Historykom i plotkarzom literatury nieobce są te nazwiska, ten spór i ta mistyfikacja. Ostatecznie zdarza się czasem, że w pół wieku po wydaniu książki zostaje ona, by przywołać nieświeży gazetowy żargon, „odkryta na nowo", po czym przychodzą sława, przekłady i słodkie rozkrawanie na cząstki przez łakomych filologów. Marzenia o drugiej szansie trzymają w ryzach niezliczone tomiki, butwiejące na stolikach bukinistów.
Takie kopciuszkowe szczęście spotkało „Romans z kokainą": powieść wydaną w roku 1936 przez „Kolegium wydawnicze paryskiej grupy pisarskiej", jedną z mniej przebojowych oficyn rosyjskich emigrantów. Dopiero w 1983 roku książka została przełożona od razu na angielski, francuski i włoski.
Lata 80. to czas, gdy Zachód był już – jak powiedziałby klasyk – społeczeństwem zaawansowanym: w stylizowanej na autobiograficzny lament o upadku nikogo nie gorszyło ani cierpnięcie dziąseł, ani biel wysypywanego na szklaną płytkę proszku czy kolan zhańbionych moskiewskich dziewcząt. Owszem, krytycy milkli i poprawiali krawaty, gdy mowa była o pierwszej scenie powieści – jednej z najbardziej okrutnych, jakie zna literatura, choć mamy w niej do czynienia wyłącznie z rozmową gimnazjalistów, bez żadnych odwołań do krwi czy przemocy – ale książka pociągała przede wszystkim atmosferą przewrotności i gry. Filolog Nikita Struve przekonał wielu do tezy, że nieznane nikomu nazwisko „M. Agiejew" to młodzieńczy pseudonim Władimira Nabokowa.
Po latach, jak zwykle, widać wyraźniej: „Romans z kokainą" ma w sobie więcej jadu niż lekkości. Rosyjscy archiwiści, którzy chętnie ujawniają błahe sekrety, wykazali czarno na białym, że autorem powieści był Mark Łazarewicz (Leontijewicz) Lewi, wcześnie osierocony syn kupca pierwszej gildii, student prawa, który w 1924 roku jako współpracownik sowieckiej firmy handlowej Arkos wyjechał do Berlina, tam zaś wystąpił rychło o paszport paragwajski.
Wędrówki Marka Lewiego po Europie trwały blisko 20 lat: student filologii w Lipsku, nauczyciel języków obcych w filiach Berlitza w Paryżu, Marsylii i Lozannie, lektor wydawnictwa Hachette w Konstantynopolu, wreszcie debiutant literacki. Ranek w wynajmowanej emigrantom kamienicy w dzielnicy Beyoglu, kiedy znad Złotego Rogu podnosi się mgła o barwie cyny, za ścianą, kaszląc, budzi się z przepicia były podoficer, przekrojony chleb ujawnia ołowiane piętno pleśni i właśnie mija czterdziestka – czy to wystarczy, żeby tak doskonale poznać stan obrzydzenia sobą, „le moi est haïssable", czy trzeba do tego innych jeszcze uwikłań?