Antykościelny blitzkrieg

Niezawodną bronią w rękach antyklerykałów są opowieści o gigantycznym majątku Kościoła. Budzą one zazdrość i frustrację, a w konsekwencji wrogość i chęć odebrania dóbr „czarnym”

Publikacja: 10.03.2012 00:01

Antykościelny blitzkrieg

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

„Kościół traktuje kobiety jak zwierzęta do rodzenia dzieci" – grzmi Kazimierz Kutz, który – niejako przy okazji uzupełnia swoją listę żalów do Kościoła o to, że „ten sieje nienawiść". Kościół odpowiada za śmierć małej Magdy z Sosnowca, dodaje, wyskakując jak diabełek z pudełka, Magdalena Środa, która zasłynęła także odkryciem, że katolicy zajmują się w chwilach wolnych głównie biciem żon i dzieci. Jan Hartman zaś nie pozostawia wątpliwości, że katolicy, a przynajmniej duchowni, nie mogą być lojalnymi obywatelami naszego kraju, bowiem podlegają rozkazom z Watykanu, który jest przecież obcym państwem.

Nagle przebudzili się też publicyści „Gazety Wyborczej", którzy zaczynają się szczycić swoim ateizmem i przekonywać, że sposób występowania z Kościoła jest za trudny, a niezawodny „Newsweek" zastanawiał się w czołówce poświęconej Opus Dei, czy wierzący i poważnie traktujący swoją wiarę katolicy w ogóle mogą być ministrami w rządzie Donalda Tuska.

Tak wyglądają obecnie polskie media i przestrzeń publiczna. Karierę można zrobić, jeśli podrze się Biblię, oznajmi, że została ona napisana przez ludzi „naprutych winem i napalonych zielem" albo pochwali dokonaniem aborcji i brakiem jakiejkolwiek refleksji moralnej na jej temat. Politycy, nawet należący do partii rzekomo chadeckich, coraz częściej zajmują się krytykowaniem zamożności Kościoła, stosunku Watykanu do kapłaństwa kobiet (pełnomocnik rządu ds. równego traktowaniam Agnieszka Kozłowska-Rajewicz) czy pouczaniem papieża, że powinien wreszcie dopuścić do stosowania prezerwatyw (marszałek Senatu Bogdan Borusewicz).

A na słowach się nie kończy. Rząd Donalda Tuska już przyszykował amunicję, którą strzela do Kościoła. Minister Obrony Narodowej rozmontowuje ordynariat polowy (likwidacja wielu parafii i przeniesienie kapelanów do cywila), premier zamierza zlikwidować Fundusz Kościelny i kosztami płacenia ZUS obarczyć duchownych, a politycy – choć jeszcze nie rząd – coraz częściej zaczynają sugerować, że w sytuacji kryzysu ekonomicznego warto przenieść obowiązek płacenia katechetom na Kościół. I choć jest to propozycja absurdalna, bowiem nauczyciele, także religii, są zatrudniani przez szkoły, a nie przez parafię, to nie słychać głosów protestu.

Te elementy stanowią kolejne posunięcia w wojnie, jaka w ostatnich miesiącach została wypowiedziana Kościołowi. Działania są prowadzone na wielu frontach i przez wiele sił. Ale cel jest ten sam: podważyć wiarygodność instytucji Kościoła, przyspieszyć laicyzację, a przy okazji znaleźć wygodnego kozła ofiarnego, na którym skupić będzie można rosnące niezadowolenie Polaków z postępującego kryzysu i coraz lepiej widocznego fiaska zapowiadanych, ale wciąż nie realizowanych reform rządu Donalda Tuska.

Kozioł ofiarny

Kościół na kozła ofiarnego nadaje się świetnie. W oczach większości Polaków jest potężną instytucją, której nic i nikt nie może zaszkodzić; lata antykościelnej propagandy sprawiły, że dla większości opinii publicznej ma on oblicze (od wielu lat budowane w oparciu o pomówienia, a nie fakty) ojca Tadeusza Rydzyka, którego udało się już skutecznie zdemonizować, a „przemysł pogardy" Janusza Palikota oraz szaleńcze tyrady Stefana Niesiołowskiego skierowane również przeciwko biskupom powodują, że katolicyzm jest postrzegany niemalże jako wróg demokracji. I jako taki świetnie nadaje się na wroga, którego nieustannie potrzebują media i politycy.

Istotny dla zrozumienia tego, co się dzieje na naszych oczach, jest fakt, że wojna ta rozpoczęła się w trakcie żałoby po katastrofie smoleńskiej. To wtedy okazało się, że jedynym przyjmowanym przez ogół Polaków językiem narracji i porozumienia pozostaje język Kościoła, a jedyną wspólną nam przestrzenią symboliczną – chrześcijaństwo.

I od razu, niemal w kilka dni po katastrofie, rozpoczęła się antykościelna (niekiedy ubrana w szaty rytualnych potępień polskiego mesjanizmu) histeria, której zwieńczeniem było rozpoczęcie walki z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Ten symbol, choć niewątpliwie politycznie nadużywany, stał się pierwszym przedmiotem ataku (warto przy tym przypomnieć, że pierwszy o konieczności jego usunięcia mówił w Radiu Zet ks. Kazimierz Sowa).

A potem było już tylko mocniej. Media dynamicznie włączyły się w organizowanie antychrześcijańskich spektakli na Krakowskim Przedmieściu (bez wsparcia Tok FM, „Gazety Wyborczej" i TVN24 Dominik Taras nie zmobilizowałby setek osób) i w działania na rzecz usunięcia symboli chrześcijańskich z przestrzeni publicznej. Kościołowi przy tej okazji zarzucano „zaczadzenie PiS-em" (to pomysł biskupa Tadeusza Pieronka), niezrozumienie współczesności, zniewalanie kobiet czy dyskryminację homoseksualistów. Na podsycanej i promowanej przez media wrogości można było odtąd budować partie, czego przykładem pozostaje Janusz Palikot i jego drużyna, spajana zoologicznym antyklerykalizmem, wreszcie budować własne kariery.

Wściekłość wzmagały niewątpliwe sukcesy strony katolickiej. Zebranie w trzy tygodnie 600 tysięcy podpisów pod zakazem aborcji nie mogło nie rozwścieczyć rozmaitej maści lewicowców, którzy od lat nie mogą zdobyć nawet jednej dziesiątej tej liczby podpisów pod projektami całkowitej legalizacji zabijania nienarodzonych. Sukces ten zmusił jednak polityków za opowiedzeniem się za lub przeciw życiu. A bezideowa partia, jaką jest w większości Platforma Obywatelska, bardzo nie lubi takich sytuacji. Także dlatego przystąpiła do ataku na Kościół, by wreszcie uniemożliwić mu realny wpływ na politykę.

Będą was biczować...

Skala ataku i jego zakres uświadamia, że czas, kiedy Kościół był w Polsce niekwestionowanym autorytetem, a ateiści deklarowali, że są „niewierzącymi chrześcijanami", przeszły już do historii. Nadszedł czas nowego ateizmu, agnostycyzmu i antyklerykalizmu, który coraz częściej przechodzi płynnie w zwyczajną wrogość już nie do kleru, ale do chrześcijan i chrześcijaństwa, ze szczególnym uwzględnieniem katolików i katolicyzmu.

W zasadzie nie ma się czemu dziwić. Jezus Chrystus zapowiedział swoim uczniom, że nie mają co liczyć na sympatię swoich współczesnych. „Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia" (Mt 10, 17-22) – nauczał.

Zapowiedzi te od samego początku dziejów Kościoła były rzeczywistością. Pierwszych chrześcijan nie tylko wyrzucano z synagog, ale także krzyżowano, wydawano na pożarcie lwom, a niekiedy palono żywcem. Ówcześni intelektualiści zaś, choćby uwieczniony w dziele Orygenesa grecki filozof Celsus z zaangażowaniem równym niekiedy żarliwości Magdaleny Środy przekonywali, że państwo nie ma innego wyjścia, niż prześladowania i musi bronić się przez złowrogimi, antypaństwowymi i niemoralnymi działaniami wyznawców nowej sekty.

Schrystianizowanie cesarstwa, choć dla wielu jest symbolicznym przejściem władzy ku chrześcijanom, a nawet końcem wieku ewangelicznej niewinności, wcale nie oznaczało końca prześladowań wyznawców Chrystusa. Tyle że tym razem cesarze robili to w imię samego Chrystusa, opowiadając się po stronie wielkich herezji (choćby arianizmu czy ikonoklazmu) i wypędzając czy wsadzając do więzień mnichów czy biskupów, którzy nie godzili się na przymusowe zmienianie chrześcijańskiej ortodoksji.

Nie inaczej, niż jako prześladowania Kościoła, który nie godził się z przekazywaniem władzy nad tym, co boskie w ręce cesarskie, trzeba ocenić spór o inwestyturę czy choćby walkę o miejsce i rolę Kościoła, jaką stoczył przed wiekami z Bolesławem Śmiałym św. Stanisław.

Nic nowego pod słońcem

Kolejnymi odsłonami tych sporów – a dla zachowania porządku wywodu przedstawię wyłącznie spory zachodnie – było męczeństwo św. Tomasza Morusa (bo nie chciał uznać, że władca ma rządzić sumieniami i Kościołem), ludobójstwo w Wandei dokonane przez rewolucjonistów, którzy nie potrafili zaakceptować wiary bitnych wandejskich chłopów, czy wreszcie dwudziestowieczne prześladowania chrześcijan w Związku Sowieckim, Hiszpanii (niewielu pamięta, że tak podziwiani republikanie hiszpańscy mordowali okrutnie, na przykład wbijając krucyfiksy w gardła duchownych czy wieszając siostry zakonne na różańcach) czy hitlerowskich Niemczech. Zwieńczeniem tych prześladowań były zaś – niezrealizowane – plany porwania przez hitlerowców Piusa XII, oskarżanie go o antysemityzm i wreszcie zrealizowany, choć nieudany zamach na Jana Pawła II.

Wszystkie te mordy czy prześladowania odbywały się z wykorzystaniem stałego, niezmiennego w zasadzie od czasów Celsusa, zestawu zarzutów. Nie inaczej jest obecnie: celebryci, intelektualiści i polityc tylko powtarzają to, co wieki przed nimi wydumali na temat chrześcijan inni, zazwyczaj lepsi myśliciele. I podlewają to sosem stereotypów, które wygodnie identyfikują kozła ofiarnego, na którego zrzucić można odpowiedzialność nie tylko za własne frustracje, ale także za przegrane ideologiczne batalie, a nawet ziemniaki gnijące w piwnicy.

Przesada? Otóż nie. Wystarczy sięgnąć do tego, co wiemy o pierwszym poważnym dziele antychrześcijańskim, czyli do „Prawdziwego słowa" Celsusa. Autor ten, choć pochodził z II wieku, mógłby spokojnie wymienić się argumentami z Richardem Dawkinsem czy Christopherem Hitchensem, a nawet z naszymi medialnymi dawkinsami Magdaleną Środą czy Janem Hartmanem. Tak bowiem oni, jak i on, atakują chrześcijaństwo za to, że jest religią ciemnych ludzi, wyznających zabobonne poglądy i naiwnie wierzących w życie wieczne, antropomorficznie przedstawionego Boga, a do tego przeciwstawiających się państwu. Celsus też jako pierwszy uznał, że chrześcijaństwo nie jest oryginalne, a niemal w całości zapożyczone z innych kultów i religii.

Zestaw tak sformułowanych zarzutów ma od zawsze ten sam cel: chodzi o to, by przedstawić ludzi wierzących jako nieracjonalnych ciemniaków, którzy obawiając się świata, szukają schronienia w rękach jakiegoś dziwacznego bóstwa, które wprawdzie jest okrutne (tu z lubością, ale bez zrozumienia choćby teorii gatunków literackich, cytuje się Stary Testament), ale za to dające poczucie bezpieczeństwa swoim wiernym.

W taki sam sposób opisują chrześcijan także promujący ateizm publicyści „Gazety Wyborczej" czy „Newsweeka". Publicyści i autorytety przekonują, że uleganie wierzącym byłoby w istocie uleganiem nieracjonalnym siłom, które trzeba raczej stłumić niż wspierać.

Tyle że tak sformułowane zarzuty mówią nam więcej o mentalności krytyków niż o samym chrześcijaństwie. Nie da się bowiem zarzucić braku racjonalności systemowi religijnemu, który otwarcie przyznaje, że na początku było Słowo/Logos (nie jako Dźwięk, lecz jako Myśl zawarta w Bogu), trudno też nie dostrzec, że bez św. Pawła, św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu czy bł. Jana Dunsa Szkota nie byłoby współczesnej demokracji. Zabawne jest również to, że z największym zaangażowaniem zarzut nieracjonalności stawiają Kościołowi ci, którzy sami odrzucają racjonalność czy choćby jej poszukiwanie. Dociekania celu rozmaitych zjawisk, czyli refleksja teleologiczna, są z furią odrzucane przez ideologów nowego ateizmu. Pytani, czy nie da się dostrzec jakiejś celowości w ewolucji, odpowiadają, że nie, a pytanie o to, dlaczego ewolucja zmierzała ku człowiekowi z podziwu godną konsekwencją odpowiadają, „bo tak".

Nic nowego nie przynoszą też stawiane katolikom zarzuty, że bardziej niż konstytucję szanują Biblię, czy że ważniejszy od państwa jest dla nich Kościół. Zarzut ten formułowali już starożytni, dla których odmowa kultu oddawanego wielu bogom czy cesarzom była aktem antypaństwowym. I dokładnie takie same zarzuty kierują wobec katolików współcześni wojownicy o oddzielenie państwa i Kościoła.

Dla nich także to państwo jest najwyższą wartością, a prawo stanowione uzyskuje niemal status sakralny. Każdy, kto odmawia takiego postawienia sprawy, sugerując, że prawo stanowione nie może wymagać od człowieka działań niemoralnych lub kto przypomina, że katolik nie może działać wbrew własnej wierze, nawet jeśli wymaga od niego tego prawo, uznawany jest za apostatę, kogoś kto wyrzeka się jedynej państwowej wiary.

I jak niegdyś skazywano takich odstępców na kary śmierci czy wypędzenie z kraju (nawet John Locke był zdania, że dla katolików nie powinno być miejsca w liberalnym państwie), tak teraz każdego, kto uznaje, że zasady biblijne są ważniejsze niż prawo stanowione, straszy się prokuraturą albo wręcz wsadza do więzień (jak niemieckich rodziców, którzy odmówi posyłania dzieci na lekcje edukacji seksualnej czy kanadyjskich, którzy nie zgodzili się na to, by ich dzieci uczestniczyły w nakazanych przez państwo lekcjach relatywizmu moralnego).

Poglądy niedopuszczalne

Niestety, również w Polsce także zaczyna dochodzić do podobnych sytuacji. Do chrześcijańskiego wydawnictwa Vocatio zgłosił się ostatnio prokurator, który domagał się wycofania książek, w których mowa jest o biblijnym rozumieniu kar cielesnych. Powodem ma być zaś to, że są one sprzeczne z ustawą o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Zapowiedzi minister Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz budzą zaś obawy, że niebawem katolicy, którzy nie obawiają się jasnej oceny moralnej aktów homoseksualnych czy tak zwanych operacji zmiany płci będą mogli zostać skazani na dwa lata za szerzenie mowy nienawiści...

Ten sam sposób myślenia o katolicyzmie jako zagrożeniu dla państwa widać również w coraz częściej stawianych żądaniach pozostawienia wiary poza murami urzędu czy pracy. Uniemożliwienie Rocco Buttiglione pełnienia funkcji w Komisji Europejskiej było tego doskonałym przykładem, podobnie jak ostre ataki na Jarosława Gowina za to, że nie ukrywa swojego katolicyzmu. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by atakować za posiadanie poglądów Wandę Nowicką czy Magdalenę Środę. Ich poglądy są dopuszczalne, bowiem mieszczą się w neopogańskiej ortodoksji relatywizmu i kultu władzy, poglądy Gowina już nie, bowiem nie godzi się on z relatywizmem i uznaje istnienie obiektywnej prawdy, której przekazicielem jest Kościół, a nie autorytety czy państwo.

Walka z katechezą w szkołach też wynika z negatywnego postrzegania katolicyzmu. Dzieci mają być przed nim chronione w szkołach, tak by nic nie zakłócało przekazywania wartości państwa, które – według bojowników o laicyzację – ma być całkowicie odseparowane od wspólnoty wiary i wrogo nastawione do ludzi religijnych.

Na razie nie ma zgody na usunięcie katechezy ze szkół, więc zdecydowana większość antyklerykałów czy chrystofobów zajmuje się systematycznym podważaniem wykształcenia katechetów lub pokazywaniem, jak szybko młodzież odpływa od Kościoła. A wszystko to w nadziei na to, że kolejne teksty o bezsensie religii i laicyzacji młodzieży (owszem, niestety zauważalnej), zaczną pełnić rolę samospełniającej się przepowiedni.

Obrzydzić Kościół

Najskuteczniejszą bronią w rękach antyklerykałów są jednak pieniądze. W ramach walki z katechezą najlepiej wyliczyć, ile szkoły płacą jej nauczycielom, gdy ma się ochotę zdyskredytować ojca Tadeusza Rydzyka, zawsze można posłużyć się kłamstwem na temat jego maybacha, a wobec proboszcza zawsze największym zarzutem jest skąpstwo. To, co działa w skali mikro, zazwyczaj działa też w skali makro. Opowieści o gigantycznym majątku Kościoła budzą zazdrość i frustrację, a w konsekwencji wrogość i chęć odebrania dóbr „czarnym".

Od wieków własność Kościoła budziła niechęć i była wykorzystywana do walki z tą instytucją. Katarzy czy waldensi już w czasach średniowiecza odkryli, że atak na bogactwa zawsze przynosi zyski. A władcy Szwecji czy Anglii uznali, że ową wrogość zawsze można wykorzystać do osobistego wzbogacenia się w drodze konfiskaty kościelnego majątku.

W Polsce niespecjalnie jest co konfiskować: o to zatroszczyli się komuniści. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal kwestie pieniędzy budzą najmocniejsze antyklerykalne emocje. I domorośli chrystianofobowie mają tego świadomość, stąd coraz mocniej eksploatują „pazerność" Kościoła czy nieprawidłowości przy odzyskiwaniu przez niego majątku. Cel jest zaś oczywisty: obrzydzić instytucję i wpoić w ludzi niechęć do niej. Na Zachodzie cel ten zrealizowano za pomocą niekiedy prawdziwych, a niekiedy rozdmuchiwanych skandali seksualnych, w Polsce może on być zaś zrealizowany za pomocą skandali (także niekiedy prawdziwych) finansowych.

Autor jest doktorem filozofii i publicystą, redaktorem naczelnym portalu Fronda.pl i adiunktem w Wyższej Szkole Informatyki, Zarządzania i Administracji

„Kościół traktuje kobiety jak zwierzęta do rodzenia dzieci" – grzmi Kazimierz Kutz, który – niejako przy okazji uzupełnia swoją listę żalów do Kościoła o to, że „ten sieje nienawiść". Kościół odpowiada za śmierć małej Magdy z Sosnowca, dodaje, wyskakując jak diabełek z pudełka, Magdalena Środa, która zasłynęła także odkryciem, że katolicy zajmują się w chwilach wolnych głównie biciem żon i dzieci. Jan Hartman zaś nie pozostawia wątpliwości, że katolicy, a przynajmniej duchowni, nie mogą być lojalnymi obywatelami naszego kraju, bowiem podlegają rozkazom z Watykanu, który jest przecież obcym państwem.

Nagle przebudzili się też publicyści „Gazety Wyborczej", którzy zaczynają się szczycić swoim ateizmem i przekonywać, że sposób występowania z Kościoła jest za trudny, a niezawodny „Newsweek" zastanawiał się w czołówce poświęconej Opus Dei, czy wierzący i poważnie traktujący swoją wiarę katolicy w ogóle mogą być ministrami w rządzie Donalda Tuska.

Tak wyglądają obecnie polskie media i przestrzeń publiczna. Karierę można zrobić, jeśli podrze się Biblię, oznajmi, że została ona napisana przez ludzi „naprutych winem i napalonych zielem" albo pochwali dokonaniem aborcji i brakiem jakiejkolwiek refleksji moralnej na jej temat. Politycy, nawet należący do partii rzekomo chadeckich, coraz częściej zajmują się krytykowaniem zamożności Kościoła, stosunku Watykanu do kapłaństwa kobiet (pełnomocnik rządu ds. równego traktowaniam Agnieszka Kozłowska-Rajewicz) czy pouczaniem papieża, że powinien wreszcie dopuścić do stosowania prezerwatyw (marszałek Senatu Bogdan Borusewicz).

A na słowach się nie kończy. Rząd Donalda Tuska już przyszykował amunicję, którą strzela do Kościoła. Minister Obrony Narodowej rozmontowuje ordynariat polowy (likwidacja wielu parafii i przeniesienie kapelanów do cywila), premier zamierza zlikwidować Fundusz Kościelny i kosztami płacenia ZUS obarczyć duchownych, a politycy – choć jeszcze nie rząd – coraz częściej zaczynają sugerować, że w sytuacji kryzysu ekonomicznego warto przenieść obowiązek płacenia katechetom na Kościół. I choć jest to propozycja absurdalna, bowiem nauczyciele, także religii, są zatrudniani przez szkoły, a nie przez parafię, to nie słychać głosów protestu.

Te elementy stanowią kolejne posunięcia w wojnie, jaka w ostatnich miesiącach została wypowiedziana Kościołowi. Działania są prowadzone na wielu frontach i przez wiele sił. Ale cel jest ten sam: podważyć wiarygodność instytucji Kościoła, przyspieszyć laicyzację, a przy okazji znaleźć wygodnego kozła ofiarnego, na którym skupić będzie można rosnące niezadowolenie Polaków z postępującego kryzysu i coraz lepiej widocznego fiaska zapowiadanych, ale wciąż nie realizowanych reform rządu Donalda Tuska.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy