Połowa lat 70. Nowo zbudowane bloki na Stegnach w Warszawie – dopiero 20 lat później zyskają pogardliwą nazwę „blokowisko". Na razie niewielkie i z trudem zdobyte w spółdzielni mieszkaniowej M-ileś są szczęściem i dumą młodej inteligencji. Okna się nie domykają, glazura w łazience z trudem zdobyta, odkurzacz kupiony za kredyty dla młodych małżeństw. Brnie się jeszcze po wertepach budowy, ale to nic. Na podwórku huśtawki i piaskownice dla młodszych dzieci już są. Starsze integrują się przy trzepaku. Ze szkoły na sąsiedniej ulicy po południu wracają wymachujące tornistrami grupki w granatowych fartuszkach. Będzie jeszcze czas na zabawę na podwórku.
30 lat później te dzieciaki z huśtawki i trzepaka już jako rodzice własnych dzieci rano wyjeżdżają z garażu apartamentowca, z ogrodzonego osiedla na obrzeżach miasta. Upchnięte na tylnym siedzeniu potomstwo wiezione jest autem do szkoły i przedszkola, jako że tych placówek w nowych osiedlach brak. Wrócą czy raczej zostaną przywiezione do domu późnym popołudniem po odbyciu obowiązkowych zajęć dodatkowych. Na zabawę z kolegami na podwórku nie będzie czasu. Podwórko zresztą albo nie istnieje, albo ma rozmiar chustki do nosa. Integracyjną funkcję trzepaka przejął Facebook.
Apartament, penthouse, spiżarka
Czym stały się nasze miasta, jak wygląda życie w nich, jak wyglądają domy i mieszkania? Temu wszystkiemu poświęcona jest wystawa „Za-mieszkanie 2012. Miasto ogrodów. Miasto ogrodzeń" w krakowskim Muzeum Narodowym, organizowana we współpracy z Fundacją Instytut Architektury. Odbywa się cokolwiek w cieniu dużej ekspozycji Fangora, która zawłaszcza większość uwagi zwiedzających. Ale ci, którzy wdrapią się na drugie piętro, nie pożałują. Wystawa nawiązuje zresztą do podobnej, która odbyła się 100 lat temu, także w Krakowie. Wtedy pokazano wykonane w skali 1:1 modele domów rodziny rzemieślniczej, robotniczej i rodziny rolnika oraz dworek podmiejski. Opracowano wystrój ich wnętrz, pokazano wygląd otoczenia. Obecna ekspozycja głównym poletkiem doświadczalnym czyni Kraków, ale śmiało można powiedzieć, że prezentowana tu rzeczywistość dotyczy całej Polski. Znamy ją dobrze z życia, naszego, naszych znajomych, z gazet.
Nie trzeba 100 lat, żeby widzieć zmiany. W ciągu zaledwie 20 potransformacyjnych lat nasze miasta, osiedla, domy, mieszkania zmieniły się nie do poznania. Mnóstwo wybudowano, a Polska jest wciąż krajem w budowie. Wzrosła zamożność społeczeństwa. Mamy coraz więcej samochodów, sprzętu domowego, komputerów. Pralka jest w 90 procentach gospodarstw domowych, telewizja satelitarna w 60. Komputer znajduje się w dwóch trzecich polskich domów. Ale czy wnętrze i zewnętrze tej nowej substancji mieszkaniowej jest zadowalające?
Nikt nie ma złudzeń w kwestii peerelowskich mieszkań. Najśmieszniej i najcelniej opowiedziały o nich „Czterdziestolatek" i „Alternatywy 4". Państwo Karwowscy, małżeństwo z dwojgiem dzieci, mieszkańcy trzech klitek w mrowiskowcu Za Żelazną Bramą nie odczuwali frustracji. Wręcz przeciwnie – byli zadowoleni z nowoczesnego mieszkania w nowoczesnym bloku w centrum Warszawy. Wprawdzie dyrektor zjednoczenia miał większe i z łukami, a minister willę, ale to były wyjątki. Mieszkanie 60-metrowe uważano wtedy za luksusowe.
„Alternatywy 4" to już rzeczywistość lat 80., gdy system zaczyna się sypać. Zasiedlanie nowego bloku, bitwy o kawałek piwnicy, o kafelki w łazience... W schyłkowym socjalizmie, gdy na spółdzielcze M czekało się latami, a w zamrażarkach tkwiły dziesiątki tysięcy ludzi, najmniejszy kawałek byle jak zbudowanej przestrzeni mieszkaniowej stawał się dobrem najwyższym. Jego jedynym dystrybutorem było państwo.
Wszystko to zaczęliśmy odreagowywać po 1989 roku. Ruszyły budowy prywatne i komercyjne. Dostępne stały się kredyty hipoteczne. Poznaliśmy nowe słowa: deweloper, apartament, loft, penthouse. Marzenie o domku z ogródkiem urosło do marzenia o domu z ogrodem. Do wybudowanych za Gomułki i Gierka bloków przyklejono pogardliwą nazwę „blokowiska". Marzeniem klasy średniej stało się zamieszkanie w nowoczesnym apartamentowcu lub osiedlu zamkniętym z ochroną i garażem podziemnym. Rezultat tego widzimy w przestrzeni wokół nas. Miasta wylały się poza dawne granice centrum, rozlazły się po przedmieściach i terenach rolniczych. Walczą ze sobą style domów i ogrodzeń, wysokości, kolory dachów. Bloki obok chałup, wille obok biur i centrów handlowych. Wszystko pozamykane, pogrodzone, schowane za murami. „Teren prywatny, wstęp wzbroniony" – oto hasło naszej rzeczywistości miejskiej.
Kuratorzy wystawy nie kryją krytycznego spojrzenia na to, co i jak się w Polsce zbudowało i nadal buduje. „Działania architektów i projektantów podporządkowane są mechanizmom wolnego rynku. Rzadko jest w nich miejsce na całościową wizję, a nawet troskę o zwykły kształt otoczenia. Obserwujemy absolutyzację własności prywatnej i rozmycie odpowiedzialności za ten alarmujący stan przestrzeni – piszą. – Chcemy uzmysłowić, że wybór miejsca zamieszkania i sposób jego użytkowania jest nie tylko prywatnym konsumenckim wyborem, ale istotnym gestem w przestrzeni publicznej".
Wykarczowane miasto ogród
Ideę miasta ogrodu zaprezentował po raz pierwszy angielski urzędnik Ebenezer Howard w książce „Garden cities of to-morrow". Dostrzegając dotkliwe skutki rewolucji przemysłowej – przeludnienie, brak dostępu do zieleni, światła i powietrza – proponował budowanie nowych ośrodków miejskich o niewielkim rozmiarze i populacji ograniczonej do 32 tysięcy mieszkańców. Miasta ogrody miały stać się cudowną fuzją miasta i przyrody. Na jednego mieszkańca miało przypadać 35 metrów kwadratowych zieleni, na jeden dom – 200. Howard przyjechał do Krakowa na kongres esperantystów w 1912 roku, wygłosił odczyt i przedstawił swoją teorię.
W Polsce koncepcja została zrealizowana w dwudziestoleciu międzywojennym w dzielnicach i osiedlach, które budowano dla urzędników i oficerów odrodzonego państwa. Na Żoliborzu Oficerskim i Dziennikarskim w Warszawie, w Podkowie Leśnej, Komorowie, Milanówku, Puszczykowie koło Poznania zieleń wypełnia całą wolną od zabudowy przestrzeń i wtapia się w architekturę. Nieprzypadkowo są to dzisiaj miejsca najdroższych nieruchomości... Idea zielonego miasta przyświecała także budowie robotniczego osiedla Giszowiec w Katowicach (pisze o nim Małgorzata Szejnert w książce „Czarny ogród"). Brutalnie zniszczono je w PRL. Domki rozebrano, a na miejscu sadów i ogródków warzywnych wybudowano wielkie mrówkowce.
Wyrazem tęsknoty za tym zielonym rajem są nazwy osiedli, którymi dzisiejsi deweloperzy kuszą klientów: Garden Apartments, Zielone Bulwary, Zaczarowany Przysiółek, Lawendowa Dolina... Co zostało z miasta ogrodu, najlepiej pokazują zamieszczone na wystawie zdjęcia ogródków w zamkniętym osiedlu: posiekane, mizerne kawałki przystrzyżonego trawniczka, poprzecinane ścieżkami z kostki Bauma, przedzielone posadzonymi pod sznurek tujami. W takim ogrodzie nie ma miejsca na drzewa owocowe czy naturalne dla naszego klimatu odmiany roślin. Znikły warzywa i kwiaty, bo wymagają pracy, nie ma krzewów, bo śmiecą. Zamiast jabłonek sadzi się rododendrony, zamiast lip – magnolie. Na prace ogrodnicze umęczony urzędnik korporacji nie ma czasu. Warzywa i kwiaty kupuje się w sklepie. W sobotę huczą kosiarki. – Pokazywana na wizualizacjach zieleń rośnie na dachach garaży – mówią rozczarowani mieszkańcy podmiejskiego osiedla.
Dobrze się żyje w takim mieście, w którym wychodzi się z domu i jest pięknie. To oczywiście subiektywne. Idzie się ulicą, widzi się ludzi, których zna się z widzenia, a w sklepie sprzedaje ktoś, kto nas zna i mówi: niech pani tego sera nie kupuje, on jest nieświeży. Jak się ma dzieci, można je wziąć za rękę i zaprowadzić do przedszkola, a jak są starsze, mogą same bezpiecznie dojść do szkoły", powiedziała mi dr Magdalena Staniszkis w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej" trzy lata temu.