Ludzi sukcesu nie musi wyróżniać biel. Ani białe zęby, ani białe kołnierzyki nie gwarantują przetrwania w dżungli, jaką jest świat. Grunt to wystarczająca determinacja. Cechuje ona często tych, którzy bynajmniej nie mieli szczęścia do cieplarnianych warunków.
Kiedy mowa o Polsce, sukces osób z nizin społecznych kojarzy się zazwyczaj z realizacją amerykańskiego snu. W III RP często byliśmy świadkami zawrotnych karier rozmaitych self-made manów, którzy z powodzeniem pięli się po drabinie od pucybuta do milionera. I to niezależnie od tego, na ile wszystko, co robili, było zgodne z prawem i elementarnymi zasadami przyzwoitości (bo przecież w warunkach postkomunistycznych patologii nie możemy pominąć kwestii odpłacania się tym, którzy na takie spektakularne awanse przyzwalali).
Tymczasem sukces niejedno ma imię. Nie zawsze jest on równoznaczny z dorobieniem się majątku, którego rozmiary zapewniają dozgonne opływanie w luksusy. O tym, że bywa inaczej, przekonuje nas antropolog kulturowy Tomasz Rakowski w swojej książce pod wymownym tytułem „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego". Już we wprowadzeniu autor słusznie określa swoją rolę jako „wizytatora nędzy". Tyle że ta „wizytacja" przynosi niespodzianki.
Po roku 1989 sporo z przedsięwzięć realnego socjalizmu runęło. Państwo w wielu obszarach swojej aktywności zbankrutowało. Część ofiar transformacji znalazło się poza nawiasem cywilizowanej zbiorowości, która przyjęła już nowe reguły gry. W odniesieniu zaś do tych, którzy ich nie przyjęli, socjolodzy zaczęli żonglować takimi terminami jak „kultura bezrobocia", „kultura życia na zasiłku", „kultura wyuczonej bezradności". To jednak krzywdzące zbitki pojęć. A przede wszystkim nie oddają one całej złożonej prawdy.
Rakowski przywołuje badania prowadzone przez Oscara Lewisa w slumsach Nowego Jorku i San Juan. Na ich podstawie Lewis opracował koncepcję „kultury nędzy". Tyle że – zdaniem amerykańskiego badacza – owa „kultura nędzy" reprezentuje „wysiłek zmierzający do uporania się z uczuciem beznadziejności i brakiem pracy".
A jak to wygląda na polskim podwórku? Miejscem-symbolem gospodarczej klęski PRL jest Wałbrzych. W wyniku likwidacji na początku lat 90. tamtejszego zagłębia węglowego miasto dotknęła plaga masowego bezrobocia. W tej sytuacji – jak dowiadujemy się właśnie z książki Rakowskiego – byli górnicy wzięli sprawy w swoje ręce. Dziś są kopaczami w biedaszybach, zbieraczami, złomiarzami. Sami planują wydobycie węgla, budują umocnienia, organizują poszukiwania złomu-odzysku. Są sztygarami, geologami, inżynierami w jednym.
Mit, który legł u podstaw nowoczesności, zderza się brutalnie na naszych oczach z rzeczywistością społeczną. Optymistyczna wizja, w której zwarte i gotowe społeczeństwo stadnie się rozwija, podnosząc tym samym swoją stopę życiową, ulega rozpadowi. Być może rozwarstwienie, które się teraz dokonuje, jest zwiastunem czegoś, co nawiązuje do feudalizmu, a może i epok wcześniejszych.
W każdym razie entuzjaści nowoczesności jako pewnego wyobrażonego etapu historycznego powinni to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Prawdziwi bohaterowie walczą nieraz gdzie indziej niż giełda. I obywają się zarazem bez opiekuńczego wsparcia ze strony funkcjonariuszy systemu socjalnego. Jak się okazuje wielokulturowość może oznaczać także stan, w którym współistnieją obok siebie kultura białych kołnierzyków oraz kultura zbieraczy i złomiarzy. Abstrahując od tego, że prędzej to ta pierwsza jest przedmiotem powszechnych aspiracji.