Czytałem kiedyś opis badań socjologicznych, przeprowadzonych w latach 70. czy 80. wśród polskich studentek Instytutu Pedagogicznego w Wilnie. Z badań wynikało, że czują one swoją całkowitą odmienność od litewsko-białoruskiego otoczenia, wobec którego chętnie używały różnych (pejoratywnych) określeń, kojarzących się z chłopstwem i wsią. Same natomiast z wielką pewnością definiowały się za pomocą formuły:
– A my jesteśmy polskie szlachcianki!
Co było oczywistą nieprawdą. Polska szlachta (skądinąd i przedtem niezbyt tam liczna) i inteligencja, przeważnie szlacheckiego pochodzenia, niemal w całości opuściła Wileńszczyznę w latach 40., potem 50. A miejscowi Polacy – obecni i radzieccy – to dzieci i wnuki polskich chłopów z okołowileńskich wsi (będących z kolei w większości potomkami spolonizowanych dopiero w XIX wieku chłopów litewskich i ruskich).
Samoświadomość studentek była więc bardzo zafałszowana. Ale ta właśnie zafałszowana samoświadomość, powiązana ściśle z poczuciem własnej odrębności (i nie ukrywajmy – wyższości) pozwoliła na przetrwanie samej polskości. Dla polskiego patrioty, niezależnie od tego jak gorącym jest demokratą czy nawet egalitarystą, samo w sobie powinno to być jakimś argumentem.
Pańskie dobra spopielimy
Epizod z „polskimi szlachciankami" przypominał mi się nieustannie, kiedy (głównie na łamach „Wyborczej" i „Przekroju") czytałem kolejne odcinki publicystycznej dyskusji, wywołanej przez zespół nowych a ciekawych zjawisk kulturowych.
Czyli przez zespół Kolektyw R. U. T. A., który wydobył z mroków niepamięci czy społecznej podświadomości buntownicze pieśni polskich chłopów, skierowane przeciw polskiemu feudalizmowi. A więc przez spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „W imię Jakuba S.", w którym wódz rabacji galicyjskiej zostaje awansowany do roli symbolu walki o „ostateczny krach systemu korporacji".
Przy wszystkich przegięciach, które można zarzucić Kolektywowi R.U.T.A. czy – zwłaszcza – duetowi Strzępka & Demirski, dotknęli oni rzeczywiście sprawy istotnej, ich zdaniem skrywanej przez Polaków w głębokich zakamarkach podświadomości. Chodzi oczywiście o fakt, że zdecydowana większość nas to potomkowie pańszczyźnianych chłopów, a tylko mniejszość – stanowiącej niegdyś całość politycznego narodu polskiego szlachty. Tymczasem polska kultura jest szlachecka do tego stopnia, że potomkowie chłopów nie mają innego wyjścia, niż odnaleźć się w niej.
A ponieważ szlacheckość to wyższość (wobec chłopów przede wszystkim), wynikiem jest zepchnięty w podświadomość kompleks. Kompleks, w bardzo różny sposób determinujący swoich nosicieli. Jego wpływu można dopatrzyć się na przykład w arcypolskiej postawie wiecznego aspirowania – do elity, do Zachodu...
Gdy radykalny lewicowiec Przemysław Wielgosz pisze, że „Opuszczenie polskiej klasy robotniczej przez solidarnościową inteligencję po 1989 r., pogarda dla Andrzeja Leppera i moherowych beretów, wyśmiewanie obrońców krzyża i niemal nieskrywana nienawiść do związkowców to różne zjawiska. Łączy je jednak to, że biorą swój rodowód właśnie z 500 lat kacetu zafundowanego chamom przez panów, z pojmowania dziedziny spraw publicznych jako naturalnego monopolu elit. Tam też do pewnego stopnia należy szukać głębokich korzeni słabości i naskórkowości polskiej demokracji, braku szacunku dla praw człowieka wśród klasy politycznej, a z drugiej strony bierności klas ludowych" – to trzeba stwierdzić, że coś w tym jest, mimo, że tenże Wielgosz elementy sensu, które znalazły się w jego tekście w „Przekroju", topi w powodzi nienawistnych aberracji. Typu – uznania za najczęstszą motywację XIX-wiecznych niepodległościowych spiskowców „tęsknotę za państwem zbudowanym na powszechnym niewolnictwie", w którym zaistniałaby „wymarzona wolność wolnością bicia chłopów i gwałcenia ich córek". Czy też wydźwignięcia na piedestał Jakuba Szeli, przy całkowitym prześlizgnięciu się nad kwestią, iż dowodzona przez niego rabacja galicyjska była inspirowana przez administrację austriacką przeciw spodziewanemu powstaniu, które organizowali bardzo przecież prochłopsko nastawieni demokraci. Nawiązując do wspomnianego spektaklu Strzępki i Demirskiego, w którym „krwawy Kuba" zostaje awansowany do roli lidera buntu obecnych pańszczyźnianych chłopów – czyli ubezwłasnowolnionych kredytami pracowników korporacji, Krzysztof Varga podsumował: „też mi się korporacje i banki nie za bardzo podobają, ale Szela nie podoba mi się jeszcze bardziej".
Taki wydziwaczony radykalizm nie ułatwia rozpoznania, że w prezentowanej diagnozie jest coś z prawdy.
Księdza z kazalnicy zrzucić!
Nie ułatwia tego również i napawający pewną nieufnością fakt, iż do antyszlacheckiej ofensywy przystąpiono 130 lat po uwłaszczeniu, które w zasadzie skończyło z feudalizmem na terenach zaboru rosyjskiego, i 68 lat po likwidacji resztek ziemiaństwa jako klasy. Jaki promil dzisiejszych Polaków pamięta czasy jej istnienia? Więcej – jaki procent dzisiejszych Polaków miał kiedykolwiek osobisty kontakt z kimś, kto w ogóle pamiętał przedwojnie? Już ta okoliczność sama w sobie skłania do pewnej podejrzliwości, gdy słyszy się nagle o tym, że wyzwolenie ze szlacheckości to największa polska bolączka i najpilniejsze polskie zadanie.
Bo też część uczestników debaty, z organizującą ją „Wyborczą" na czele, podchodzi do niej zdecydowanie instrumentalnie. I próbuje użyć jej jak cepu – dla realizacji bardzo konkretnego a destrukcyjnego projektu ideologicznego.
Z prostoduszną otwartością ujęła to Dorota Wodecka, autorka wywiadu z wiejsko-miejskim pisarzem Ignacym Karpowiczem, opublikowanego w „GW" w cyklu rozmów i artykułów, poświęconych szlachecko-chłopskiemu zapętleniu.
„Sądzi pan, że to, że mieliśmy w Polsce niewolnictwo, o czym przez dziesięciolecia nie mówiliśmy, nie jest istotne dla naszej dzisiejszej tożsamości? – usiłowała dziennikarka wydobyć z Karpowicza właściwe wyznanie. – Nie ma sensu rozprawianie, jaką mamy tożsamość? Przecież ona skutkuje naszym stosunkiem do obcych, poczuciem wyższości, przekonaniem, że jesteśmy narodem wyjątkowym, obarczonym misją. I rodzi potworne kompleksy.