Rozkwitały pąki białych róż,
Wróć, Jasieńku, z tej wojenki, wróć!
Wróć, pocałuj jak za dawnych lat –
Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat.
Potem strach się zmieniał. Miał aż nadto możliwości. Mieczysław przysyłał listy z sowieckiej niewoli, a ona, bezgłośnie płacząc, pisała do niego pogodne opowieści, pełne domowych historii, śmiesznostek i cytatów z dialogów Józia i Stasia. Salomea, nie przerywając domowych prac, modliła się nieustannie, wzdychała do świętych, do Judy Tadeusza, do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i, mimo strachu, była dziwnie pewna, że mąż przeżyje dzięki jej modlitwom. Wreszcie zaczęła otrzymywać listy, wprawdzie nadal opatrzone pieczątką sowieckiej cenzury, ale pisane przez wolnego człowieka z tworzącej się polskiej armii.
Powiedziała do siebie półgłosem:
– Świeży biały ser nie powinien długo leżeć. I chłopcy tak lubią pierogi.
Mimo to lęk podchodził coraz wyżej, chwytał za krtań miękkim uściskiem, jakby zawiązała zbyt mocno gruby wełniany szalik.
Salomea mogła bez przeszkód skończyć lepienie pierogów, ponieważ jej miejscowość miał zaatakować organizujący się dopiero na terenie kilku okolicznych wsi samooboronnyj kuszczowyj widdił (odział samoobrony) Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Atakiem dowodził niedoświadczony, młody prowidnyk, który sam chciał wziąć udział w opanowaniu Mikulicz, jak twierdził, ze względu na przysiółek wojskowy. Powód do ostrożności był pozorny. Przysiółek był niewielki, a mężczyzn nie było w nim od końca sierpnia trzydziestego dziewiątego roku. Ambitny prowidnyk zabronił jednak zaczynać bez jego udziału i postanowił, dla większego szyku, zajechać świeżo zdobytą na Polakach bryczką. W bryczce pękła ośka i zanim ukraiński dowódca dotarł na miejsce zbiórki naprędce zorganizowaną podwodą, nad osadą gościnnie i szeroko rozpościerał się sierpniowy dzień.
Trawy, które ledwie odbiły po trzecim pokosie, gęste i wyprostowane nocą, zaczęły pochylać się w promieniach niskiego słońca. Jak to w sierpniu, ptaki milczały i sady stały cicho. Jabłonie całą noc ssały wodę, krzemionkę, sole wapnia, żelaza, potasu i teraz nasycone, w półśnie karmiły dojrzewające jabłka. Wśród nich była grochówka z lekkim, paskowanym rumieńcem, seledynowa antonówka, twarda jak kamień i trochę kanciasta, kosztela gładka i zielona, złota reneta o żółto lśniącej powierzchni pokrytej pomarańczowym rumieńcem i malinowa oberlandzka, przez której czerwono-bordową skórkę prześwitywała żółtawa zieleń. Przy domach stały pojedyncze grusze, najczęściej bergamotka złocista, i kępy śliwy lubaszki z granatowymi, prawie czarnymi drobnymi owocami pokrytymi niebieskim nalotem. Na dachu jednej ze stodół dwa ostatnie, cudem ocalałe gołębie wygrzewały się i podlatywały z klaskaniem skrzydeł. Salomea usłyszała skowyt psów, ruch i krzyki niżej, w gęstszej zabudowie i zrozumiała, dlaczego bała się podczas bezsennej nocy i miotała od świtu po domu jak chora ćma. Wybiegając z kuchni, odruchowo zdjęła fartuch i rzuciła go na krzesło. Rozespani chłopcy szybko wciągnęli buty. Wtykając im w ręce swetry i kawałek chleba, pomyślała o gotowych do gotowania pierogach. Włożyła starszemu na szyję woreczek z carskimi pięciorublówkami i powiedziała:
– Wzdłuż wąwozu i w lewo, w las, na Włodzimierz, do ciotki Marii. Józef, przysięgaj na Chrystusa, że będziesz chronił Stasia. Zawsze. Do śmierci. Ja pójdę zaraz za wami.
Pierwszy raz do Józia powiedziała Józef. Żałowała przez chwilę, że nie zwróciła się do pierworodnego pieszczotliwie, tak jak zawsze. Józio był już wyrośniętym młokosem, z sypiącym się cieniem wąsów, twierdził, że jest dorosły, i trochę boczył się na matkę za zdrabnianie imienia. Salomea wiedziała, że widzi synów po raz ostatni. Nie mogła uronić ani chwili i musiała uroczyście powierzyć starszemu Stasia.
Taki jest mój testament. Mój Boże, tyle zostawiam dzieciom, pomyślała. Ufała starszemu synowi, ale chciała, żeby wszystko zrozumiał tak, jak rozumiała matka.
Czterdziestotrzyletnia Salomea, żona surowego i zamkniętego w sobie oficera Korpusu Ochrony Pogranicza, matka Józia i Stasia, wykształcona na pensji dla ziemiańskich córek w Odessie, prowadziła dom z pogodnym spokojem i bardzo lubiła mieć w nim idealny porządek. Biżuterię trzymała w dwóch drewnianych szkatułkach stojących na wykładanej orzechem toaletce. Pierwsza z lekkim japońskim rysunkiem trzcin i żurawia na wieczku. Druga, pamiątka z wycieczki do Zakopanego, ozdobiona podhalańskim dziewięćsiłem, wyciętym bezbłędnie w lipowym drewnie. Perły i korale pośpiesznie wrzuciła za dekolt, pod bluzkę. Drugą, mniejszą szkatułkę z pierścionkami i bransoletami zabrała w całości. Gdy wybiegła, chłopcy byli już pięćdziesiąt metrów za domem, nawet trochę dalej.
Od wsi zbliżało się szybko kilku ludzi. Biegli w milczeniu, pod górę, pochyleni. Było im ciężko. Na czele biegł mężczyzna z widłami, za nim drugi, uzbrojony w dubeltówkę. Rzuciła się za synami, krzycząc:
– Józiu, weź go za rękę, szybciej!
– Mamo! Ma... – krzyknął Staś, łapiąc oddech.
Wtedy Salomea zwolniła. Biegła coraz wolniej, oglądając się i starając ocenić odległość synów od lasu i napastników od niej. Po chwili skręciła w stronę wąwozu i zbliżywszy się do jego krawędzi, zawołała do biegnących mężczyzn:
– Mam złoto! Całe moje złoto!
Uniosła szkatułkę w górę, tak by ją mogli zobaczyć, i nie patrząc w dół, skoczyła do wąwozu.
Wąwóz przecinał las i wychodził na podleśne łąki. Na jego dnie tlił się strumień, który z roku na rok, deszcz po deszczu, odwilż po odwilży, drążył gliniaste podłoże, omijał kamienie i pracowicie pogłębiał koryto. Tegoroczne wiosenne roztopy silnie na tym odcinku podmyły skarpę. Była prawie pionowa, wysoka na co najmniej cztery metry. Nogi zderzyły się z twardą, ilastą ziemią. Upadła z głuchym jękiem i czekała. Wreszcie zza krawędzi wychynęły dwie postaci. Ci ludzie byli stąd. Zatrzymali się. Dyszeli ciężko, patrzyli na nią bez słowa. Przyzwyczajali się do nowej roli pani Salomei Harsynowiczowej, żony kapitana Mieczysława Harsynowicza. Nie biegli dalej. Odurzająca fala ciepła uderzyła ją w piersi i kilka łez ulgi popłynęło po policzkach. Nie mogła wstać. Spojrzała na dziwnie odwróconą stopę wystającą spod plisowanej spódnicy i nie wiedziała, czy należy do prawej, czy lewej nogi. Ból czuwał, ale był bezimienny. Był poza jej życiem. Jakby ktoś ofiarował się cierpieć dla niej, za nią. Z powodu niepowstrzymanej, ogromnej miłości? Ktoś, kogo znała, czy ktoś obcy? Nieznany, inny, niż mogła sobie wyobrazić? Już nie muszę uciekać, pomyślała. Mężczyźni patrzyli z góry, mówili coś gorączkowo jeden przez drugiego.
Wszyscy w wiosce doskonale się orientowali, że mąż Salomei, kapitan Mieczysław Harsynowicz, miał pewną słabość, zresztą innych nie zauważono u tego obdarzonego żelaznym charakterem mężczyzny. Słabość do jego ukochanej, uwielbianej i, co było ambicją kapitana, rozpieszczanej żony. Złotawej, wiotkiej, świetliście dziewczęcej, mimo uchodzących w pośpiechu lat. Zdobytej, jak sądził, z niemałym wysiłkiem w 1923 roku, pięknej córki Josifa Szerynga z Odessy i Sary z Berkowiczów. Kiedyś, w noc świętojańską, wyznała mu, że to ona go wybrała i powiodła do ołtarza. Wspaniałomyślnie pozwoliła cieszyć się młodemu, ambitnemu żołnierzowi walką i zwycięstwem. Był zachwycony tą wiadomością.
Małżeńska słabość kapitana wyrażała się przede wszystkim w regularnym obdarowywaniu ubóstwianej żony prezentami, a szczególnie biżuterią, wyszukiwaną i kupowaną przy każdej okazji.
– Wiesz, złotko, przypadkiem trafił mi się taki drobiazg... – powiadał niedbale Mieczysław, wchodząc do domu. Kładł w przedpokoju pudełeczko i przemykał szybko do pokoju stołowego, siadał w fotelu i czekał. Salomea dobrze wiedziała, co sprawi mężowi przyjemność. Wkładała naszyjnik, bransoletkę, kolczyki czy inne precjoza, patrzyła przez chwilę w lustro, odwracała się i pytała zalotnym głosem:
– I jak wyglądam, Mietku, beznadziejnie, prawda? Trzeba będzie to oddać.
Śmiała się i patrzyła spod przymrużonych powiek, opierając dłonie nieco powyżej bioder i przechylając lekko głowę, zawsze w prawą stronę.
– No, chodźże do mnie, jubilerze. Przecież wypada, żeby panna z dobrego domu ładnie podziękowała za prezent.
By mieć pewność, że napastnicy nie ruszą za chłopcami, Salomea rozerwała bluzkę. Biżuteria rozsypała się obok niej na sinym, twardym ile.
– Mam wszystko, mam złoto – powtórzyła jeszcze raz nieswoim, ochrypłym głosem. Obok Ołesia Honczara i Wasyla Bazilko pojawił się trzeci napastnik, którego już nie mogła sobie przypomnieć. Tak jak i dwóch spóźnionych kobiet z motykami w rękach. Jedna starsza, szeroka, niemal kwadratowa. Druga to mogła być Oksana. Warkocz i długa, wygięta jak u gęsi szyja. Salomea siedziała w cieniu, na dnie wąwozu, ale zza skarpy wychynęło ukośne słońce. Świeciło napastnikom w plecy, przyczerniając im sylwetki i zamazując twarze. Opuściła głowę, jakby zaczęło brakować jej sił, ale podniosła ją gwałtownie z powrotem. Wpatrywała się w krawędź skarpy. Chciała zapamiętać dokładnie każdy najmniejszy szczegół, zapisać w mózgu klatka po klatce scenę ścinania młodej osiki, spuszczania jej koroną w dół po obcięciu cienkich gałęzi i pospieszne schodzenie na dno wąwozu. Przypomniały się jej pierogi, których, wybiegając w pośpiechu, nie przykryła lnianą ściereczką. Ciasto wyschnie i będzie trudno je dobrze ugotować.
Chłopcy mieli już przewagę kilku minut. Las znali doskonale. Staś był szczupły, ale biegał szybko i był zadziwiająco wytrzymały. Salomea zamknęła oczy. Być może widziała opalone karki swoich synów, krople lśniącego potu wypływające spomiędzy spłowiałych, jasnych włosów i ramiona poruszające się rytmicznie pod lnianymi nocnymi koszulami, których z pośpiechu nie zdążyli zdjąć. Oni z pewnością wciąż biegli. Byli już za jodłowym młodnikiem i teraz wpadli między dwudziestoletnią buczynę posadzoną zaraz po odzyskaniu niepodległości. Tam teren lekko opadał. Z górki biec było lżej.
Salomea z jękiem osunęła się na bok. Nad lasem rozległ się tęskny, żałościwy krzyk niewidocznego myszołowa. Potem drugi, wyraźniejszy, przedłużony wrzaskiem wystraszonej sójki. Niebo, dotąd nisko pochylone, podniosło się powoli i szybowało wysoko, nieutracone, rozpostarte w swojej codziennej piękności.