– Wyjdź z tych liści, bo tam są robaki! – straszyła babcia. A ponieważ wnuczka nic sobie z pogróżek nie robiła, starsza pani wzmocniła komunikat: – Zaraz któryś wejdzie ci do ucha! I ugryzie!
Tym razem podziałało. Strach popsuł dziewczynce zabawę. Wstała i potulnie usiadła na ławce. Znudzona, rozglądała się dookoła. Babcia wydobyła z torby banana, obrała go i podstawiła wnuczce pod nos razem z informacją: – Zjedz. Wszystkie dzieci lubią banany. Banany są bardzo zdrowe i trzeba je jeść, żeby się nie rozchorować.
Dziewczynka próbowała się wykręcić, tłumaczyła, że nie jest głodna, ale była bez szans i kilka chwil później, z miną bardzo nieszczęśliwą, mieliła w ustach banana. Patrzyłam na nią z empatią, bo coraz częściej czuję się tak samo. Zaskakująco wielu ludziom, instytucjom, firmom oraz rynkom* zależy, by odebrać mi radość życia, przerazić i zmienić mnie w posłusznego, karmionego siłą konsumenta.
Świat to straszne miejsce. A w każdym razie jest na nim mnóstwo spraw, zjawisk i problemów, które mój strach budzić powinny. Tego dowiaduję się codziennie. Od polityków, którzy radzą mi, żebym bała się innych polityków. Od kolegów po fachu – dziennikarzy z gorliwością donoszących o wszelkiego rodzaju katastrofach. Od tak zwanych ekspertów w sprawach ekonomii, którzy urządzają plebiscyt na najbardziej przerażające wskaźniki gospodarczego załamania. Od ministrów, którzy publicznie grożą Europie najgorszym losem, jaki tylko ludzie ludziom mogą zgotować. Od ekologów, którzy bombardują mnie obrazami smutnych niedźwiedzi polarnych stojących na topniejącej krze. Oraz od ich przeciwników – lobbystów twierdzących, że bez nowych ropociągów i dymiących kominów gatunek ludzki skazany jest na równie smutny koniec.
Straszą z taką skutecznością, że teraz ich strategię przejmują nawet reklamodawcy, dotąd stojący na straży optymistycznej i bezapelacyjnie jasnej rzeczywistości. Otóż w nowej kampanii reklamowej pewnej firmy oferującej ubezpieczenia emerytalne pojawiły się pytania mające (o ile właściwie doceniam ich potencjał) wzbudzić we mnie głęboki, filozoficzny niepokój o przyszłość, starość i relacje rodzinne. Napotkawszy plakaty z groźnymi znakami zapytania, postanowiłam samodzielnie dać im odpór. Na pytanie „Czy na starość obrabujesz bank, by mieć za co żyć?" odpowiadam: nie, za to od wczesnej młodości czuję się obrabiana przez różne banki. Kuszą mnie i kokietują jak panny na wydaniu. Rozważam więc inny scenariusz – do późnej starości trzymać się od nich z daleka. Jest to o tyle trudne, że banki wykupiły już prawie wszystkie lokale użytkowe wokół mojego domu. Zniknęła pasmanteria i kawiarnia. Dzielnie trzyma się jeszcze sklep z używaną odzieżą, punkt oporu odwiedzany przez armię ludzi, którzy kont bankowych nie posiadają.
Na pytanie „Czy na starość będą cię utrzymywać własne dzieci?" odpowiem nieco obszerniej, ponieważ ma ono na celu zastraszenie wielopoziomowe. Po pierwsze: z uważnej obserwacji polskiej rzeczywistości wnoszę, że na razie to dziadkowie i teściowie, dokonując cudownego rozmnożenia skromnych emerytur, wspierają swoje dzieci oraz wnuki. Są do tego zmuszeni, ponieważ jako jedyni członkowie wielopokoleniowych rodzin nie spłacają kredytów. Po drugie: nie widzę niczego złego ani przerażającego w otrzymywaniu pomocy od najbliższych. Rodzina oznacza nie tylko więź emocjonalną i biologiczną, jest także „gospodarstwem domowym", a więc wspólnie prowadzonym przedsiębiorstwem, którego członkowie wymieniają się dobrami. I także dla poczucia bezpieczeństwa, zabezpieczenia przed osamotnieniem, się ją zakłada.
Oferujący pewną, samodzielną i bezproblemową przyszłość ubezpieczyciel celuje właśnie we mnie – aktywną zawodowo 30-latkę, a więc konsumentkę już świadomą, że młodość nie jest wieczna. Mówi mi, żebym nie polegała na rodzinie ani państwie. Nakłania, bym zaufała swojemu strachowi. Obrał już banana i podsuwa mi go pod nos.