Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego napisał swoją książkę w formie opowieści potoczystej, chwilami fascynującej, zarazem gubiącej chłód i dystans badacza. Wielkie emocje służą książce w tym sensie, że nikt nie przejdzie obok niej obojętnie. Zyska się temat do gorączkowych przemyśleń, do akceptacji lub buntu. Czasem – jak w moim przypadku – do jednego i drugiego równocześnie.
Tyle że takie emocje, i autora, i czytelników, są zdradliwe. Takie wciągające rozprawy, traktujące fakty jako ilustrację tez, bardziej by się broniły, gdyby były następstwem innych dzieł, systematycznych, nawet suchych opracowań tematu. A pomimo bogatej bibliografii na końcu książki, to ona przeciera szlaki. To tak, jakby chcieć opisać miejsce zbrodni od razu w formie eposu, a nie rzeczowego raportu.
Churchill jak Hitler
O ile wstępny rozdział zaczyna się konkluzją: mit żydokomuny to nowa wersja antysemickich schematów, drugi idzie dalej. „Idea żydobolszewizmu odegrała zasadniczą rolę w światopoglądzie Hitlera i nazistowskiej propagandzie">
Nie jest ono nieprawdziwe, ale ustawia całą opowieść. W efekcie cytowani pod koniec tego samego rozdziału Winston Churchill i Woodrow Wilson krytycznie opisujący fenomen nadreprezentacji żydowskich rewolucjonistów stają się po trosze krzewicielami tego samego „mitu", co obsesyjni antysemici. Który na dokładkę mitem jest tylko do pewnego stopnia, skoro sam Śpiewak w paru miejscach wspiera tezę o owej nadreprezentacji stosownymi liczbami.
Naturalnie uważny czytelnik spostrzeże, że mit polegał na czymś innym: na przekonaniu, iż bez Żydów nie byłoby lewicy, rewolucji, komunizmu. Ta wręcz apokaliptyczna wizja (podobna do objaśniania skomplikowanych mechanizmów rewolucji francuskiej sprzysiężeniem masonerii, tzw. spiskiem orleańskim) była szczególnie popularna w Rosji, skąd została zdaniem wielu historyków, po których powtarza Śpiewak, przeniesiona przez białych emigrantów w głąb Europy. Między innymi do Niemiec, gdzie podchwycili ją tamtejsi nacjonaliści, łącznie z twórcami NSDAP. Z tą diagnozą trudno polemizować.
Ale chwilami, gdy Paweł Śpiewak wrzuca do jednego worka różne obserwacje i wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że każdy, choćby przygodny krytyk żydowskich radykałów jest częścią owego fatalnego sprzysiężenia twórców „mitu". Już podczas drugiej wojny światowej nawet Franklin Delano Roosevelt, prezydent USA uchodzący za życzliwego środowiskom żydowskim, pozwolił sobie na złośliwe uwagi na temat dogmatyzmu nowojorskich komunistów, wyraźnie łącząc go z ich pochodzeniem. Ulegał czy nie ulegał mitowi żydokomuny? Stosując kryteria Śpiewaka, może tak.
Naturalnie autor ma do innych narodów pretensje o uogólnienia. O to, że odpowiedzialność za nawet najliczniejszych żydowskich rewolucjonistów rozciągano na całą nację (także na konserwatywnych Żydów religijnych). Ma też żal o brak zrozumienia: wszak przyczyną frustracji żydowskiej młodzieży było trwające od dziesięcioleci poczucie obcości. To ono popychało do czynów, na które odpowiedzią była jeszcze większa wrogość. Typowa kwadratura koła.
Żal to uzasadniony, formułowany sugestywnie i przy użyciu prawdziwych przykładów. Czy jednak Śpiewak nie żąda zbyt wiele – od całych społeczeństw i jego poszczególnych przedstawicieli? Rozprawiając się z przypadkami spiskowego myślenia i stosowania zbiorowej odpowiedzialności wobec Żydów, sam za rzadko stosuje coś takiego jak okoliczności łagodzące lub uzasadnione wątpliwości.