Wystarczy rzut oka na wystawę księgarni albo wizyta w kinie i wszystko jest jasne. Jeżeli istnieje raj na ziemi, trzeba szukać go w Toskanii, Prowansji lub na greckiej wyspie z hollywoodzkiej wersji musicalu „Mamma Mia". Hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy byli głupcami. Wypatrywali hesperyjskich sadów i źródeł wiecznej młodości gdzieś na krańcach świata. Tymczasem mieli je pod nosem – w Algarve i w Andaluzji. Wystarczyło trochę zainwestować w turystyczną infrastrukturę.
We współczesnych ogrodach rozkoszy królują slow life i slow food. Przybysze z Północy pozbywają się tu stresów i chorób cywilizacyjnych. Zapominają o kłopotach. Uczą się od miejscowych radości życia. Kontemplują naturę i mury starych kościołów. W końcu zdobywają się na odwagę: kupują zrujnowany dom, siłami polskich budowlańców doprowadzają go do porządku, a resztę pieniędzy inwestują w plantację oliwek, cytryn lub winorośli (niepotrzebne skreślić). Nagrodą za trudy jest nowa miłość i perspektywa dożywotniej sielanki. Tak z grubsza wygląda fabuła powieści i komedii romantycznych, w których tytułach zwykle pojawiają się magiczne słowa: Prowansja, Toskania czy Andaluzja. Obcując z nimi, można nieźle zgłodnieć, bo z reguły są skrzyżowaniem romansu z książką kucharską.
Arkadyjska wizja południowej Europy jest wpisana w nasza kulturę już od stuleci. Podsycała ją lektura starożytnych autorów. W rezultacie niejeden podróżnik ledwie przekroczywszy Alpy odkrywał, że kelner z małomiasteczkowej trattorii wygląda zupełnie jak cesarz August. Hrabia Atanazy Raczyński donosił z XIX-wiecznej Lizbony: „Powietrze, którym oddycham jest czyste, atmosfera rozkoszna, widok z okna upajający, pomarańcze są nieporównanej słodyczy". Czarowi Południa ulegali nawet ludzie nieskłonni do zachwytów. Witold Gombrowicz pasjami wysiadywał z lornetką na balkonie swego domu w Vence, żałując, że wiek i stan zdrowia nie pozwalają mu w pełni korzystać z uroków Prowansji.
Skoro taki brak odporności wykazali klasycy, cóż dziwić się współczesnym debiutantkom. Małgorzata Matyjaszczyk, gosposia polskiego księdza parafii San Pantaleo na przedmieściach Pistoi, nadała swemu dziełu podtytuł „Zapiski spełnionych marzeń". Jeszcze więcej szczęścia ma Marianna Pilot. Ze starego młyna pod Cortoną, w którym zamieszkała wraz z małżonkiem, widać willę należącą do Frances Mayes, autorki bestsellerowej powieści „Pod słońcem w Toskanii".
Milan Kundera, definiując kicz, napisał: „Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości". Zamiast więc pastwić się nad autorkami blogów, które zamieniły się w książki, wypada mieć nadzieję, że konsumentki literatury spod znaku słońca, zmysłowych rozkoszy i skrzyżowanych widelców sięgną (choćby przez pomyłkę) po zbiór esejów „Cyprysy i topole" Marka Zagańczyka. Pewnie nie od razu zaczną zwiedzać włoskie opactwa ze „Złotą Legendą" w ręku, ale może zapamiętają kilka nazwisk i cytatów. Zagańczyk nie próbuje bowiem udawać, że jest pierwszym człowiekiem na Ziemi, który poznał się na toskańskiej (i nie tylko) sztuce, architekturze i krajobrazie. Chętnie powołuje się na swych literackich idoli, odszukuje zapamiętane pejzaże na obrazach dawnych mistrzów. Przede wszystkim zaś głosi pochwałę samotnego podróżowania, wytyczania prywatnych szlaków oraz szukania inspiracji raczej w tomikach poezji niż w ilustrowanych bedekerach.
Barbarzyńcy w ogrodach
Nie dla nas błękit, fiolet wzgórz/ Cyprysów lęk i kopuł róż/ A dla nas puszcze, dal i step/ I czarny rok i czarny chleb" – żalił się Jarosław Iwaszkiewicz w „Księgach dni i księgach nocy". Przeciwstawienie arkadyjskiego Południa posępnej Północy to często spotykany motyw, ale poecie chodziło o coś więcej. Podróżni z „kraju mogił i chmur" przywozili w bagażu ojczyznę. Mickiewiczowi Florencja do złudzenia przypominała Wilno, Słowacki, zwiedzając ruiny Myken, dumał o upadku Rzeczypospolitej.
Wyprawy przedstawicieli naszych elit nad Morze Śródziemne często przybierały formę świeckich pielgrzymek do źródeł kultury i cywilizacji. Manifestowano w ten sposób przynależność Polski do Europy i zachodniego świata wartości. Niektórzy nie oparli się pokusie, by własne kompleksy odreagować na tubylcach. Stanisław Dunin-Borkowski po powrocie z Italii postawił śmiałą tezę, że na południe od Alp żyją potomkowie barbarzyńców, a nie starożytnych Rzymian. „Rozmaitości warszawskie" informowały w numerze z kwietnia 1827 roku, że Włosi to naród ciemny, leniwy i „znikczemniały". Anonimowego autora zadziwiała „mieszanina pychy i podłości", cechująca jakoby mieszkańców współczesnego Rzymu.
Wojciech Dzieduszycki w opublikowanych pod koniec XIX wieku „Wrażeniach z hiszpańskiej podróży" nie zostawił suchej nitki na rodakach Cervantesa. Iberyjska monarchia przypominała mu Polskę z czasów saskich. Ujrzał kraj zaludniony przez „bezmyślnych chłopów, bezmyślnych szlachciców i sprzedajnych urzędników". Jeszcze w 1915 roku pianista Artur Rubinstein przeżył chwile grozy w Granadzie, osaczony przez tłum żebraków, ale wkrótce role się odwróciły. Południowcy stanęli na nogi i stopniowo jęli obrastać w bogactwo, Polacy zaś rządzeni przez komunistów, mocno się spauperyzowali. Żelazna kurtyna oddzieliła nas od „wygrzanego słońcem łożyska Europy, w którym rodziły się i gasły kultury". Zagraniczne wojaże stały się przywilejem nielicznych, a i oni musieli mocno zaciskać pasa. „Śpiwór zamiast hotelu/ jeden worek kartofli/ jeden worek konserw" – opisywał ze współczuciem Kazimierz Wierzyński.