Pokolenie z szoferami

Po raz pierwszy w historii Polski dzieci nie chodzą do szkoły. Są tam wożone.

Publikacja: 03.11.2012 00:01

Gdy byłem nastolatkiem, chodziło się do szkoły w rejonie, a po szkole odrabiało lekcje i grało w piłkę na podwórku. Kiedy mama wołała „Ooobiaaad!", trzeba było zrobić przerwę, żeby spożyć wystane w kolejkach frykasy. Teraz rano przed większością szkół w miastach robią się korki, kierowcy w większych lub mniejszych limuzynach walczą o miejsce, żeby zatrzymać się i wysadzić dziecko. Dzieci wyciągają z bagażników 20-kilowe plecaki załadowane książkami, na które co roku za sprawą skutecznego lobbingu wydawców podręczników rodzice wydają majątek. Za moich czasów teczka, zwana także klipą, była dużo lżejsza, a przecież wtedy nie było tabletów.

Mało tego: gdy w szkole nauczyciel nie spełnia oczekiwań rodziców, ci podejmują działania. Za moich czasów to było nie do pomyślenia. Mamy szkoły bez przemocy. To dobrze, ale niedawno się zorientowałem, że mój 15-letni syn do tej pory z nikim się nie pobił. Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej na Grochowie, tłukłem się codziennie, miałem kilka honorowych „solówek", raz w ten sposób wyrównałem rachunki z dowcipnisiem, który mi obsikał plecak. Skończyłem podstawówkę ze średnią 5, najwyższą w szkole (szóstek wtedy nie było) i dobrym ze sprawowania. Teraz chłopcy wychowani w szkołach bez agresji wyładowują energię, mordując przeciwników w grach komputerowych. Czy to lepiej? Nie wiem.

Obserwuję rosnącą nadopiekuńczość rodziców, którzy nieświadomie wychowują dzieci na „szczury". Wybierają najlepszą szkołę, nawet jeśli jest w drugim końcu miasta, masowo załatwiają zdrowym dzieciom zaświadczenia o dysleksji, żeby na egzaminie do gimnazjum miały pół godziny więcej niż rówieśnicy. Jak się okazuje – kiedyś sprawdzałem dane – odsetek dzieci z dysleksją w Mazowieckiem jest kilkakrotnie wyższy niż w Podkarpackiem. Czy rodzice się zastanawiają, czego w ten sposób uczą dzieci? Po pierwsze, że muszą brać udział w wyścigu szczurów po szczeblach kariery. A po drugie, że w tym wyścigu trzeba oszukiwać. Że uczciwość to cecha, która przeszkadza w życiu.

Dorosłe życie jest pełne stresów. Trzeba walczyć z konkurencyjnymi firmami, trzeba przetrwać trudne czasy. Trzeba się pozbierać po zwolnieniu z pracy. A dzieci wychowane pod kloszem nadopiekuńczości, przyzwyczajone, że mama wszystko załatwi, nie będą przygotowane do stawienia stresom czoła. Warto się nad tym zastanowić. Za kilka dekad pokolenie dzieci wożonych do szkoły zacznie odgrywać kluczową rolę w rozwoju Polski. Pokolenie twardzieli, zahartowanych odbudową kraju i walką o przetrwanie za komuny, odejdzie na emerytury. Ich następcy, dzieci wychowane bezstresowo, będą miały za sobą miesiące zakutych korepetycji i miesiące pisania próbnych testów. Po co dziecko w szóstej klasie podstawówki marnuje pół roku na trenowanie pisania testów, skoro to kompetencja zbędna w dorosłym życiu? Nie wiem.

Gdy tylko dostałem dowód, jeździłem na handel: do Turcji woziłem sprzęt elektryczny, z Turcji do Rosji dżinsy i skóry, z Rosji do Polski złoto i znowu do Turcji. Przemycałem przez granicę, dawałem łapówki celnikom, żeby uniknąć kolosalnego jak na tamte czasy cła. Życie nauczyło mnie przedsiębiorczości i mama miała w tym swój udział. Z kolei tata, który w wieku 15 lat walczył w powstaniu warszawskim i jako dziecko zabijał Niemców, nauczył mnie, że trzeba mówić prawdę i stawać w obronie ważnych wartości. Wielu moich rówieśników tak się hartowało. Wielu stworzyło własne firmy, bo to było ich marzenie, ich sposób na życie. A jakie marzenia ma pokolenie dzieci wożonych do szkoły? Czego uczą ich rodzice? Czy szczytem marzeń jest zwycięstwo w wyścigu szczurów w wielkiej korporacji? Zwycięski szczur pozostaje szczurem.

Może warto się zastanowić, jak rodzice i szkoły zamiast szczurów powinny zacząć wychowywać orły.

Autor jest profesorem i rektorem Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie

Gdy byłem nastolatkiem, chodziło się do szkoły w rejonie, a po szkole odrabiało lekcje i grało w piłkę na podwórku. Kiedy mama wołała „Ooobiaaad!", trzeba było zrobić przerwę, żeby spożyć wystane w kolejkach frykasy. Teraz rano przed większością szkół w miastach robią się korki, kierowcy w większych lub mniejszych limuzynach walczą o miejsce, żeby zatrzymać się i wysadzić dziecko. Dzieci wyciągają z bagażników 20-kilowe plecaki załadowane książkami, na które co roku za sprawą skutecznego lobbingu wydawców podręczników rodzice wydają majątek. Za moich czasów teczka, zwana także klipą, była dużo lżejsza, a przecież wtedy nie było tabletów.

Mało tego: gdy w szkole nauczyciel nie spełnia oczekiwań rodziców, ci podejmują działania. Za moich czasów to było nie do pomyślenia. Mamy szkoły bez przemocy. To dobrze, ale niedawno się zorientowałem, że mój 15-letni syn do tej pory z nikim się nie pobił. Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej na Grochowie, tłukłem się codziennie, miałem kilka honorowych „solówek", raz w ten sposób wyrównałem rachunki z dowcipnisiem, który mi obsikał plecak. Skończyłem podstawówkę ze średnią 5, najwyższą w szkole (szóstek wtedy nie było) i dobrym ze sprawowania. Teraz chłopcy wychowani w szkołach bez agresji wyładowują energię, mordując przeciwników w grach komputerowych. Czy to lepiej? Nie wiem.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy