Trudno tu uogólniać, ale na pewno Holendrzy są bardziej otwarci na dyskusję, także o eutanazji. Nie lubią dwuznaczności, mówienia o jednym, a przymykania oczu na drugie. Są po prostu pragmatykami z krwi i kości. To naród kupców i podróżników w odróżnieniu od Polaków, którzy mają we krwi walkę o zasady i przekonania. W miarę bogacenia się narodu zaczęto stawiać pytania: czy cierpienie ma sens? A jeżeli nie ma, to dlaczego nie można by zakończyć wcześniej żywotu pełnego cierpienia?
Jeżeli nowoczesna medycyna daje możliwości przedłużania życia w sposób sztuczny, to ta sama medycyna musi mieć możliwość skrócenia tego życia. Świadomość lekarzy szła krok w krok za rozwojem społecznym – to nie holenderscy lekarze sobie wymyślili eutanazję, tylko pacjenci się tego domagali i przyparli w końcu lekarzy do muru. Tabu przełamano na początku lat 70., za sprawą procesu sądowego lekarki z Fryzji, która dokonała eutanazji na swojej bardzo chorej i cierpiącej matce. Broniła się, mówiąc, że nie mogła patrzeć na cierpienie staruszki i że uczyniła to na jej życzenie. Została co prawda uznana za winną, ale sąd postanowił zastosować wyrok bez kary. W tym czasie we Fryzji zdołał się zawiązać klub ludzi, którzy popierali prawo tej lekarki do tej decyzji. Potem, za każdym razem, gdy odbywały się podobne sprawy sądowe, coraz więcej ludzi pikietowało sądy i wspie- rało sądzonych lekarzy. Eutanazję praktykowano od dziesięcioleci. Na wsiach, gdy w czasie żniw ktoś był bliski śmierci, lekarz podawał mu morfinę, by zakończyć jego życie przed weekendem i od razu urządzić pogrzeb, ponieważ w czasie żniw nie można było sobie pozwalać na to, żeby cała wieś szła na pogrzeb w dzień roboczy i przerywała zbiory. Pragmatyzm był ważniejszy niż zasady, a lekarzom zwyczajowo dawano prawo decydowania o tego rodzaju sprawach. W końcu stało się to ich obowiązkiem.
Czy w Holandii nigdy nie miało miejsca wydarzenie, która zmieniłoby społeczne podejście do eutanazji?
Było mnóstwo przypadków nadużywania tej praktyki, były nawet nagłaśniane w trakcie debaty... W latach 90. najgłośniejszy był proces lekarza rodzinnego, który uśmiercił 90-letniego staruszka. Jego pacjent nie był śmiertelnie chory, był po prostu zmęczony życiem. Sprawa była o tyle głośna, że staruszkiem tym był powszechnie znany były poseł do holenderskiego parlamentu. Sąd stwierdził, że to nie jest przypadek, który podlega prawu o eutanazji. Wyrok w tej sprawie wyznaczył pewną granicę.
Granice te są dziś w holenderskim prawie klarowne. Człowiek musi być nieuleczalnie chory, musi wyrazić chęć poddania się eutanazji (i to nie raz, ale kilka razy), musi mieć tzw. krótkie rokowanie, czyli tylko parę miesięcy życia przed sobą, i musi cierpieć. Czy skala tego cierpienia jest jakoś sprecyzowana?
Nie, bo nie da się tego zbadać. Historycznie rzecz biorąc, ból zawsze był najważniejszym czynnikiem. Jednak z czasem uległo to zmianie, gdyż dziś jesteśmy o wiele lepiej przygotowani do zwalczania bólu. Spowodowane nim cierpienie jest obecnie przyczyną zaledwie kilku procent próśb o eutanazję. W tej chwili uwaga prawodawców i etyków koncentruje się na cierpieniu duchowym. Po przyjeździe do Holandii zauważyłem, że nie istnieje tam formuła opieki paliatywnej, mającej na celu łagodzenie cierpienia i podnoszenie jakości życia pacjenta aż do śmierci. W latach 80. w Holandii nawet najbardziej solidni lekarze uważali, że eutanazja jest najlepszym rozwiązaniem, bo nie ma dla niej alternatywy. Co więcej, jedynymi oponentami tych praktyk były w Holandii bardzo zachowawcze kręgi chrześcijańskie. Wobec laicyzacji Holendrów argument, że eutanazja jest zakazana przez Boga, chybiał celu. Przez ćwierć wieku pracy w Holandii starałem się pokazać ludziom inną perspektywę.