat, dyplomy dobrych uczelni i pracę. Narzekają jednak, że zarabiają o wiele mniej, niż się spodziewali. Za mało, aby spłacić kredyt studencki, zaciągnąć pożyczkę na dom i założyć rodzinę. Przychodzą więc po godzinach, w weekendy, choćby na krótko. Wśród osób po cichu popierających ich ruch są również policjanci, strażacy czy ratownicy medyczni. Oni również są wściekli z powodu niskich zarobków i masowych redukcji zatrudnienia.
Do protestujących dołączyli też weterani tego typu bojów, którzy w młodości protestowali jeszcze przeciwko wojnie w Wietnamie. – Przyjechałam tutaj, aby być świadkiem końca kapitalizmu. Świadkiem pokojowej rewolucji, której rezultatem będzie stworzenie systemu, w którym innych ludzi traktuje się z godnością. I absolutnie nie mam na myśli socjalizmu – mówi „Rz" Jacqueline Davis, której opowieści o protestach dzieci kwiatów słuchają z przejęciem 20-letnie studentki.
Zaczekajmy do zimy
Mieszkańcy metropolii, w których odbywają się „okupacje", przynoszą demonstrantom jedzenie, picie, śpiwory, lekarstwa, książki – dostępne w obozowej bibliotece – a także pieniądze. Datków jest tak dużo, że protestujący dzielą się nimi z zastępami bezdomnych.
Przez miesiąc zwolennicy ruchu wpłacili na „Occupy Wall Street" 300 tysięcy dolarów (prawie milion złotych). „Oburzeni" mają konto w Amalgamated Bank, który jest ponoć jedyną instytucją finansową w Stanach Zjednoczonych będącą w 100 procentach w rękach związków zawodowych.