W 1862 roku Rosja przeżywała ciężkie chwile. Polityka kija i marchewki, stosowana przez cara Aleksandra II, przynosiła skutki przeciwne do zamierzonych. W kraju było niespokojnie. Chłopom nie wystarczyło zniesienie poddaństwa, domagali się ziemi. Inteligentom marzyły się konstytucja, bezstronne sądy, bezzębna cenzura i szkolnictwo na europejskim poziomie. W Petersburgu i innych miastach imperium wybuchały tajemnicze pożary. Wielu ludzi wierzyło, że są one wzniecane przez spiskowców-rewolucjonistów. Inni twierdzili, że nieuchwytni podpalacze działają na zlecenie władzy, która szuka pretekstu do ogłoszenia stanu wojennego (w marionetkowym Królestwie Polskim wprowadzono go już w październiku ubiegłego roku).
Armia, upokorzona klęską w wojnie krymskiej, nie bardzo jednak nadawała się do takich operacji. Nastroje w garnizonach były złe, młodsza część korpusu oficerskiego ulegała wpływom „wywrotowej" filozofii Mikołaja Czernyszewskiego. Za mury koszar docierały nielegalne wydawnictwa, zwłaszcza „Kołokoł". Pismo, redagowane w Londynie przez Aleksandra Hercena, w czambuł potępiało porządki panujące w Rosji. Prawdziwą kuźnią opozycjonistów stała się Akademia Sztabu Generalnego w Petersburgu. Jarosław Dąbrowski, na wpół zrusyfikowany szlachcic z Żytomierza, właśnie w tej elitarnej placówce zaraził się radykalizmem, który w PRL uczynił go idealnym patronem dwustuzłotowego banknotu.
Rewolucja za sto rubli
Chwiejące się imperium potrzebowało takich ludzi. Przed 25-letnim sztabskapitanem, który zdążył już odznaczyć się w walkach z Czerkiesami na Kaukazie, kariera stała otworem. Dąbrowski dostał przydział do sztabu VI dywizji piechoty, stacjonującej w Warszawie. Świeżo upieczony kwatermistrz nie przybył nad Wisłę z pustymi rękami. Przywiózł ze sobą, opracowany w Petersburgu, regulamin dla dowódców przyszłych oddziałów powstańczych.
Pojawił się w Warszawie w lutym, a już wiosną, jako „Łokietek" – szef konspiracyjnego Komitetu Miejskiego – stał się głównym rozgrywającym w stronnictwie czerwonych. Podlegało mu około czterech tysięcy spiskowców. Z inicjatywy Dąbrowskiego powstał Komitet Centralny Narodowy, protoplasta rządu podziemnego państwa polskiego. „Miał w głowie i sercu wulkan wiecznie wybuchający" – tak wspominał „Łokietka" bynajmniej nienależący do jego admiratorów Władysław Daniłowski.
Sztabskapitan przekonywał kolegów, by „nie bawić się w rozszerzanie sprzysiężenia (...), ale wprost dążyć do powstania". Powołując się na świeży przykład Giuseppe Garibaldiego, który z tysiącem ochotników zaatakował i obalił Królestwo Obojga Sycylii, twierdził, że „w rewolucji najważniejszą sprawą jest śmiałość i szybkość działania, wskutek czego małe na początku siły wzrastają jak lawina". Plan, który Dąbrowski przedstawił Komitetowi na początku czerwca, istotnie był godny włoskiego awanturnika.
Kluczem do sukcesu miało być opanowanie Warszawy. „Łokietek" wyliczył, że wystarczy do tego siedem tysięcy dobrze dowodzonych powstańców. Głównym celem ataku miały być siedziba namiestnika, czyli Zamek Królewski, oraz Cytadela, w której murach znajdował się skarb dla konspiratorów najcenniejszy: 30 tysięcy karabinów. Plan przewidywał walki uliczne i budowę barykad, w gruncie rzeczy jego powodzenie zależało jednak od postawy Rosjan. Dąbrowski był przekonany, że wciągnięci do spisku oficerowie zdołają przejąć dowodzenie nad 16-tysięcznym garnizonem i wyprowadzą go poza miasto. On sam zamierzał, na czele dwóch tysięcy powstańców uzbrojonych w rewolwery i sztylety, zaatakować Modlin. W słabo strzeżonej twierdzy przechowywano 70 tysięcy karabinów, armaty, proch i ekwipunek wojenny. Modlin miał być zdobyty tym samym sposobem co warszawska Cytadela. Sprzymierzeńcy w rosyjskich mundurach otworzą w nocy bramę, po wcześniejszym zaaresztowaniu oficerów lojalnych wobec cara – zapewniał Dąbrowski. Po wiktorii nad Wisłą sztandar rewolucji zostałby poniesiony w głąb imperium.
„Łokietkowi" najwyraźniej marzyła się powtórka z nocy listopadowej. Zdeterminowana garstka spiskowców miała pociągnąć niezdecydowanych. „Ci, którzy są dobrymi Polakami, pójdą do obozu, a innych siłą się weźmie" – przewidywał sztabskapitan. Różnica polegała na tym, że powstańcy z 1830 roku od początku dysponowali bronią. Teraz trzeba było ją zdobyć na wrogu, sprowadzić z zagranicy lub pokątnie wyprodukować w zaufanych kuźniach i zakładach metalurgicznych. W kasie Komitetu znajdowało się zaś sto rubli. Konkurenci ze stronnictwa białych mieli pieniądze, ale o rewolucji nie chcieli słyszeć.
Plan „Łokietka" został przyjęty w tajnym głosowaniu. Autor groził zresztą, że w razie odmowy zrealizuje go nawet siłami organizacji miejskiej. Kiedy? Dąbrowski ponoć chciał, by powstanie zaczęło się w rocznicę zdobycia przez Francuzów Bastylii, czyli 14 lipca. Paweł Jasienica nazwał ten pomysł „genialnym". Zważywszy na stan przygotowań, ów nośny propagandowo termin był nierealny. Stanęło więc na 20 sierpnia. Taką datę podał, zwykle dobrze zorientowany, Zdzisław Janczewski w pisanej w więzieniu historii powstania.
Dlaczego czerwonym tak się śpieszyło? Do Warszawy docierały wieści o nowym, liberalnym kursie cara. Aleksander Wielopolski w imieniu lojalistów negocjował nad Newą zakres autonomii, jaki Rosja skłonna byłaby przyznać swym zachodnim kresom. Sukces margrabiego zepchnąłby radykałów do politycznego narożnika, odbierając im większość sympatyków. Jedynym ratunkiem wydawała się ucieczka do przodu. Czy sierpniowa insurekcja mogłaby stać się zwycięską? Historyk Stefan Kieniewicz, wciąż niedościgły znawca tamtej epoki, uważał, że szanse na sukces były o wiele większe niż pół roku później, gdy przeciwnik był liczniejszy i bynajmniej nie zaskoczony. Paradoksalnie, również druzgocąca klęska Dąbrowskiego i jego kolegów mogła się okazać korzystna dla sprawy narodowej. Po masakrze czerwonych biali już bez wyrzutów sumienia mogliby poprzeć ideę ugody z caratem, która w tych warunkach zyskałaby szerokie społeczne poparcie. Pokolenie idealistów zamiast ginąć dla Polski, mogłoby dla niej pracować.
"Łokietek" miał jeszcze jeden, prywatny powód do pośpiechu. Na początku maja władze trafiły na ślad spisku w wojsku. Aresztowani zostali dobrzy znajomi Dąbrowskiego: Łotysz Jan Arnhold, Polak Franciszek Rostkowski i Ukrainiec Piotr Śliwicki (jego brat Iwan okazał się donosicielem). Już od dwóch miesięcy siedział w areszcie jeden z przywódców sprzysiężenia – Bazyli Kapliński. Ku powszechnemu zaskoczeniu trójkę podsądnych, którym śledczy zdołali udowodnić jedynie agitację, to jest czytanie żołnierzom nieprawomyślnej literatury, skazano na śmierć. Nawet XIX-wieczny rosyjski historyk Mikołaj Berg uważał, że w innych „spokojniejszych" czasach zostaliby co najwyżej przeniesieni na Kaukaz, nie tracąc nawet tytułów oficerskich.
Wierni przysiędze
Dwudziestego ósmego czerwca wczesnym rankiem Arnhold, Śliwicki i Rostkowski zostali rozstrzelani w fosie twierdzy modlińskiej. Wyrok aresztowanego w tej samej sprawie szeregowca Leona Szczura (Polak żydowskiego pochodzenia) opiewał na 600 kijów i 12 lat katorgi. Wojskowi sędziowie zastrzegli, że jeżeli podczas wymierzania kary żołnierz przyzna się do winy, należy zaprzestać bicia, a jeśli, wskaże innych spiskowców, zostanie ułaskawiony. Szczur jednak milczał, a bicia nie przeżył.
W warszawskim garnizonie zapanowało wzburzenie. Koledzy skazanych zamówili w powązkowskiej cerkwi polowej mszę żałobną. 28 zidentyfikowanych uczestników nabożeństwa karnie przeniesiono do innych jednostek, a czterech domniemanych prowodyrów wsadzono na kilka miesięcy do aresztu. Dodatkowo dowództwo zażądało od oficerów pisemnych zobowiązań, że pozbędą się fotografii i pamiątek po rozstrzelanych, o ile takowe posiadają. Anonimowy żołnierz napisał do emigracyjnego „Kołokoła": „żal nam ich jako męczenników świętej sprawy, lecz ich ofiara była konieczna: wywołała ona jak najlepsze wrażenie na Polakach i na wojsku". Wydaje się jednak, że trzeźwiej oceniał morale okupacyjnej armii Mikołaj Berg: „Tylko takim dzieciakom jak Arnhold i Śliwicki mogło się marzyć, że czytaniem jakichś bajeczek można doprowadzić rosyjskiego żołnierza do złamania przysięgi".
Minister wojny Dymitr Milutin, zaalarmowany mnożącymi się przypadkami agitacji (autorzy ulotek kolportowanych w garnizonach apelowali „o pomoc dla Polski, tej wielkiej, znękanej cierpieniami męczennicy"), nie zamierzał pozostać bierny. Zarządził dyslokację wojsk. Jednostki, w których służyło zbyt wielu katolików, stopniowo wycofywano w głąb imperium. Na ich miejsce sprowadzono pułki gwardyjskie, uważane za ostoję samodzierżawia. Ruszyła też, skierowana przeciwko Polakom i emigrantom, kampania propagandowa. Rosyjska opinia publiczna wiedziała, co myśleć o „zdrajcach Słowiańszczyzny", zanim jeszcze padły pierwsze strzały powstania. Hasło „za wolność naszą i waszą" nie wytrzymało zderzenia z rzeczywistością.