Dziś do odbioru treści uważanych za literaturę używane są inne nośniki – tablety, Internet, iPhone'y. Jednocześnie obiekt złożony z co najmniej kilkudziesięciu zadrukowanych papierowych stron i nieco twardszej okładki zaczął służyć innym celom.
Słyszeliście o bookarcie? Nie chodzi o książkę artystyczną, w której to dziedzinie jesteśmy (my, Polacy) całkiem nieźli. Powyższy termin odnosi się do rzeźb i instalacji, dla których surowcem stały się woluminy, przerobione do niepoznaki.
Przypomnę – drążenie w książce nie jest współczesnym wynalazkiem. Ongiś gruby, wypatroszony w środku tom mógł służyć jako kryptofuterał na pistolet czy flakon (z alkoholem, trucizną, afrodyzjakiem). Od dawna używa się też książek jako schowków na banknoty lub suszy między kartkami okazy flory. Inne praktyczne zastosowanie tomów to równoważenie nimi chwiejnych mebli, podstawianie pod gorące naczynia, rzucanie w namolnego domowego zwierzaka, uśmiercanie łażących po stole much. Jednak w bookarcie aspekt użytkowy książek nie wchodzi w grę. Liczy się struktura papieru i „słoje" stron.
– Papier zadrukowany jako przekaźnik informacji jest już anachronizmem, natomiast papier zadrukowany potraktowany jako tworzywo to nowatorstwo – przekonywał mnie pewien artysta. – Jeśli spojrzeć na książki jak na surowiec nieobciążony znaczeniem, wyzbywając się sentymentów, można uzyskać z nich zdumiewające wizualne efekty. W tym materiale można rzeźbić, z niego budować, konstruować, lepić.
Ów twórca nalegał, żebym do powszechnej wiadomości podała optymistyczną wiadomość: nie narzekajmy na kryzys czytelnictwa! Nieczytane książki można kreatywnie przerobić. To działalność kulturotwórcza, przeciwieństwo wandalizmu. – Hańbą było palenie niewygodnych lektur – mój rozmówca, rozwijając temat, zapalał się coraz bardziej. – A zbiórki makulatury? Ileż książkowych ofiar pochłonęły!
Przekonujące argumenty. Gorzej z plastycznymi osiągnięciami bookartystów. Większość ich produkcji to swoista książkoplastyka, technicznie wycyzelowana jak szwajcarski zegarek, ale intelektualnie na poziomie korzenioplastyki lub plażowych rzeźb z piasku. Kto ciekaw, niech poszuka w sieci. Z internetowej dokumentacji bookartu wynika, że najpopularniejsze są miniatury pejzaży – fantastyczne góry, doliny, groty (w grocie domek, światełko, krasnalek). Przyrodniczą ciekawostkę stanowią wymodzone z książek drzewa (to już perwersja!). Niemało też portretów popgwiazd (najlepiej udał się Ringo Starr) i scenek rodzajowych z udziałem papierowych ludzików. Na szczyt bezguścia wspiął się autor makabry: ludzkie szkielety w minaturze słuchające płyt z maleńkiego adaptera. Rzecz jasna, wszystko wyrzezane z książek.
Na antypodach bookartowego kiczu plasują się poszukiwania takich artystów książek jak Zbigniew Sałaj i Andrzej Banachowicz. Oni też przeobrażają strony zadrukowanego papieru w rzeźbiarskie kompozycje, lecz wiedzą, po co to robią. W ich rękach papierowe warstwy przeobrażają się w totemy, tajemnicze obiekty kultu. Albo w coś, co przypomina kamienie, ciepłe i aksamitne w dotyku.
W wielkim mieście Warszawie można się natknąć na jeszcze inne zastosowania książek jako surowca. Są nowobogackie domy, gdzie biblioteki (wszak wypada je mieć) zapełniają cenne tomy... bez zawartości. Ot, kupuje się same grzbiety, czasami ze skóry, z tytułami tłoczonymi złotem. Wygląda to efektownie, właściciel udaje konsumenta kultury, a głowy lekturami nie obciąża. Pewien posiadacz dużego domu, notabene człek wykształcony i w świecie bywały, prosił o dostarczanie obojętnie jakich książek, jako że na największej, przechodzącej przez dwa piętra ścianie zaplanował gigantyczną książnicę.