Afrykański Kongres Narodowy (ANC), przejmując władzę, nie chciał dokonywać rewolucji. Akcja afirmatywna miała pomóc czarnym, a równocześnie wymóc na białych podzielenie się bogactwem z czarnymi. Tylko że akcja afirmatywna w praktyce polegała na uwłaszczeniu czarnej elity. ANC podsyłał do dużych firm swoich ludzi, oni przejmowali stanowiska, ale też i udziały w tych firmach. Związki zawodowe, które są częścią ANC, miały zapewniać właścicielom kopalń i innych firm spokój w przedsiębiorstwach, a biali właściciele odpłacali się ANC, nie tylko przyjmując tych ludzi do władz spółek, na wysokie stanowiska, ale wykładając pieniądze bezpośrednio dla partii. To miało być perpetuum mobile: biali zapewniają kasę i wspierają ANC przez długie lata, a ANC zapewnia białym i swojej elicie partyjnej spokój społeczny. ANC rządzi i robi kasę, a biali ciągle zachowują wpływy. Nie było żadnej nacjonalizacji, przejmowania majątków, pogromów jak w Zimbabwe. I teraz, gdy wybuchają strajki w kopalniach, widać, jak ten układ zaczyna się sypać. RPA jest dziś krajem o największych nierównościach społecznych na świecie. I ta przepaść ciągle się powiększa. Można powiedzieć, że ANC przedobrzył. 20 lat po upadku apartheidu partia, która była światowym symbolem walki o wolność, oskarżana jest o wszystkie plagi, z jakimi mamy do czynienia w Afryce: korupcję, nepotyzm, brak kompetencji, stosowanie przemocy wobec ludzi... Demonstracje czarnych przeciwko urzędnikom ANC odbywają się według tego samego scenariusza, co dawniej przeciwko apartheidowi: wychodzą ludzie przed ratusz, tańczą swoje tańce, śpiewają pieśni rewolucyjne, jeszcze nie krzyczą „Phansi ANC!", czyli „Precz z ANC!", ale „Phansi Zuma!", czyli „Precz z prezydentem Zumą!", już krzyczą.
Rozmawiamy o polityce, społeczeństwie, ale twoje „Wypalanie traw" to też książka o konkretnych ludziach, których wymieniasz z imienia i nazwiska. RPA to jest kraj w większości czarny, ale w twojej książce, z wyjątkiem mera Tommy'ego Lerefolo, nie ma rozbudowanych postaci Murzynów. John Coetzee mówił, że istnieją dwa odrębne języki do opisu rzeczywistości – język czarnych i język białych. Czy też widzisz tę granicę językową, której nie da się przekroczyć?
Widzę. Miałem kiedyś taką historię. Pojechałem do KwaZulu Natal na wywiad w Buthelezim, przewodniczącym Partii Wolności Inkatha. Towarzyszył mi dziennikarz, Zulus. Po wywiadzie pojechaliśmy do jego rodzinnej wsi, gdzie przedstawił mnie wodzowi wioski. Rozmawiałem z nim o różnych rzeczach: o byciu Zulusem, o Buthelezim, o polityce. Wódz mówił po angielsku, kolega tłumaczył, kiedy wodzowi zabrakło słowa. Bardzo byłem zadowolony, podziękowałem koledze, rozpływam się, jakie to głębokie i ciekawe, a ten chłopak mówi: no fajna rozmowa, ale jakbyś znał zuluski, to być dopiero zobaczył. To znaczy, pytam, co bym zobaczył? Wódz coś ukrywał przede mną, cenzurował się? – Nie, ale on jest Zulusem, mówi po zulusku. On nie mówił ci tak, jak myśli, bo on nie myśli po angielsku.
To oczywiście nie przypadek, że napisałem pierwszą swoją książkę o RPA o Anglikach i Burach. Bałbym się napisać książkę z punktu widzenia czarnego Afrykanina. Za mało ich znam.
Ja mam wrażenie, że dobrych książek białych autorów spoza Afryki napisanych o czarnych w ogóle nie ma. Dorris Lessing pisała wspaniałe książki, w których występują czarni, John Coetzee, Peter Godwin, w Polsce mamy Wojciecha Albińskiego, wybitnego pisarza wprowadzającego do swoich opowiadań postaci czarnych. Ale wszystko to są autorzy, którzy żyją w Afryce albo tam spędzili większość życia.
Ale też my piszemy dla innego czytelnika. Moja poprzednia książka „Nocni wędrowcy" to była próba opowiedzenia afrykańskiej historii – nie, nie oczami Afrykanina, ale oczami kogoś, kto usiłuje zrozumieć problemy Afryki. Między innymi dlatego wprowadziłem tam dziennikarza, który nie wszystko rozumie. Przed napisaniem „Nocnych wędrowców" myślałem, że to będzie historia o dziecku-żołnierzu. Przeczytałem kilka takich historii, większość była marna, ale jedna mnie powaliła. Nazywała się „Beast of No Nation", w Polsce wydana jako „Bestie znikąd", a autorem był Uzodinma Iweala. To było napisane niby po angielsku, ale takim kreolsko-liberyjskim dialektem miejscowym i do tego to był język 14-latka. Byłem wstrząśnięty, potem okazało się, że tę książkę napisał nie żaden chłopiec-żołnierz, tylko młody Nigeryjczyk mieszkający w Nowym Jorku. I oczywiście takie spojrzenie, taki styl jest nam niedostępny. Ja nie potrafię wejść w duszę Afrykanina. Sami Afrykanie robią to lepiej.
Ale biali pisarze podejmują próby i często do opisu historii z Afryki używają języka, którego w Afryce po prostu nie ma. I to nie tylko współcześni pisarze. Wielki nigeryjski pisarz Chinua Achebe w głośnym eseju oskarża Conrada o rasizm w „Jądrze ciemności". Obarcza go winą za stworzenie stereotypu Afryki dla białych, w którym czarni są znakami, a nie ludźmi. „Jądro ciemności" to była książka pisana w jak najlepszych intencjach, ale u Conrada Afrykanie są jak drzewa albo mgła. Nie mają historii, nie mają psychologii, nie podlegają emocjom.
Ale my właśnie tak w większości piszemy o Afryce. Może to jest jakaś klątwa, na którą jesteśmy skazani, nie wiem. Nie będąc Afrykaninem, nie możesz napisać o Afryce z punktu widzenia Afrykanina. Ale rezygnacja z pisania byłaby gorsza niż podejmowanie nawet koślawych prób. Wszystko zależy od tego, jak szczery, przyzwoity jesteś wobec ludzi, o których piszesz, i tematu, który podejmujesz. Jednak wiem, że pewnych rzeczy nie będę w stanie opowiedzieć. W 1997 roku znalazłem się w Kisangani w Kongo. Tam znajdowały się obozy rozmieszczone wzdłuż starej linii kolejowej. W pewnym momencie z dżungli wyszła grupa kobiet, uchodźców Hutu. Wychodziły z dżungli po ucieczce z Gomy i Bukawu. One były jak upiory. Parę miesięcy ucieczki przez dżunglę, można sobie wyobrazić jak wyglądały. Byłem tam jedynym dziennikarzem. I oczywiście chciałem z nimi rozmawiać, ale nie mogłem się w żaden sposób skomunikować. Żadna z nich nie mówiła ani po angielsku, ani po francusku, mój przewodnik Kongijczyk nie znał suahili ani kinyarwanda. Podeszły do mnie i miałem wrażenie, że chcą mi opowiedzieć, co przeżyły. Coś mówiły, a ja ani be, ani me. Nie znałem języka. A potem pomyślałem, że nawet jakbym znał, to co ja bym spisał? Słowa. Że było strasznie, że połowa z nich umarła. Jak opisać przejście ludzi przez dżunglę? Jak wejść w ich skórę? Nie wejdę, żebym nie wiem ile lat spędził w Afryce.
Jakie są twoje standardy pisania o prawdziwych ludziach?
To są standardy dziennikarza depeszowego. Ja zajmuję się cząstkami afrykańskimi. Na przykład: ktoś wygrał wybory. Czytam o tym zwycięzcy. Jeśli wydaje mi się interesujący, to czytam więcej, chodzę wokół tematu, próbuję go zrozumieć. Kiedy wydaje mi się, że jestem gotowy, że mam historię, wtedy piszę. Robię to zwykle z ogromną nieufnością, powoli. O RPA napisałem pierwszą książkę po 20 latach jeżdżenia do tego kraju. Nie dlatego, że nic o nim nie wiedziałem, ale dlatego, że nie wiedziałem, gdzie znaleźć tę cząstkę, która ma być środkiem historii. Największym przekleństwem pisania o tzw. trzecim świecie jest to, że te nasze historie mają tezę. Chcemy coś powiedzieć i szukamy miejsca, gdzie ta teza znalazłaby zastosowanie. Ja tego nie robię, ale nie dlatego, że jestem taki szlachetny, tylko dlatego, że zacząłem się zajmować tą tematyką jako dziennikarz depeszowy i te przyzwyczajenia mi zostały. Kiedyś dostałem propozycję, żeby napisać książkę o dwóch Czeczenach braciach – jeden miał stać po stronie Rosjan, drugi po stronie Czeczenów. Bardzo fajny pomysł, tylko ja takich braci nigdy nie spotkałem. I co, miałem chodzić i ich szukać?
Książka to oczywiście coś więcej niż dziennikarstwo, tu jest narracja, pewne rzeczy dopowiedziane, inne zawieszone, ale dokumentuję temat, używając warsztatowych środków dziennikarskich. Ja od początku pisania reportaży myślałem sobie: fajnie byłoby, żeby przeczytali to ludzie, o których piszę. I nie napisałem chyba niczego – być może ze strachu – czego moi bohaterowie nie powinni przeczytać. Nie przekraczałem granicy, bo tak strasznie łatwo stracić pisarsko-dziennikarską wiarygodność. Jeśli ktoś przyłapie cię na oczywistym kłamstwie, to potem nie wyłgasz się, mówiąc: Ale to tylko jeden raz, naprawdę, wierzcie mi, reszta jest prawdziwa! Nie, twoja wiarygodność dziennikarska jest jak cnota – można ją stracić tylko raz. Z błędu się wytłumaczysz, z kłamstwa nie. Karygodne jest traktowanie ludzi, którzy powierzają ci swoje historie jak jakieś klocki lego w twojej grze, budowanie z prawdziwych ludzi piramidy, która jest wyłącznie wytworem twojej wyobraźni. Jeśli chcesz tak robić, to pisz powieść, bo inaczej manipulujesz ludźmi.
—rozmawiał Dariusz Rosiak
Wojciech Jagielski jest dziennikarzem PAP i pisarzem, autorem książek: „Dobre miejsce do umierania", „Modlitwa o deszcz", „Wieże z kamienia", „Nocni wędrowcy". „Wypalanie traw" ukazało się w tym roku nakładem Znaku.