Teatr na basenie

Erwin Axer, reżyser

Publikacja: 11.08.2012 01:01

Mecz piłki nożnej Pogoń Lwów – Polonia Warszawa we Lwowie, kwiecień 1939. Pół roku do końca świata

Mecz piłki nożnej Pogoń Lwów – Polonia Warszawa we Lwowie, kwiecień 1939. Pół roku do końca świata

Foto: NAC

Co było pierwsze w pana życiu: rakieta do tenisa czy narty?



Erwin Axer:

Kąpielówki. Zacząłem pływać podczas wakacji nad Adriatykiem. Właściwie udawałem, że pływam, bo się odbijałem nogą od dna. Dopiero w Baden pod Wiedniem, gdzie mieszkali moi dziadkowie, zacząłem porządnie trenować. Był tam Strandbad założony w 1926 roku z innowacyjną wówczas maszyną: stołem z cienkimi linkami po bokach i specjalnymi packami, które pomagały prowadzić prawidłowo rękę do kraula. Na tym przyrządzie uczył mnie amerykański trener. Jak wróciłem do Lwowa, to tym stylem jeszcze mało kto pływał. W swoim wieku byłem jedyny. Wszyscy wychowywali się na podręczniku pływackim Tadeusza Kuchara, starszego ze słynnych braci Kucharów, w którym królował styl klasyczny – żabka. Dzięki temu w pływaniu miałem względne sukcesy, byłem trzeci w mistrzostwach Lwowa do 14 lat. Startowałem w barwach Pogoni.



Na wakacjach w Baden zaczął też pan odbijać w tenisa...



To było mniej więcej w tym samym czasie. Korty były czerwone, nosiłem długie spodnie. Pierwszą rakietę podarowała mi matka, zapalona tenisistka. Ale nie grałem z nią, tylko z austriackim trenerem z klubu. Miał rękę ranną w czasie wojny i podrzucał piłkę do serwisu w charakterystyczny sposób. W ciągu roku trenowałem w Lwowskim Klubie Tenisowym, bo tam należała matka. Opowiadała, że podawał jej piłki młody Józef Hedba. Dobrze go pamiętam, ale nie odbijaliśmy, bo był już wtedy drugi w Polsce po Ignacym Tłoczyńskim. Grał ładniej od niego, ale był mniej skuteczny.



Jak pan grał?



Byłem członkiem klubu, miałem korty do dyspozycji. Dużo trenowałem: codziennie po szkole, koło piątej. Doszedłem tak do grania, jak to mówią, stylowego. Odbijałem ładnie dla oka, dlatego często i chętnie proponowano mi sparingi. Przeważnie przegrywałem, bo tylko robiłem wrażenie, że gram lepiej niż w rzeczywistości. Nie byłem skuteczny i za nerwowy. Miałem słaby serwis, gra przy siatce niezbyt dobra. Istniał ranking członków klubu, ale nie zajmowałem znaczącego miejsca. W turniejach też startowałem poniżej umiejętności. Grałem do matury. W 1935 roku przyjechałem ze Lwowa do Warszawy. Szkoła reżyserska była po południu, więc nie miałem czasu na grę.

Sport na początku XX wieku nie był traktowany zbyt poważnie. Rodzice nie protestowali?

To zależało od środowiska. W moim sport był czymś normalnym. Może przez wiedeńskie koneksje? Ale przecież do lwowskich klubów tenisowych należały panie. Matka często grała z ciotką lub koleżankami. Nosiły długie sukienki, ale nie tak długie jak na zdjęciach z Suzanne Lenglen. Pokolenie moich rodziców było pierwszym, które uprawiało sporty. Ojciec trenował szermierkę. W gimnazjum zapisał mnie do Lwowskiego Klubu Szermierzy.

Robiłem floret, ładnie się nauczyłem bić. Moim trenerem był sierżant Łabędziewski, który na boku zajmował się sędziowaniem pojedynków honorowych. Widziałem jeden: student z cywilem na ciężką, niemiecką szablę. Poszło o obrazę słowną, skończyło się cięciem. W gimnazjum grałem też w piłkę nożną, jak wszyscy. Dobrze szło mi w tenisa stołowego, ale to szkodziło grze w tenisa ziemnego, bo się inaczej wyprowadza uderzenie. Sport uprawiało całe moje pokolenie. Mam nawet wrażenie, że był bardziej rozpowszechniony niż dzisiaj.

Ale sukcesy były dopiero w narciarstwie...

Zaczęło się podobnie: mama – sama oczywiście też jeździła – kupiła mi narty na Boże Narodzenie. Zwykłe, turystyczne. Najpierw biegałem w szkolnych biegach o odznakę sprawności, która istniała przed wojną. Potem wybrałem zjazd. Pomagało mi to, że mieliśmy dom w Sławsku. To było Zakopane Lwowa, najbliższa miejscowość w górach. Spędzaliśmy tam wiele dni, właściwie całą zimę. Siedziało się w tych pięknych krajobrazach, to było wspaniałe życie. Uchodziłem za dobrego narciarza. Dawało mi to więcej niż tenis. Moja próżność była zaspokojona, więc i namiętność silniejsza. Miałem kilka trzecich miejsc, a raz nawet w międzynarodowych zawodach – nazywały się międzynarodowe, ale startowali tylko Czesi – zdobyłem pierwsze miejsce. Był 14 stycznia 1934 roku.

Założyłem wysmarowane zjazdówki, bardzo długie, dość szerokie. Mimo nerwów, które zawsze mi przeszkadzały, tak szybko nie jechałem jeszcze nigdy. Za metą mdłości, ogień od stóp do bioder. Wziąłem śnieg w usta, choć nie było wolno. Okazało się, że jestem pierwszy. Może inni byli lepsi technicznie, szybsi, silniejsi, ale ja byłem pierwszy. Nikt tego nie odbierze, żaden z rywali nic na to nie poradzi. Pełnia niczym niezmąconego szczęścia jest jednak możliwa. Byłem bardzo dumny. W teatrze nigdy się tak nie zdarzyło. Opisałem to potem w książce „Ćwiczenia pamięci". Przez dwa miesiące chodziłem później po ten medal. Wciąż był „w robocie". W końcu, jak już straciłem nadzieję, dostałem go. Trzymam do dziś. Licha pozłótka dawno oblazła.

Był pan nawet w kadrze narodowej.

Byłem w kadrze, choć to jest nic, bo należało tam 50 osób. Kwalifikował klub. Ja tego nawet nie odczuwałem, od czasu do czasu Polski Związek Narciarski tylko angażował trenera i brałem wtedy udział w treningach. Jednym z nich był Sepp Roehrl. Nie znał mnie dobrze, ale z moim bratem Rysiem był na „ty", bo trenowali razem zjazd na Zaroślaku. Spotkałem go potem podczas wojny, w 1941 roku. Byłem wtedy jednym ze ślusarzy w galicyjskim Gubernatorstwie.

Po domach się chodziło i klucze Niemcom robiło. Pewnego dnia dostałem kartkę: „Ślusarz do sportfuhrera". Zapukałem, wszedłem. Stał Sepp Roehrl. On zgłupiał i ja zgłupiałem. Nic nie mówił, w końcu powiedział: „szuflada". Dorobiłem klucz, dałem mu go i wyszedłem. Poza tą „szufladą" nie wymieniliśmy słowa. Wiem, że zginął potem pod Stalingradem. Czy był szpiegiem? Tak uważano, to bardzo prawdopodobne. Przed wojną Niemcy mieli dużo swoich ludzi w Polsce.

W czasie wojny uprawiał pan sport?

Przez dwa lata wojny jeździłem na nartach, jak jeszcze we Lwowie byli Rosjanie. Potem Niemcy zabrali narty, potrzebowali ich na front wschodni. Posiadanie nart było karalne. Później w Warszawie się ukrywałem, żyłem dyskretnie.

Ale po wojnie wrócił pan do tenisa...

To było już w latach 50. Byłem dyrektorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Miałem wypadek samochodowy i zacząłem rehabilitację. Wpadłem na pomysł, żeby z powrotem zacząć grać w tenisa. Zacząłem regularnie odbijać, co najmniej pięć razy w tygodniu. Wciągnąłem się. Kazimierz Rudzki twierdził nawet, że próby w teatrze dopasowuję do sytuacji na kortach. Naprzód grałem z trenerem: starszy pan, który sprzedawał rakiety. Potem z różnymi partnerami: prezesem Legii Jerzym Lewińskim, z jakimś generałem. Umawiano się, jak to w klubie. Kiedyś zagrałem z Jankiem Englertem. Grał gorzej ode mnie, a wygrał.

Fibaka pan widział?

Oczywiście. Zaliczyłem wiele jego spotkań, bo od prezesa Lewińskiego miałem bilet do loży. Fibak grał ładnie i mądrze. Głowę miał wyżej od swojej klasy. Myśląc na korcie, umiał zagrać lepiej niż samo ciało. Ale moim zdaniem bardziej utalentowany był Władysław Skonecki. Kiedyś spotkaliśmy się w szatniach Legii. Narzekał: „Synka mam. Zdolna bestia. Rzadko przychodzi, a ma taki dryg do tenisa. Ale co z tego. Nie chce mu się grać. Mówi do mnie tylko: ty tata machaj rakietą i zarabiaj pieniążki".

Potem widziałem go w Wiedniu, gdzie osiadł i prowadził szkółki tenisowe. Tam też umarł. Jędrzejowską oglądałem, ona długo grała. Jeszcze przed wojną w Sopocie widziałem Kena Rosewalla. W pamięci utkwił mi też mecz Polska – Niemcy w Pucharze Davisa rozgrywany w przededniu wojny. Atmosfera była niezwykła. Graliśmy dobrze, ale przegraliśmy 2:3. Ale teraz na turnieje nie chodzę. Jak sam przestałem grać, straciłem zainteresowanie.

Czemu pan przestał?

Grałem do 60. roku życia. Jeździłem wtedy dużo za granicę, a tam organizacja tenisa to skomplikowana sprawa: trzeba znaleźć klub, partnera i czas. Prostszą rzeczą jest pływanie: wystarczy para kąpielówek. Między poranną próbą a wieczornym spektaklem człowiek po prostu jedzie na basen i pływa. Wszędzie, gdzie byłem, starałem się pływać. Ale to nie miało charakteru sportowego, tylko rekreacyjny, choć ćwiczyłem intensywnie.

Jeździł pan wiele po świecie. Gdzie sport ma największe znaczenie?

Chyba w Austrii. Austrię wyróżniały zimowe sporty i bardzo dobra piłka nożna, choć dzisiaj już taka nie jest. W Holandii wszyscy jeżdżą na rowerach, ale nie sportowo. Co ciekawe, trzy lata temu byłem na Ukrainie: centrum narciarskie w Sławsku jeszcze istnieje, ale kortów we Lwowie już nie ma.

Ogląda pan sport w telewizji?

Pamiętam jeszcze, jak przed wojną ojciec zabierał nas z bratem na stadion Czarnych, Pogoni, Lechii czy Hasmonei. W każdą niedzielę szło się na mecz. To była wyprawa: pod domem czekała taksówka, jechaliśmy aż za rogatki miasta, na miejscu jedliśmy precle. Futbol to plebejski sport, ale na trybunach siedziała inteligencja: lekarze, adwokaci, dyrektorzy rozmaici, a naokoło boiska na stojących miejscach – naród. Po wojnie już nie chodziłem, bo od Gucia Holoubka wiedziałem, że biją, więc jakoś brakło chęci. Futbol oglądam więc w telewizji, to kwestia wyboru. Ale tylko międzynarodowe mecze, jak ostatnie mistrzostwa świata.

Futbol spowszedniał, to już nie jest niedzielna sprawa. Dodatkowo dziennikarze dublują w komentarzu to, co się widzi na boisku, a to denerwujące. Ostatni dziennikarz, którego dobrze pamiętam, to Bohdan Tomaszewski. Sympatyczny człowiek. Ciągnęło go do teatru. Ciągle mnie pytał, czy łatwo byłoby mu zdać na reżyserię. Traktowałem to żartobliwie. Przed wojną kupowałem czasem „Przegląd Sportowy", bo sprawozdania były lepiej napisane – teraz by mi nie wpadło do głowy. Jeśli już czytam, to o Małyszu. Jego skokami interesowali się wszyscy. Ale obawiam się, że szczyt kariery ma za sobą.

W czasach pańskiej młodości sport był tylko sportem – i niczym więcej. Dzisiaj to spektakl. Zawodnik jest świetnie opłacanym aktorem, występuje przed wielką publicznością...

Sport miał to zawsze, tylko ramy były znacznie węższe. Publiczność na trybunie od początku podlegała przecież prawom zbiorowości, ale teraz to zostało rozbudowane w stronę telewizji. Zmieniła się przez to świadomość sportowca. On wie, że jest na oczach wielotysięcznej widowni, że widzi to mnóstwo osób. Te wszystkie pozasportowe gesty są przejawem może zdegenerowanego, ale przecież aktorstwa. Ale jak było w starożytnym Rzymie? Turnieje organizowano na oczach cesarza, dworu i licznie zgromadzonego narodu. Tak jak dzisiaj. Ale nie chcę przesądzać, mało myśli temu poświęciłem.

Jednak analogia między teatrem i sportem istnieje?

Teraz nawet w większym stopniu niż kiedyś. W sporcie nie ma jednak możliwości powtórzenia, która jest w teatrze. W teatrze coś ćwiczy się długo, a potem się reprodukuje. W sporcie za każdym razem to jest inne zdarzenie. Aktor gra dla publiczności, sportowiec tylko pośrednio – przede wszystkim dla zwycięstwa. Choć czasem aktor stara się wybić między innymi, rywalizuje z tymi, którzy z nim grają. To jest zwalczane przez reżysera.

Czy trenera można więc porównać do reżysera?

To daleka analogia. Na pewno reżyser jest także trenerem, ale odwrotnie? W moim pokoleniu dla reżysera najważniejsza była interpretacja dzieła literackiego, a tego w sporcie nie ma.

Reżyserował pan kiedyś sztukę o sporcie?

Sport się nie pojawiał, tylko pojedynki – choćby w „Marii Stuart". Zresztą szermierki uczy się w szkole teatralnej jako obowiązkowego przedmiotu właśnie po to, żeby można było zagrać scenę pojedynku, gdy scenariusz tego wymaga. Są też inne dyscypliny – gimnastyka i rytmika – które dają aktorowi świadomość ciała i umiejętność panowania nad nim.

A pływanie może pomóc?

Kiedyś zabierałem aktorów z Teatru Współczesnego na pływalnię. Regularnie – dwa razy w tygodniu – chodziliśmy przed próbami najpierw na Legię, potem do Pałacu Kultury. Zawsze było 12–14 osób. Sam lata całe pływałem na basenie w hotelu Victoria. Ostatni raz byłem rok temu, pewnie wybiorę się wiosną. Teraz jest za zimno. Może chodziłbym stale, ale to rozbieranie się, wciskanie ubrania do szafki, potem ubieranie... Straszny rytuał, człowiekowi w moim wieku przestaje się chcieć.

Erwin Axer

, zmarły w ubiegłym tygodniu reżyser teatralny urodził się w Wiedniu w 1917 r. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. W latach 1949–1981 kierował Teatrem Współczesnym. Wykładał reżyserię w warszawskiej PWST. Pracował w wiedeńskim Burgtheater i hamburskim Thalia Theater, także w Szwajcarii, ZSRR, USA i Holandii. Wywiad został przeprowadzony przed pięciu laty; nie był dotąd publikowany

Co było pierwsze w pana życiu: rakieta do tenisa czy narty?

Erwin Axer:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy