Jeśli wierzyć autorce „50 twarzy Greya", a nie ma powodu jej nie wierzyć, historia największego hitu wydawniczego ostatnich lat zaczęła się od wizyty w kinie na ekranizacji „Zmierzchu". Zbliżająca się do pięćdziesiątki gospodyni domowa z Londynu (w przeszłości producentka w telewizji BBC), żona i matka dwojga dzieci, Erica Leonard tak się nią zachwyciła, że kupiła całą wampiryczną trylogię Stephenie Meyer. Lektura podziałała na nią tak bardzo, że postanowiła sama napisać historię inspirowaną wampirycznym cyklem. Jako „Snowqueens Icedragon" zdobyła w sieci sporą popularność. Jej opowiadania, jako pornografia, nie wzbudzały jednak entuzjazmu innych autorów fan fiction i w rezultacie musiała założyć własną stronę, wierni czytelnicy poszli za nią, a po kilku miesiącach do blogerki zgłosiło się niewielkie australijskie wydawnictwo The Writer's Coffeeshop. Redaktorzy wspólnie z autorką, która podpisała swój tekst pseudonimem E. L. James, pracowali nad nową wersją historii, noszącej pierwotnie tytuł „Master of Universe". Edytorzy z antypodów nie byli nawet przekonani, czy warto książkę wydać w wersji papierowej. Początkowo oferowali ją jedynie w wersji elektronicznej i jako druk na życzenie (print-on-demand). W maju 2011 r., kiedy e-book pierwszego tomu trylogii trafił do szerszej dystrybucji, bez żadnej promocji stał się wydawniczym hitem. Później w kilkumiesięcznych odstępach ukazały się dwa kolejne tomy cyklu o Christianie Greyu, a szaleństwo z dnia na dzień narastało, by w połowie tego roku osiągnąć prawdziwe apogeum. Od miesięcy „50 twarzy Greya" króluje na wszystkich anglosaskich listach bestsellerów i przy okazji w większości krajów Europy (Polska też nie będzie wyjątkiem, bo w przedsprzedaży na Empik.com książka już jest hitem). Jak wyliczyli skrupulatni Amerykanie, pisarka zarabia dziś na swoich książkach 1,5 miliona dolarów tygodniowo.
Nie byłoby potrzeby ani sensu opisywać tak szczegółowo historii debiutu Eriki Leonard, gdyby nie to, że mamy do czynienia z wzorcowym literackim sukcesem epoki cyfrowej. „50 twarzy Greya" to fenomen prawdziwie oddolny. Książka powstała w Internecie, w odpowiedzi na zapotrzebowanie fanów, hitem stała się najpierw w wersji elektronicznej, a zamiast tradycyjnej reklamy status bestselleru zapewniły jej marketing wirusowy w Internecie (czytelnicy podsyłali sobie fragmenty i linki) oraz media społecznościowe. Wielu specjalistów od rynku książki uważa, że tak właśnie będzie wyglądać lansowanie gwiazd literatury popularnej w przyszłości. Kluczową rolę w wyszukiwaniu talentów i ich rynkowej weryfikacji, odegra sieć WWW, tak jak już coraz częściej dzieje się to na rynku muzycznym (by wspomnieć przypadek piosenkarki Lany del Rey, która zanim wydała płytę, zachwyciła internautów).
Jeśli to prawda i tak właśnie ma wyglądać przyszłość literackiego popu, to rysuje się ona w przygnębiających barwach. „50 twarzy Greya" jest bowiem okropnym literackim gniotem, który, sądząc po opiniach w Internecie, ma tyle samo zwolenników (czy raczej zwolenniczek) co krytyków. W ich opiniach określenie gniot pojawia się zresztą zaskakująco często. Jak najbardziej zasłużenie. Jeśli poważnemu recenzentowi trudno było cokolwiek dobrego napisać na temat „Zmierzchu", to w tym przypadku mamy do czynienia z nieudolną podróbką o bardzo, bardzo wątpliwym przesłaniu. Książki Stephenie Meyer, choć słabo napisane, miały jednak oryginalny pomysł i – porównując je z „50 twarzami Greya" – znaczny stopień psychologicznej głębi i fabularnej komplikacji.
Erika Leonard wzięła od Stephenie Meyer miejsce akcji (amerykański stan Washington, w którym, zdaje się, nawet nie była) oraz parę głównych bohaterów. Tam byli to licealistka i 100-letni wampir (Bella Swan i Edward Cullen), tu studentka Anastasia Steele i nieco starszy od niej milioner Christian Grey (w chwili, gdy akcja się rozpoczyna raptem 27-letni). Ona jest niewinna, a on to potwór. Odwołując się do literackiego archetypu kolejna „Piękna i bestia", choć w przypadku „50 twarzy Greya" również po trosze Kopciuszek. Męski bohater jest tu nie tylko potężny i bajecznie bogaty, ale też niesłychanie przystojny, zaś ona to zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa. Tyle że jeśli jest to Kopciuszek, to doprawiony lekturą markiza de Sade'a (zwłaszcza klasyczną „Justynę, czyli nieszczęścia cnoty") i Leopolda von Sacher-Masocha (uderzające podobieństwo fabularne do „Wenus w futrze"). Nikt nie zaczytywałby się głupiutką historyjką, na pograniczu grafomanii, gdyby nie sceny sadomasochistycznego seksu, które zdają się przemawiać do wyobraźni współczesnych czytelniczek.
Fabuła „50 twarzy Greya" jest bowiem skrajnie banalna. Studentka Anastasia Stelle w zastępstwie koleżanki jedzie zrobić wywiad z milionerem Christianem Greyem (zajmującym się bliżej niesprecyzowanymi interesami w branży spożywczej i nowych technologii). A resztę łatwo przewidzieć. Między parą zaiskrzyło i tylko kwestią czasu jest, kiedy się zakochają oraz wylądują w łóżku. Jedyną niespodzianką jest tu umowa, którą Grey daje do podpisania swojej kochance, na jej mocy ona zgadza się być Uległą, a on będzie jej Panem. Dla niewtajemniczonych wyjaśnienie, że w ten właśnie sposób stworzą typowy układ sadomasochistyczny. Ona się waha, choć od początku wiadomo, że podpisze. Nie przewidywalność jest jednak w tej książce najgorsza, ale jej pretensjonalność i opisy seksu przekraczające nieraz granice śmieszności. Jak choćby wtedy, gdy „jego erekcja wyskakuje na wolność. Rany Julek!" albo wyśmiewany jako najgorsza erotyczna scena roku 2011 „lód o smaku Christiana Greya". W co drugiej scenie bohaterka przygryza wargę, a w co trzeciej słucha „wewnętrznej bogini".
Awans pejcza
Cóż, pastwić się nad książką E. L. Jamesa można jeszcze bardzo długo, bo jeśli komuś wydaje się, że pornografia dawnych czasów taka jak „Fanny Hill", „Historia O" czy wspomniane wcześniej dzieła de Sade'a i Sacher-Masocha były marnej jakości, to „50 twarzy Greya" nie nazwałby nawet literaturą. Sukcesu trylogii nie można jednak ignorować. Po pierwsze dlatego, że tak może wyglądać literatura popularna przyszłości, maksymalnie uproszczona i banalna niczym artykuł w kobiecym magazynie. Po drugie dlatego, że wprowadza do głównego nurtu popkultury BDSM (a podobno również do mieszczańskich sypialni na Zachodzie), czyli Bondage, Domination, Sadism, Masochism (krępowanie, podległość, sadyzm i masochizm) obecny do tej pory tylko w literackiej niszy i w branży porno. Owszem zdarzyły się przypadki odwołań do sadomasochistycznego sztafażu u piosenkarek pop takich jak Madonna, Lady Gaga czy Rihanna. Ale tam była to pikantna przyprawa, tu jest to danie główne. Pejcze, szpicruty, narzędzia tortur, skórzane uniformy, kajdanki z futerkiem, bicie, krępowanie i przemoc to główne atrakcje książki. Gdyby nie one, mielibyśmy do czynienia z soft porno, bo przecież poza tym u Eriki Leonard opisy seksu są stosunkowo grzeczne, by nie powiedzieć wyidealizowane. Jak w romansie, podporządkowane kobiecemu wyobrażeniu o partnerze idealnym: pięknym, bogatym i namiętnym. Autorka powieści tłumaczyła brytyjskiemu „Guardianowi", że to jej „fantazja o pierwszej miłości. Jeśli jesteś mężatką od 40 lat, podobnie jak ja, dzięki książce możesz ponownie doświadczyć pierwszej miłości. To fantazja, która odciąga cię od zmywania i prania". I to się pisarce udało. Trafić do zapracowanych gospodyń domowych, które pokochały jej trylogię o Christianie Greyu. I zainspirowały się nią w sypialni. Sukces książek E. L. James ożywił podupadającą branżę erotycznych akcesoriów, w ostatnich miesiącach sprzedaż pejczy i futrzanych kajdanek ponoć wzrosła w widoczny sposób.