Fałszywe analogie

Polacy nie są dziś w swej masie proamerykańscy. Przeciwnie – dawną ufność dla Wielkiego Ojca z Waszyngtonu zmienili w zimny dystans, mocniejszy niż u wielu innych narodów europejskich.

Publikacja: 02.11.2012 19:00

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala Waldemar Kompala

Ale elity wciąż zerkają ku Ameryce, szczególnie przy okazji takich spektakli jak wybory prezydenckie. Poza wszystkim, mamy do czynienia z poligonem idei – USA nie przestały być największą demokracją promieniującą na innych. Gdy zaś dodać niewygasłe nadzieje łączone jeszcze czasem z Ameryką jako mocarstwem, zerkanie staje się nawykiem w pełni uprawnionym.

Zerkają postępowcy, wstrzemięźliwie, mają dużo więcej bratnich dusz w bliższych sobie krajach europejskich. Niemniej Jacek Żakowski popełnił  niedawno tekst o dwóch Amerykach, z których wynikało, że Obama jest depozytariuszem odwiecznej postępowej tradycji, która promieniuje na cały świat. Tekst był częściowo fałszywy. To prawda, ideowo-polityczna polaryzacja tamtego społeczeństwa jest dziś większa niż 50 lat temu. Wystarczy obejrzeć serial „Newswroom", aby zobaczyć, że część amerykańskiej liberalnej lewicy traktuje obecne polityczne starcie jako rodzaj krucjaty, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Przypominają w tym samego Żakowskiego. Podobna gorączka panuje po stronie wyrazistych konserwatystów, choćby tych spod znaku Tea Party.

Ale amerykańska polityka to także dwustuletnia tradycja kompromisu. Nadwątlona przez oczekiwanie publiczności na tabloidalną wyrazistość, a jednak, wbrew temu, co głosi Tomasz Lis, daleka od standardów, które panują w Polsce. To z jednej strony obyczaj: na niedawnym balu organizowanym przez dziennikarzy akredytowanych w Waszyngtonie, Obama i Romney dowcipkowali z siebie nawzajem. Czy wyobrażamy sobie w tej roli Kaczyńskiego i Tuska? Nawet przed Smoleńskiem? Nie.

Z drugiej strony – to także narzędzie prowadzenia realnej polityki. Amerykański system zakłada możliwość koegzystencji prezydenta z Kongresem o przeciwnej sobie większości. Obama męczył się ostatnio z republikańską Izbą Reprezentantów. Komentatorzy narzekali, że było bardziej konfrontacyjnie niż kiedyś. Ale ustawy powstawały, starcia nie kończyły się niczym zagrażającym powadze Ameryki. I znów: czy jest to do wyobrażenia w Polsce?

Ku Ameryce jeszcze łapczywiej zerkają prawicowcy. Ich szukanie łatwych analogii ma w sobie czasem coś z przebieranki. Na przykład poczucie: jesteśmy polskimi republikanami! Europoseł PiS Ryszard Czarnecki pisał niedawno, że kibicuje Romneyowi, choć wolałby kogoś bardziej konserwatywnego. Pytanie, w jakiej sferze. Czy poseł Czarnecki wyobraża sobie przeciętnego republikanina zwalczającego komercjalizację szpitali? Dużo więcej zdrowej intuicji miał przewodniczący „Solidarności" Piotr Duda atakujący Romneya podczas jego wizyty w Polsce za antyzwiązkowe nastawienie. On rozumie, jak podziały amerykańskie przekładają się  na polskie w sferze społeczno-ekonomicznej. Prawda jest taka, że tu demokraci odpowiadają raczej moherom. Inna sprawa, że PO coraz mniej przypomina republikanów. Przynajmniej tych dzisiejszych.

To zastrzeżenie jest ważne. Obie amerykańskie partie zmieniały się na przestrzeni dziejów dość gruntownie. Gdy sentymentalna polska prawica wzdycha do ducha Ronalda Reagana, powinna pamiętać, że kontekst z czasów jego rządów, globalnej konfrontacji z ideologicznym sowieckim mocarstwem, dawno nie istnieje.

Na dokładkę w obrębie Partii Republikańskiej zawsze koegzystowały rozmaite nurty, co Polakom przyzwyczajonym do partii dużo prostszych trudno zrozumieć. Była moralistyka Reagana, ale była też konkluzja Geralda Forda, że nie słyszał o zniewoleniu Europy Wschodniej przez ZSRR. Oceniając na oko, ostatnim reprezentantem nurtu reaganowskiego był bardziej centrowy w sprawach wewnętrznych weteran wojny w Wietnamie John McCain. Wzorowy likwidator cudzych firm Romney kojarzy się za to z nixonowsko-fordowskim pragmatyzmem.

Co naturalnie nie wyklucza ograniczonych nadziei. Podczas kampanii Romney uderzył w twarde tony wobec Rosji, domagał się nawet większego upodmiotowienia sojuszników z Europy Wschodniej. Czy to tylko wyborcza gra? Zapewne też, ale słowa budują czasem określoną politykę. Co więcej, jak przypomniał ostatnio w zorganizowanej przez Instytut Wolności arcyciekawej debacie na temat Gruzji Andrew Michta, dyrektor polskiego Marshall Fund, nawet najbardziej miękka Ameryka bywa lepsza od bojaźliwej Europy. Ale mistycznej wiary bym na tym wniosku nie budował.

Pozostaje najklarowniejszy spór ideowy, w którym centrysta i mormon Romney jest bliższy naszym konserwatystom niż bardzo w sprawach obyczajowych zideologizowany Obama, który z naturalnych powodów szuka sojusznika w politycznej poprawności. Dla wielu ludzi, także dla mnie, to dziś ważna rozgrywka. Wystarczy, aby kibicować republikanom.

Kibicować z ważnym zastrzeżeniem: nie da się przełożyć tamtych realiów na polskie. To zabawne, ale sto lat temu najbardziej moralnie rygorystyczni byli w USA tak zwani progresiści, zarówno republikanie, jak i demokraci, łączący poparcie dla społecznych reform z nadzieją na Państwo Boże na ziemi. To oni domagali się najgłośniej prohibicji, piętnowali rozwody czy prostytucję, podczas gdy rzecznicy biznesu byli bardziej pragmatyczni. Czy to nam czegoś nie przypomina? Tak jest, PiS i okolice.

Powiązanie wolnorynkowości z obroną cnót moralnych to dzieło czasów dużo późniejszych, produkt walki  amerykańskich elit z kontrkulturą lat 60. Jest to związek z polskiej perspektywy mocno abstrakcyjny.

Inny mamy biznes, do innych tradycji jesteśmy przywiązani. Reforma systemu zdrowotnego przeprowadzana przez Obamę wydałaby się wielu Polakom o krystalicznie konserwatywnych poglądach sprawiedliwa, gdyby zapoznali się z nią samą, a nie propagandowymi zbitkami  amerykańskiej prawicy. Ale każdy przyspieszony kurs wolnorynkowości rwałby też w Polsce tradycyjne więzy, rozbijałby zbiorowości, sprzyjając systemowi całkowitej społecznej atomizacji. Nie wyszedłby z tego wzorowy, umiejący zadbać o siebie i rodzinę, pilnujący zasad Amerykanin.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Ale elity wciąż zerkają ku Ameryce, szczególnie przy okazji takich spektakli jak wybory prezydenckie. Poza wszystkim, mamy do czynienia z poligonem idei – USA nie przestały być największą demokracją promieniującą na innych. Gdy zaś dodać niewygasłe nadzieje łączone jeszcze czasem z Ameryką jako mocarstwem, zerkanie staje się nawykiem w pełni uprawnionym.

Zerkają postępowcy, wstrzemięźliwie, mają dużo więcej bratnich dusz w bliższych sobie krajach europejskich. Niemniej Jacek Żakowski popełnił  niedawno tekst o dwóch Amerykach, z których wynikało, że Obama jest depozytariuszem odwiecznej postępowej tradycji, która promieniuje na cały świat. Tekst był częściowo fałszywy. To prawda, ideowo-polityczna polaryzacja tamtego społeczeństwa jest dziś większa niż 50 lat temu. Wystarczy obejrzeć serial „Newswroom", aby zobaczyć, że część amerykańskiej liberalnej lewicy traktuje obecne polityczne starcie jako rodzaj krucjaty, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Przypominają w tym samego Żakowskiego. Podobna gorączka panuje po stronie wyrazistych konserwatystów, choćby tych spod znaku Tea Party.

Pozostało 81% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał