Szela, R.U.T.A. i taran

Czy rzeczywiście społeczeństwu wywodzącemu się w znacznej części z potomków chłopów pańszczyźnianych została narzucona „fałszywa świadomość” szlachecka? A jeśli tak, czy chce, czy może i czy powinno się z niej wyzwolić?

Aktualizacja: 13.10.2012 15:07 Publikacja: 13.10.2012 01:01

Czytałem kiedyś opis badań socjologicznych, przeprowadzonych w latach 70. czy 80. wśród polskich studentek Instytutu Pedagogicznego w Wilnie. Z badań wynikało, że czują one swoją całkowitą odmienność od litewsko-białoruskiego otoczenia, wobec którego chętnie używały różnych (pejoratywnych) określeń, kojarzących się z chłopstwem i wsią. Same natomiast z wielką pewnością definiowały się za pomocą formuły:

– A my jesteśmy polskie szlachcianki!

Co było oczywistą nieprawdą. Polska szlachta (skądinąd i przedtem niezbyt tam liczna) i inteligencja, przeważnie szlacheckiego pochodzenia, niemal w całości opuściła Wileńszczyznę w latach 40., potem 50. A miejscowi Polacy – obecni i radzieccy – to dzieci i wnuki polskich chłopów z okołowileńskich wsi (będących z kolei w większości potomkami spolonizowanych dopiero w XIX wieku chłopów litewskich i ruskich).

Samoświadomość studentek była więc bardzo zafałszowana. Ale ta właśnie zafałszowana samoświadomość, powiązana ściśle z poczuciem własnej odrębności (i nie ukrywajmy – wyższości) pozwoliła na przetrwanie samej polskości. Dla polskiego patrioty, niezależnie od tego jak gorącym jest demokratą czy nawet egalitarystą, samo w sobie powinno to być jakimś argumentem.

Pańskie dobra spopielimy

Epizod z „polskimi szlachciankami" przypominał mi się nieustannie, kiedy (głównie na łamach „Wyborczej" i „Przekroju") czytałem kolejne odcinki publicystycznej dyskusji, wywołanej przez zespół nowych a ciekawych zjawisk kulturowych.

Czyli przez zespół Kolektyw R. U. T. A., który wydobył z mroków niepamięci czy społecznej podświadomości buntownicze pieśni polskich chłopów, skierowane przeciw polskiemu feudalizmowi. A więc przez spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.", w którym wódz rabacji galicyjskiej zostaje awansowany do roli symbolu walki o „ostateczny krach systemu korporacji".

Przy wszystkich przegięciach, które można zarzucić Kolektywowi R.U.T.A. czy – zwłaszcza – duetowi Strzępka & Demirski, dotknęli oni rzeczywiście sprawy istotnej, ich zdaniem skrywanej przez Polaków w głębokich zakamarkach podświadomości. Chodzi oczywiście o fakt, że zdecydowana większość nas to potomkowie pańszczyźnianych chłopów, a tylko mniejszość – stanowiącej niegdyś całość politycznego narodu polskiego szlachty. Tymczasem polska kultura jest szlachecka do tego stopnia, że potomkowie chłopów nie mają innego wyjścia, niż odnaleźć się w niej.

A ponieważ szlacheckość to wyższość (wobec chłopów przede wszystkim), wynikiem jest zepchnięty w podświadomość kompleks. Kompleks, w bardzo różny sposób determinujący swoich nosicieli. Jego wpływu można dopatrzyć się na przykład w arcypolskiej postawie wiecznego aspirowania – do elity, do Zachodu...

Gdy radykalny lewicowiec Przemysław Wielgosz pisze, że „Opuszczenie polskiej klasy robotniczej przez solidarnościową inteligencję po 1989 r., pogarda dla Andrzeja Leppera i moherowych beretów, wyśmiewanie obrońców krzyża i niemal nieskrywana nienawiść do związkowców to różne zjawiska. Łączy je jednak to, że biorą swój rodowód właśnie z 500 lat kacetu zafundowanego chamom przez panów, z pojmowania dziedziny spraw publicznych jako naturalnego monopolu elit. Tam też do pewnego stopnia należy szukać głębokich korzeni słabości i naskórkowości polskiej demokracji, braku szacunku dla praw człowieka wśród klasy politycznej, a z drugiej strony bierności klas ludowych" – to trzeba stwierdzić, że coś w tym jest, mimo, że tenże Wielgosz elementy sensu, które znalazły się w jego tekście w „Przekroju", topi w powodzi nienawistnych aberracji. Typu – uznania za najczęstszą motywację XIX-wiecznych niepodległościowych spiskowców „tęsknotę za państwem zbudowanym na powszechnym niewolnictwie", w którym zaistniałaby „wymarzona wolność wolnością bicia chłopów i gwałcenia ich córek". Czy też wydźwignięcia na piedestał Jakuba Szeli, przy całkowitym prześlizgnięciu się nad kwestią, iż dowodzona przez niego rabacja galicyjska była inspirowana przez administrację austriacką przeciw spodziewanemu powstaniu, które organizowali bardzo przecież prochłopsko nastawieni demokraci. Nawiązując do wspomnianego spektaklu Strzępki i Demirskiego, w którym „krwawy Kuba" zostaje awansowany do roli lidera buntu obecnych pańszczyźnianych chłopów – czyli ubezwłasnowolnionych kredytami pracowników korporacji, Krzysztof Varga podsumował: „też mi się korporacje i banki nie za bardzo podobają, ale Szela nie podoba mi się jeszcze bardziej".

Taki wydziwaczony radykalizm nie ułatwia rozpoznania, że w prezentowanej diagnozie jest coś z prawdy.

Księdza z kazalnicy zrzucić!

Nie ułatwia tego również i napawający pewną nieufnością fakt, iż do antyszlacheckiej ofensywy przystąpiono  130 lat po uwłaszczeniu, które w zasadzie skończyło z feudalizmem na terenach zaboru rosyjskiego, i  68 lat po likwidacji resztek ziemiaństwa jako klasy. Jaki promil dzisiejszych Polaków pamięta czasy jej istnienia? Więcej – jaki procent dzisiejszych Polaków miał kiedykolwiek osobisty kontakt z kimś, kto w ogóle pamiętał przedwojnie? Już ta okoliczność sama w sobie skłania do pewnej podejrzliwości, gdy słyszy się nagle o tym, że wyzwolenie ze szlacheckości to największa polska bolączka i najpilniejsze polskie zadanie.

Bo też część uczestników debaty, z organizującą ją „Wyborczą" na czele, podchodzi do niej zdecydowanie instrumentalnie. I próbuje użyć jej jak cepu – dla realizacji bardzo konkretnego a destrukcyjnego projektu ideologicznego.

Z prostoduszną otwartością ujęła to Dorota Wodecka, autorka wywiadu z wiejsko-miejskim pisarzem Ignacym Karpowiczem, opublikowanego w „GW" w cyklu rozmów i artykułów, poświęconych szlachecko-chłopskiemu zapętleniu.

„Sądzi pan, że to, że mieliśmy w Polsce niewolnictwo, o czym przez dziesięciolecia nie mówiliśmy, nie jest istotne dla naszej dzisiejszej tożsamości? – usiłowała dziennikarka wydobyć z Karpowicza właściwe wyznanie. – Nie ma sensu rozprawianie, jaką mamy tożsamość? Przecież ona skutkuje naszym stosunkiem do obcych, poczuciem wyższości, przekonaniem, że jesteśmy narodem wyjątkowym, obarczonym misją. I rodzi potworne kompleksy.

Karpowicz wyraźnie nie chce być na czasie, bo się dziwi:

– No co pani mówi? Zna pani jakąś młodą osobę, mówię o takiej nie łykającej psychotropów, która żyje w przeświadczeniu, że Polacy to naród wyjątkowy, Mesjasz? Teraz nikt tego nie traktuje poważnie.

– Nikt nie traktuje poważnie?! A »ofiara smoleńska«, i tym podobne nawoływania na Krakowskim Przedmieściu?!" – eksploduje dziennikarka „Wyborczej".

I trzeba być naprawdę bardzo naiwnym, by nie dostrzegać, że to tu leży prawdziwy punkt ciężkości i sens zaordynowanej nam przez „GW" i „Przekrój" debaty.

Tu nie chodzi tak naprawdę o żadną tam szlacheckość czy chłopskość. Furda historyczna prawda czy nieprawda, furda jakieś tam kompleksy jakiejś tam części naszych rodaków. Tu chodzi po prostu o dekonstrukcję tradycyjnej polskości, która zawadza przy realizacji celu ideologicznego – stworzenia nowego człowieka.

Czyli tak naprawdę nie chodzi tu nawet o Smoleńsk. Smoleńsk też jest tylko instrumentem. Chodzi o pierekowkę dusz....

Szlacheckość – to walka o wolność. Wolność to w języku współczesnej lewicy oczywiście coś bardzo pozytywnego. Ale tu idzie nie o wolność nowoczesną, wolność jednostki od wszelkich krępujących ją ograniczeń. Tu chodzi o wolność staromodną – narodową, wspólnotową. A to już wcale nie jest takie fajne, te wspólnoty, w imię niezależności których od innych wspólnot kiedyś się walczyło, też są przecież opresywne, w swej istocie antywolnościowe...

I takie to wszystko męskie, by nie rzec – maczystowskie.

Ta walka. Taka niewspółczesna. Taka wcale nieodrzucająca przemocy. A przecież życie ludzkie jest najważniejsze.

No, krótko mówiąc – takie to wszystko nie nasze zupełnie.

Osądzimy i spalimy!

Można by tu wprawdzie zadać lewicowcom wiele pytań. No, bo czy kultura chłopska była w swej istocie mniej męska? Na pewno nie, a przy tym brutalniejsza. Czy nie była równie nacjonalistyczna? Jeżeli już – to bardziej niż szlachecka. Nieprzypadkowo nowoczesny polski nacjonalizm zaczął rozwijać się niejako na gruzach kultury szlacheckiej, po styczniowej klęsce. Po śmierci Dmowskiego Ksawery Pruszyński pytał, czy gdyby Dmowski nie urodził się w rodzinie szlachcica kompletnie zdeklasowanego, tylko w bogatym dworze, to czy Żyd, odwiedzający boczne wejście do tego dworu, nie jawiłby mu się inaczej? Nie jako zagrożenie?

Lewicowcom odkrywającym, że Polacy cierpią w okowach szlachetczyzny, można byłoby również przypomnieć, że z dwojga złego powinni woleć kulturę szlachecką. Powinna być im ona bliższa, bo jest po prostu nowocześniejsza, zawiera bowiem potężny rys indywidualizmu. W odróżnieniu od chłopskiej, ewidentnie antyindywidualistycznej.

Można by też zauważyć, że lewicowcy nawołujący dziś do „szelizacji" polskiej duszy podcinają własne korzenie. Bo przecież korzenie autentycznej polskiej lewicy – to drobna szlachta, którą rozwój kapitalizmu, ale też popowstaniowe represje i pouwłaszczeniowa pauperyzacja zepchnęły do szeregów miejskiego proletariatu. To wśród robotników takiej proweniencji rodziły się kółka robotnicze, a potem patriotyczna PPS. Próba zrewidowania tej tradycji – to byłoby odcięcie się lewicy od tego, co w jej tradycji najlepsze. To byłoby symboliczne podpisanie się obecnych koryfeuszy tego kierunku pod innym nurtem tradycji społecznego radykalizmu – tym symbolizowanym przez SDKPiL...

Dużo można by mówić, tylko że byłoby to zupełnie bezsensowne. Przecież tym spóźnionym o kilka pokoleń obrońcom chłopa wcale nie o niego idzie. Odwrotnie – mądrzejsi z nich dobrze wiedzą, że ów chłop jest z ich punktu widzenia jeszcze bardziej od szlachcica niefajny, a wszyscy na widok tego chłopa sprzed kilkuset czy nawet tylko kilkudziesięciu lat uciekliby z krzykiem. Ten chłop, ta jego pańszczyźniana niewola, ta prawdziwa czy rzekoma trauma jego potomków używana jest przecież po prostu jako taran. Taran do rozwalenia tradycyjnej polskości.

Tonące wyspy

Czy z tego wynika, że temat został całkowicie wydumany? Nie, nie wynika.

W II Rzeczypospolitej temat był jak najbardziej aktualny. Było to w jakimś sensie państwo postszlacheckie, w którym lud dopiero stopniowo zdobywał prawo duchowego obywatelstwa. Wiele tego, co wówczas się działo, dziś nie pamiętamy. Niżej podpisany studiował historię, specjalizował się w dwudziestoleciu międzywojennym. I muszę stwierdzić, że kiedy czyta się relacje na przykład z kompletnie dziś nieistniejącego w świadomości a gigantycznego wydarzenia, jakim był organizowany przez Stronnictwo Ludowe strajk rolny z 1937 roku (kilkudziesięciu zabitych przez policję chłopów), to pewne refleksje narzucają się same. Obie strony dramatu przynajmniej częściowo odnajdywały się (czy może ostrożniej: część ich przedstawicieli miewała pokusę odnalezienia się) w historycznych rolach...

Tak, wtedy ten podział był jeszcze naprawdę żywy. Cóż, kiedy to wszystko, co stało się potem, z przeżyciami lat niemieckiej okupacji, później – komunizmu i niespotykanego społecznego awansu ludzi wsi, a potem – długa „pieredyszka" okresów gomułkowskiego i gierkowskiego zabiły tę pamięć.

Już w latach 70., gdy na ekrany PRL-owskich kin wszedł „Potop", Kazimierza Brandysa dziwił pewien fenomen: „oto potomkowie chłopów i robotników siedzą w fotelach, zapatrzeni w herbowego szlachcica na koniu...".

Nie byłoby prawdą, gdyby powiedzieć, że nawet potem nikt tej dwoistości (chłopskie pochodzenie i „pańska dusza") nie przeżywał.

– Wiesz, nie znam nikogo poza tobą, kto w ogóle nie przejmowałby się tym, że nie jest szlachcicem – powiedział mi w latach 80. po co najmniej kilku piwach pewien kolega ze studiów. Instytut Historyczny UW był miejscem z pewnością specyficznym i trudno je uznać za typowe. Ale również w latach 80. wpadła mi w ręce broszura pewnego inteligenta pochodzenia chłopskiego, który na skutek własnych swych przeżyć w peerelowskich instytucjach naukowych uznał je za zdominowane przez szlachecką mafię, zajmującą się głównie niedopuszczaniem do stanowisk uczonych ludowej proweniencji i poniżaniem ich...

Wszystko to prawda, tylko że już wtedy były to emocje bardzo wyspowe. A dziś są wyspowe jeszcze znacznie, znacznie bardziej.

To prawda – przez pokolenia szlachecko-chłopski splot odbijał nam się narodową czkawką. Czy zjawiska, na które wskazywał w przytoczonym powyżej passusie Przemysław Wielgosz nie są spowodowane przez „chłopsko-szlachecki", toksyczny splot? Skomplikowane zjawiska ze sfery świadomości społecznej z reguły mają wiele przyczyn; redukowanie ich do jednej prowadzi do fałszu, ale zapewne ów splot jest jedną z ich przyczyn. Tylko że... po prostu tacy już jesteśmy. Próba zakwestionowania naszej tożsamości poprowadzi w pustkę, i nie prowadzi do niczego dobrego. Niekorzystne zjawiska domagają się skomplikowanej, czasochłonnej terapii, a nie skalpela.

Być może rzeczywiście byłoby najlepiej, gdyby zwyciężyli szlacheccy radykałowie pierwszej połowy XIX wieku i gdyby zrealizowali utopijny projekt Mickiewicza – rozwiązania kwestii chłopskiej poprzez... uszlachcenie całego ludu? Mickiewicz proponował to Wielkiej Emigracji na serio, a w „Panu Tadeuszu" włożył w usta Gerwazego słowa:

Radzę więc, aby chłopów starym


obyczajem


Uszlachcić i ogłosić, że im herb nasz


dajem.


Pani udzieli jednym wioskom


Półkozica,


Drugim niech swą Leliwę nada


Pan Soplica.


Natenczas i Rębajło uzna chłopa


rownym,


Gdy go ujrzy szlachcicem wielmożnym, herbownym.


Sejm potwierdzi...

Może to by było i lepiej. Po paru pokoleniach zwłaszcza w dołach społecznych wiedza o tym, kto jest naprawdę szlacheckiego pochodzenia zatarłaby się. Pewnie tak byłoby lepiej, pewnie szybciej osiągnęlibyśmy większą narodową spójność.

Qrcze, jestem z chłopów!

Tylko że może wolniej, ale i tak to nastąpiło. Cytowany powyżej Ignacy Karpowicz przytomnie zauważa, że „Internet tak głęboko przeorał stare podziały, że dla współczesnych dwudziestolatków pochodzenie z takiej czy innej klasy to co najwyżej ciekawostka, którą mogą podzielić się ze znajomymi na Twitterze: qrcze, dowiedziałem się, że jestem z chłopów, cool".

W dodatku wcale nie jesteśmy ewenementem, historia zna wiele przykładów przejmowania przez społeczność genetycznie bardzo konkretnie określoną świadomości zupełnie innej, często wręcz zaprzeczającej prawdziwemu genetycznemu pochodzeniu grupy. O „polskich szlachciankach" z Wilna już pisałem. Maria i Stanisław Ossowscy w „Więzi społecznej i dziedzictwie krwi" przywołują inny znamienny przykład – oto zdecydowana większość ludności wschodnich Niemiec (aż po linię Łaby) pochodzi w

100 procentach lub przynajmniej częściowo od miejscowych Słowian. Wie też, że większość ludności wschodnich Niemiec pochodzi od Słowian. A mimo to indywidualnie każdy niemal wschodni Niemiec nie odnosi tej ogólnej wiedzy do samego siebie; każdy sądzi, że wszystko to prawda, ale konkretnie jego właśni przodkowie po mieczu i kądzieli przybyli pod Berlin znad Renu...

Jakoś ta fałszywa świadomość Niemcom nie szkodzi.

Zwróćmy uwagę na fakt tak oczywisty, że aż przeoczany. Szlachecka przemoc nie wisi nad polskim ludem co najmniej od carskiego uwłaszczenia. Po 1864 roku przez kilkadziesiąt lat władze rosyjskie robiły wszystko, co mogły, by polskiego chłopa od szlacheckiej polskości odseparować. Nie udało się – chłop podążył właśnie do tej szlacheckiej polskości.

I ani wtedy, ani potem, mimo że minęło już prawie półtora stulecia, i mimo że w ciągu tego półtora wieku było też 20 pierwszych lat realnego socjalizmu, kiedy to rządząca dyktatura była jeszcze ideowa, szlachetczyzny nie lubiła i chętnie wspierała wszelkie wobec niej alternatywy, nie powstał żaden autentyczny, szeroko zakrojony projekt stworzenia polskiej kultury alternatywnej wobec głównego, szlachecko-inteligenckiego nurtu. Bo zaangażowana publicystyka Anny Tatarkiewicz, przez długie lata prowadząca w PRL krucjaty skierowane w tym właśnie kierunku, i twórczość literatów nurtu ludowego, przy całym szacunku dla dorobku wymienionych nawet w małym stopniu takiej alternatywy nie stworzyły.

Skoro tak, skoro nie pomógł ani szmat czasu, ani co najmniej dwa (okres rusyfikacji Królestwa i pierwsze 20 lat Peerelu) sprzyjające momenty polityczne, to czy nie trzeba byłoby jednak uznać, że może tak musiało być? Że może tak jak jest – jest w sposób naturalny?

A jest jeszcze coś. Jesteśmy bardzo, bardzo słabą wspólnotą. Bardzo politycznie i kulturowo podzieloną, trzymającą się razem na bardzo sparciałych paskach. W tej sytuacji nie jest rzeczą roztropną podejmowanie działań, jeszcze dodatkowo nadwątlających tę formę narodowej spójności, jaką z trudem utrzymujemy.

* * *

Działania kolektywu R.U.T.A. są sympatyczne i w jakimś sensie – słuszne. W tym sensie, w jakim sympatyczne i słuszne jest wszystko to, co odkrywa jakąś mało znaną cząstkę historii i tożsamości. A jeszcze bardziej są sympatyczne i słuszne dlatego, że sympatyczne i słuszne jest moim zdaniem wszystko, co przeciwdziała walcowi kulturowej globalizacji. Co wydobywa oryginalność, lokalność. I prawdziwość. Bo prawdziwe są i emocje twórców z Ruty, i przede wszystkim chłopskich autorów śpiewanych przez nich utworów.

Ale to – tyle. Ani sympatyczna R.U.T.A., ani znacznie mniej sympatyczni ideolodzy kulturowej destrukcji nie osiągną wiele więcej. Nie zmieni się polska świadomość narodowohistoryczna.

Bo ta, która istnieje, nie jest może idealna (który naród może zresztą pochwalić się idealną...?). Ale ona jest naturalna. Jest rezultatem naturalnych procesów. I dlatego nie potrafi jej zmienić żaden ideologiczny taran.

Czytałem kiedyś opis badań socjologicznych, przeprowadzonych w latach 70. czy 80. wśród polskich studentek Instytutu Pedagogicznego w Wilnie. Z badań wynikało, że czują one swoją całkowitą odmienność od litewsko-białoruskiego otoczenia, wobec którego chętnie używały różnych (pejoratywnych) określeń, kojarzących się z chłopstwem i wsią. Same natomiast z wielką pewnością definiowały się za pomocą formuły:

– A my jesteśmy polskie szlachcianki!

Co było oczywistą nieprawdą. Polska szlachta (skądinąd i przedtem niezbyt tam liczna) i inteligencja, przeważnie szlacheckiego pochodzenia, niemal w całości opuściła Wileńszczyznę w latach 40., potem 50. A miejscowi Polacy – obecni i radzieccy – to dzieci i wnuki polskich chłopów z okołowileńskich wsi (będących z kolei w większości potomkami spolonizowanych dopiero w XIX wieku chłopów litewskich i ruskich).

Samoświadomość studentek była więc bardzo zafałszowana. Ale ta właśnie zafałszowana samoświadomość, powiązana ściśle z poczuciem własnej odrębności (i nie ukrywajmy – wyższości) pozwoliła na przetrwanie samej polskości. Dla polskiego patrioty, niezależnie od tego jak gorącym jest demokratą czy nawet egalitarystą, samo w sobie powinno to być jakimś argumentem.

Pańskie dobra spopielimy

Epizod z „polskimi szlachciankami" przypominał mi się nieustannie, kiedy (głównie na łamach „Wyborczej" i „Przekroju") czytałem kolejne odcinki publicystycznej dyskusji, wywołanej przez zespół nowych a ciekawych zjawisk kulturowych.

Czyli przez zespół Kolektyw R. U. T. A., który wydobył z mroków niepamięci czy społecznej podświadomości buntownicze pieśni polskich chłopów, skierowane przeciw polskiemu feudalizmowi. A więc przez spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.", w którym wódz rabacji galicyjskiej zostaje awansowany do roli symbolu walki o „ostateczny krach systemu korporacji".

Przy wszystkich przegięciach, które można zarzucić Kolektywowi R.U.T.A. czy – zwłaszcza – duetowi Strzępka & Demirski, dotknęli oni rzeczywiście sprawy istotnej, ich zdaniem skrywanej przez Polaków w głębokich zakamarkach podświadomości. Chodzi oczywiście o fakt, że zdecydowana większość nas to potomkowie pańszczyźnianych chłopów, a tylko mniejszość – stanowiącej niegdyś całość politycznego narodu polskiego szlachty. Tymczasem polska kultura jest szlachecka do tego stopnia, że potomkowie chłopów nie mają innego wyjścia, niż odnaleźć się w niej.

A ponieważ szlacheckość to wyższość (wobec chłopów przede wszystkim), wynikiem jest zepchnięty w podświadomość kompleks. Kompleks, w bardzo różny sposób determinujący swoich nosicieli. Jego wpływu można dopatrzyć się na przykład w arcypolskiej postawie wiecznego aspirowania – do elity, do Zachodu...

Gdy radykalny lewicowiec Przemysław Wielgosz pisze, że „Opuszczenie polskiej klasy robotniczej przez solidarnościową inteligencję po 1989 r., pogarda dla Andrzeja Leppera i moherowych beretów, wyśmiewanie obrońców krzyża i niemal nieskrywana nienawiść do związkowców to różne zjawiska. Łączy je jednak to, że biorą swój rodowód właśnie z 500 lat kacetu zafundowanego chamom przez panów, z pojmowania dziedziny spraw publicznych jako naturalnego monopolu elit. Tam też do pewnego stopnia należy szukać głębokich korzeni słabości i naskórkowości polskiej demokracji, braku szacunku dla praw człowieka wśród klasy politycznej, a z drugiej strony bierności klas ludowych" – to trzeba stwierdzić, że coś w tym jest, mimo, że tenże Wielgosz elementy sensu, które znalazły się w jego tekście w „Przekroju", topi w powodzi nienawistnych aberracji. Typu – uznania za najczęstszą motywację XIX-wiecznych niepodległościowych spiskowców „tęsknotę za państwem zbudowanym na powszechnym niewolnictwie", w którym zaistniałaby „wymarzona wolność wolnością bicia chłopów i gwałcenia ich córek". Czy też wydźwignięcia na piedestał Jakuba Szeli, przy całkowitym prześlizgnięciu się nad kwestią, iż dowodzona przez niego rabacja galicyjska była inspirowana przez administrację austriacką przeciw spodziewanemu powstaniu, które organizowali bardzo przecież prochłopsko nastawieni demokraci. Nawiązując do wspomnianego spektaklu Strzępki i Demirskiego, w którym „krwawy Kuba" zostaje awansowany do roli lidera buntu obecnych pańszczyźnianych chłopów – czyli ubezwłasnowolnionych kredytami pracowników korporacji, Krzysztof Varga podsumował: „też mi się korporacje i banki nie za bardzo podobają, ale Szela nie podoba mi się jeszcze bardziej".

Taki wydziwaczony radykalizm nie ułatwia rozpoznania, że w prezentowanej diagnozie jest coś z prawdy.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą