Wołyń, lata czterdzieste XX wieku

Salomea mogła bez przeszkód skończyć lepienie pierogów, ponieważ jej miejscowość miał zaatakować organizujący się dopiero na terenie kilku okolicznych wsi odział samoobrony Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – fragment powieści „Ślady krwi", która ukaże się w przyszłym tygodniu nakładem wydawnictwa „m"

Publikacja: 20.04.2013 01:01

Jan Stanisławski, „Noc na Ukrainie”, ok. 1903 r.

Jan Stanisławski, „Noc na Ukrainie”, ok. 1903 r.

Foto: Muzeum Narodowe w Warszawie, Piotr Ligier Piotr Ligier

Red

Ktoś być może zapamiętał ostatnią niedzielę sierpnia owego roku. Mogła być łudząco podobna do poprzednich niedziel, ale i zwykłych, powszednich dni. Lekka i rześka lub pusta, parna i niema, jakby paraliżował ją strach przed nadchodzącą burzą. Mogła być też wietrzna i słoneczna jak w maju, ozdobionym mirtem, bukszpanem i konwaliami z powodu Pierwszej Komunii drugoklasistów. Albo odwrotnie – nasycona mgłą i wilgocią jak powietrze w piwniczce, w której całą wiosnę i lato pod warstwą słomy przechowuje się bloki lodu wyrąbane zimą w stawie. A może była jeszcze inna, łudząco podobna do nieistniejących dni, które przyjdą kiedyś, może za rok, dwa lub dziesięć lat, albo nie pojawią się nigdy.



Noc zebrała pośpiesznie swoje bambetle i odeszła wypchana stłamszonymi snami, a miejscowi, ci, którzy zdołali wstać, marzyli od świtu, by choć trochę odpocząć. Liczyli na najlichszą obietnicę chłodnego spokoju, przechowanego gdzieś na uboczu, pod zdziczałymi wiśniami. Zapewne nikt by się zbytnio nie sprzeciwiał, gdyby nadszedł wiatr i wreszcie rozpędził kwaśne znużenie zalegające ciężko nad suchymi polami. To samo dotyczyło pyłu, który od początku lata drżał nieruchomo nad rozjeżdżoną, sypką drogą.



Domy stały po dachy zanurzone w gorączce. Wydawało się, że tylko najwyższe drzewa, na przykład masztowe sosny, sięgały z wysiłkiem do zimnego, niebieskiego powietrza, które można pić jak świeże, gęste mleko lub lodowatą, orzeźwiającą sytę. Psy, kury, gęsi i bydło od rana szukały rzadkiego cienia, drzemały przygniecione brzemiennym powietrzem, poplamionym lepkim, słodkim sokiem. Widząc zachowanie zwierząt, nikt się już nie mógł oszukiwać i czekać na złudną ulgę popołudniowej, niespokojnej drzemki.



Dzień wlókł się już od pewnego czasu, wczepiony w potężne zwały kłębiących się, wulkanicznych cumulonimbusów. Chmury mogły zejść nisko (nimbostratus) w poszukiwaniu wsparcia dla swoich egoistycznych celów i ocierały się o wyschniętą na wiór ziemię. Altocumulusy mogły sunąć pewnie, szybko, nie zostawiając śladów i nie pozwalając nikomu na zachowanie w pamięci ich płaskich twarzy i białych źrenic. A może niebo było czyste, nienaruszone przez ostrze obłoków? A światło? Było białe z resztkami niebieskich i czerwonych cieni? Rozsypywało się między opoką nieba, chmurami, falą słońca i pochylonymi wierzchołkami traw: kostrzewy łąkowej, mietlicy, tymotki, wiechliny, życicy i psiego perzu?





Sierpniowy dzień w wiosce pod Mikuliczami rozpoczął się niepostrzeżenie. Przyszedł znienacka, sunąc znad wzgórza królowej Bony w Krzemieńcu, znad Dubna, Beresteczka i Horochowa, albo od strony Lwowa, Złoczowa, Sokala i Brodów. Mimo wczesnej pory mógł już iść od dawna, mijając Łuck, Kowel, a nawet Włodzimierz. Strony świata w tym dniu nie były ważne.



Drewniane domy i gospodarskie obejścia pławiły się w dobrotliwym świetle wspólnie z drewnianą cerkwią i czterema murowanymi budynkami: kościołem greckokatolickim, szkołą, dawną karczmą, teraz nazywaną zajazdem, i domem aptekarzostwa Krzysztofowiczów. Odnoga nieutwardzonej drogi, idącej między domostwami, skręcała na północ i wspinała się lekko w górę, w kierunku lasu. Tam, na zboczu wzniesienia, liczącego nie więcej niż 200 metrów nad poziomem morza, w otoczeniu ażurowych brzóz i żylastych topoli stał drewniany, obszerny dom Harsynowiczów. Nieopodal, w zasięgu wzroku, rozłożyły się, rozrzucone nieregularnie, pozostałe trzy domy wojskowych osadników, budowane w stylu polskim, na kamiennej podmurówce, szalowane deskami z żywicznych modrzewi. Sikorówka porucznika Eugeniusza Wędziagolskiego, Woda kapitana Niemirskiego i Dębina rotmistrza Stanisława Grocha. Najbliżej lasu stał dom Harsynowiczów nazywany Górką. Wchodziło się doń z północnej strony opartej o granatowy, mocny cień lasu. Od południa zdobiła go wysoka oszklona weranda sięgająca poddasza. Przed werandą, z której wyjść można było po trzech kamiennych schodkach, oko domowników i przybywających gości cieszył czarnoziemny ogród pełen rozmaitego kwiecia. Przy płocie stały wyprostowane białe i czerwone malwy, czerniały dojrzałe tarcze słoneczników i kipiała wokół wciąż otwartej furtki pnąca róża, obsypana gęsto, jak posażna panna, różowym lekkim kwiatem.



W środku, na grządkach rozrzuconych swobodnie, w pozornym nieporządku, stały smukłe złocienie, lśniły cynie i trzymały się ziemi bratki posadzone zaraz obok licznych odmian dalii i różnobarwnych georginii. Ozdobą tej części ogrodu były zioła: ogromny lubczyk, oliwkowa szałwia, odurzająco pachnące mięta, rozmaryn i tymianek, a także hodowane dla nasion kminek, czarnuszka i kozieradka.



Od zachodu rozłożył się ogród warzywny. Było w nim prawie wszystko, co rosło w tutejszym klimacie – dorodne, ciemnozielone liściaste selery, lżejsza i jaśniejsza pietruszka, marchew, pomarańczowe pęcherze dyń, ciężkie kawony, drobne melony i cukinie, prawie tak czarne jak staw w najgłębszym miejscu. Ciężkie grona pomidorów oparły się o wysoką grzędę, a ogórki wciąż kwitły cytrynowo mimo kończącego się lata. Przy płocie rzędem posadzono dawno już zebrany włochaty agrest, czarne i czerwone porzeczki i kępę malin. Ratafia z tych owoców w ogromnych zielonych słojach czerniała już w słońcu i nęciła ostrym, prześwietlonym zapachem fermentacji.



Od wschodnich, kontynentalnych wiatrów osłaniała dom grupa drzew owocowych i dwa spore orzechy włoskie, zasadzone w rocznym odstępie, z okazji urodzin synów.

Gdyby w wiosce i w wojskowym przysiółku ludzie mieli psi węch, już o piątej rano poczuliby swąd idący od głodnych ogni w sąsiednich Łokaczach i rozrzuconych nieopodal przysiółkach. Swąd płonących pierzyn, ikon, siana z tegorocznych pokosów, słomy, uprzęży i strzech ugniecionych pracowicie przez padające przez lata deszcze i śniegi. Smrodu płonących włosów, paznokci i trudnych do spalenia ludzkich ciał też nie było czuć. Ze zwierząt płonęły tylko psy. One ginęły przeważnie pierwsze. Krowy czy konie raczej uprowadzano niż zabijano.

W osadzie powietrze stało w tym samym miejscu, w którym spędziło noc. Było koło piątej. Salomea Harsynowiczowa była na nogach już od kwadransa, może dwóch. Noc miała ciężką i nie zwróciła uwagi, o której godzinie zrezygnowała z prób drzemki. Z sypialni wyszła, nie spojrzawszy na budzik. W kuchni nie było zegara. Salomea panowała nad domem bezbłędnie. Wszystkie prace domowe, życie towarzyskie czy wyjazdy przebiegały zawsze bez niepotrzebnych nerwów i opóźnień. Powieszony kiedyś na kuchennej ścianie zegar z kukułką kazała mężowi usunąć, bo ją rozpraszał i powodował niepotrzebny pośpiech. Wisiał teraz w stołowym pokoju, obok niewielkiego portretu Kościuszki w krakowskiej sukmanie. Wczoraj wieczorem zaprzyjaźniona z rodziną Oksana przyniosła pół gomółki białego sera. W domu było trochę mąki, więc ugniatała na bukowej stolnicy ciasto na pierogi. Owszem, pierogi z serem na śniadanie to był zbytek, ale Salomea, dzisiaj wyjątkowo niespokojna, postanowiła, trochę dla ukojenia nerwów, zrobić synom niespodziankę. Poranne, czułe myśli o śpiących chłopcach i fizyczne zajęcie było najlepszym lekarstwem na niepokój ssący w dole brzucha. Nic nie jadła, wypiła tylko kubek kawy zbożowej z odrobiną gryczanego miodu wypłukaną z pustego słoika, z którego resztkę wyskrobał wczoraj Staś. Kawa zbożowa z cykorią zawsze ją uspokajała. Lubiła ją parzyć sama, ale czasem, gdy była w gorszej kondycji, mąż przynosił jej świeżą do łóżka. Na drewnianej tacy stała wtedy miseczka miodu lipowego, duża filiżanka z grubego fajansu i biały emaliowany dzbanek z ultramarynową obwódką na pokrywce. Dzbanek służył przez całe lata w rodzinnym domu Salomei i jego widok nawet bez pachnącej kawy poprawiał jej nastrój.

Salomea mogła się już była przyzwyczaić do obecności drążącego niepokoju. Minął szmat czasu od wybuchu wojny i od momentu gdy mąż opuścił dom, powtarzając skrupulatnie scenę z ryciny Grottgera „Pożegnanie powstańca". Nie czuła się porzucona, czuła się najzwyczajniej pozbawiona życia, które wybrała i które pasowało jak ulał do jej zwiewnego, panieńskiego planu. Najpierw rozpacz powodował brak jakichkolwiek wieści i trudna do zrozumienia wiadomość o przegranej wojnie, którą z zimnym wysiłkiem ukrywała przed synami. Nie otrzymała nawet najbłahszej wskazówki, czy kapitan Mieczysław Harsynowicz zginął, czy ocalał z wrześniowej klęski, czy też leży w jakimś lazarecie bez przytomności ze stwardniałą skorupą bandaża na niewidocznej twarzy. Gdy tylko zamykała oczy, wszystkie warianty śmierci, otwartych ran, głodu, niewoli i poniżenia przygniatały ją brutalnie do ziemi. Miała jednak nadzieję, że mąż krąży gdzieś w chaosie niemiecko-sowieckiej inwazji, że telepie się gdzieś na chłopskim wozie, przekrada przez mokradła, śpi chciwie zakopany w odurzające zapachem siano. Nie potrafiła jednak wyobrazić sobie żadnych szczegółów: guzika od munduru, zabłoconych butów, przepoconej koszuli, do których mogłaby przylgnąć, wczepić się w nie, a dzięki nim w całą wojenną poniewierkę męża. Śpiewała często, niemal radośnie, bo nie chciała go zasmucać.

Rozkwitały pąki białych róż,

Wróć, Jasieńku, z tej wojenki, wróć!

Wróć, pocałuj jak za dawnych lat –

Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat.

Potem strach się zmieniał. Miał aż nadto możliwości. Mieczysław przysyłał listy z sowieckiej niewoli, a ona, bezgłośnie płacząc, pisała do niego pogodne opowieści, pełne domowych historii, śmiesznostek i cytatów z dialogów Józia i Stasia. Salomea, nie przerywając domowych prac, modliła się nieustannie, wzdychała do świętych, do Judy Tadeusza, do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i, mimo strachu, była dziwnie pewna, że mąż przeżyje dzięki jej modlitwom. Wreszcie zaczęła otrzymywać listy, wprawdzie nadal opatrzone pieczątką sowieckiej cenzury, ale pisane przez wolnego człowieka z tworzącej się polskiej armii.

Powiedziała do siebie półgłosem:

– Świeży biały ser nie powinien długo leżeć. I chłopcy tak lubią pierogi.

Mimo to lęk podchodził coraz wyżej, chwytał za krtań miękkim uściskiem, jakby zawiązała zbyt mocno gruby wełniany szalik.

Salomea mogła bez przeszkód skończyć lepienie pierogów, ponieważ jej miejscowość miał zaatakować organizujący się dopiero na terenie kilku okolicznych wsi samooboronnyj kuszczowyj widdił (odział samoobrony) Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Atakiem dowodził niedoświadczony, młody prowidnyk, który sam chciał wziąć udział w opanowaniu Mikulicz, jak twierdził, ze względu na przysiółek wojskowy. Powód do ostrożności był pozorny. Przysiółek był niewielki, a mężczyzn nie było w nim od końca sierpnia trzydziestego dziewiątego roku. Ambitny prowidnyk zabronił jednak zaczynać bez jego udziału i postanowił, dla większego szyku, zajechać świeżo zdobytą na Polakach bryczką. W bryczce pękła ośka i zanim ukraiński dowódca dotarł na miejsce zbiórki naprędce zorganizowaną podwodą, nad osadą gościnnie i szeroko rozpościerał się sierpniowy dzień.

Trawy, które ledwie odbiły po trzecim pokosie, gęste i wyprostowane nocą, zaczęły pochylać się w promieniach niskiego słońca. Jak to w sierpniu, ptaki milczały i sady stały cicho. Jabłonie całą noc ssały wodę, krzemionkę, sole wapnia, żelaza, potasu i teraz nasycone, w półśnie karmiły dojrzewające jabłka. Wśród nich była grochówka z lekkim, paskowanym rumieńcem, seledynowa antonówka, twarda jak kamień i trochę kanciasta, kosztela gładka i zielona, złota reneta o żółto lśniącej powierzchni pokrytej pomarańczowym rumieńcem i malinowa oberlandzka, przez której czerwono-bordową skórkę prześwitywała żółtawa zieleń. Przy domach stały pojedyncze grusze, najczęściej bergamotka złocista, i kępy śliwy lubaszki z granatowymi, prawie czarnymi drobnymi owocami pokrytymi niebieskim nalotem. Na dachu jednej ze stodół dwa ostatnie, cudem ocalałe gołębie wygrzewały się i podlatywały z klaskaniem skrzydeł. Salomea usłyszała skowyt psów, ruch i krzyki niżej, w gęstszej zabudowie i zrozumiała, dlaczego bała się podczas bezsennej nocy i miotała od świtu po domu jak chora ćma. Wybiegając z kuchni, odruchowo zdjęła fartuch i rzuciła go na krzesło. Rozespani chłopcy szybko wciągnęli buty. Wtykając im w ręce swetry i kawałek chleba, pomyślała o gotowych do gotowania pierogach. Włożyła starszemu na szyję woreczek z carskimi pięciorublówkami i powiedziała:

– Wzdłuż wąwozu i w lewo, w las, na Włodzimierz, do ciotki Marii. Józef, przysięgaj na Chrystusa, że będziesz chronił Stasia. Zawsze. Do śmierci. Ja pójdę zaraz za wami.

Pierwszy raz do Józia powiedziała Józef. Żałowała przez chwilę, że nie zwróciła się do pierworodnego pieszczotliwie, tak jak zawsze. Józio był już wyrośniętym młokosem, z sypiącym się cieniem wąsów, twierdził, że jest dorosły, i trochę boczył się na matkę za zdrabnianie imienia. Salomea wiedziała, że widzi synów po raz ostatni. Nie mogła uronić ani chwili i musiała uroczyście powierzyć starszemu Stasia.

Taki jest mój testament. Mój Boże, tyle zostawiam dzieciom, pomyślała. Ufała starszemu synowi, ale chciała, żeby wszystko zrozumiał tak, jak rozumiała matka.

Czterdziestotrzyletnia Salomea, żona surowego i zamkniętego w sobie oficera Korpusu Ochrony Pogranicza, matka Józia i Stasia, wykształcona na pensji dla ziemiańskich córek w Odessie, prowadziła dom z pogodnym spokojem i bardzo lubiła mieć w nim idealny porządek. Biżuterię trzymała w dwóch drewnianych szkatułkach stojących na wykładanej orzechem toaletce. Pierwsza z lekkim japońskim rysunkiem trzcin i żurawia na wieczku. Druga, pamiątka z wycieczki do Zakopanego, ozdobiona podhalańskim dziewięćsiłem, wyciętym bezbłędnie w lipowym drewnie. Perły i korale pośpiesznie wrzuciła za dekolt, pod bluzkę. Drugą, mniejszą szkatułkę z pierścionkami i bransoletami zabrała w całości. Gdy wybiegła, chłopcy byli już pięćdziesiąt metrów za domem, nawet trochę dalej.

Od wsi zbliżało się szybko kilku ludzi. Biegli w milczeniu, pod górę, pochyleni. Było im ciężko. Na czele biegł mężczyzna z widłami, za nim drugi, uzbrojony w dubeltówkę. Rzuciła się za synami, krzycząc:

– Józiu, weź go za rękę, szybciej!

– Mamo! Ma... – krzyknął Staś, łapiąc oddech.

Wtedy Salomea zwolniła. Biegła coraz wolniej, oglądając się i starając ocenić odległość synów od lasu i napastników od niej. Po chwili skręciła w stronę wąwozu i zbliżywszy się do jego krawędzi, zawołała do biegnących mężczyzn:

– Mam złoto! Całe moje złoto!

Uniosła szkatułkę w górę, tak by ją mogli zobaczyć, i nie patrząc w dół, skoczyła do wąwozu.

Wąwóz przecinał las i wychodził na podleśne łąki. Na jego dnie tlił się strumień, który z roku na rok, deszcz po deszczu, odwilż po odwilży, drążył gliniaste podłoże, omijał kamienie i pracowicie pogłębiał koryto. Tegoroczne wiosenne roztopy silnie na tym odcinku podmyły skarpę. Była prawie pionowa, wysoka na co najmniej cztery metry. Nogi zderzyły się z twardą, ilastą ziemią. Upadła z głuchym jękiem i czekała. Wreszcie zza krawędzi wychynęły dwie postaci. Ci ludzie byli stąd. Zatrzymali się. Dyszeli ciężko, patrzyli na nią bez słowa. Przyzwyczajali się do nowej roli pani Salomei Harsynowiczowej, żony kapitana Mieczysława Harsynowicza. Nie biegli dalej. Odurzająca fala ciepła uderzyła ją w piersi i kilka łez ulgi popłynęło po policzkach. Nie mogła wstać. Spojrzała na dziwnie odwróconą stopę wystającą spod plisowanej spódnicy i nie wiedziała, czy należy do prawej, czy lewej nogi. Ból czuwał, ale był bezimienny. Był poza jej życiem. Jakby ktoś ofiarował się cierpieć dla niej, za nią. Z powodu niepowstrzymanej, ogromnej miłości? Ktoś, kogo znała, czy ktoś obcy? Nieznany, inny, niż mogła sobie wyobrazić? Już nie muszę uciekać, pomyślała. Mężczyźni patrzyli z góry, mówili coś gorączkowo jeden przez drugiego.

Wszyscy w wiosce doskonale się orientowali, że mąż Salomei, kapitan Mieczysław Harsynowicz, miał pewną słabość, zresztą innych nie zauważono u tego obdarzonego żelaznym charakterem mężczyzny. Słabość do jego ukochanej, uwielbianej i, co było ambicją kapitana, rozpieszczanej żony. Złotawej, wiotkiej, świetliście dziewczęcej, mimo uchodzących w pośpiechu lat. Zdobytej, jak sądził, z niemałym wysiłkiem w 1923 roku, pięknej córki Josifa Szerynga z Odessy i Sary z Berkowiczów. Kiedyś, w noc świętojańską, wyznała mu, że to ona go wybrała i powiodła do ołtarza. Wspaniałomyślnie pozwoliła cieszyć się młodemu, ambitnemu żołnierzowi walką i zwycięstwem. Był zachwycony tą wiadomością.

Małżeńska słabość kapitana wyrażała się przede wszystkim w regularnym obdarowywaniu ubóstwianej żony prezentami, a szczególnie biżuterią, wyszukiwaną i kupowaną przy każdej okazji.

– Wiesz, złotko, przypadkiem trafił mi się taki drobiazg... – powiadał niedbale Mieczysław, wchodząc do domu. Kładł w przedpokoju pudełeczko i przemykał szybko do pokoju stołowego, siadał w fotelu i czekał. Salomea dobrze wiedziała, co sprawi mężowi przyjemność. Wkładała naszyjnik, bransoletkę, kolczyki czy inne precjoza, patrzyła przez chwilę w lustro, odwracała się i pytała zalotnym głosem:

– I jak wyglądam, Mietku, beznadziejnie, prawda? Trzeba będzie to oddać.

Śmiała się i patrzyła spod przymrużonych powiek, opierając dłonie nieco powyżej bioder i przechylając lekko głowę, zawsze w prawą stronę.

– No, chodźże do mnie, jubilerze. Przecież wypada, żeby panna z dobrego domu ładnie podziękowała za prezent.

By mieć pewność, że napastnicy nie ruszą za chłopcami, Salomea rozerwała bluzkę. Biżuteria rozsypała się obok niej na sinym, twardym ile.

– Mam wszystko, mam złoto – powtórzyła jeszcze raz nieswoim, ochrypłym głosem. Obok Ołesia Honczara i Wasyla Bazilko pojawił się trzeci napastnik, którego już nie mogła sobie przypomnieć. Tak jak i dwóch spóźnionych kobiet z motykami w rękach. Jedna starsza, szeroka, niemal kwadratowa. Druga to mogła być Oksana. Warkocz i długa, wygięta jak u gęsi szyja. Salomea siedziała w cieniu, na dnie wąwozu, ale zza skarpy wychynęło ukośne słońce. Świeciło napastnikom w plecy, przyczerniając im sylwetki i zamazując twarze. Opuściła głowę, jakby zaczęło brakować jej sił, ale podniosła ją gwałtownie z powrotem. Wpatrywała się w krawędź skarpy. Chciała zapamiętać dokładnie każdy najmniejszy szczegół, zapisać w mózgu klatka po klatce scenę ścinania młodej osiki, spuszczania jej koroną w dół po obcięciu cienkich gałęzi i pospieszne schodzenie na dno wąwozu. Przypomniały się jej pierogi, których, wybiegając w pośpiechu, nie przykryła lnianą ściereczką. Ciasto wyschnie i będzie trudno je dobrze ugotować.

Chłopcy mieli już przewagę kilku minut. Las znali doskonale. Staś był szczupły, ale biegał szybko i był zadziwiająco wytrzymały. Salomea zamknęła oczy. Być może widziała opalone karki swoich synów, krople lśniącego potu wypływające spomiędzy spłowiałych, jasnych włosów i ramiona poruszające się rytmicznie pod lnianymi nocnymi koszulami, których z pośpiechu nie zdążyli zdjąć. Oni z pewnością wciąż biegli. Byli już za jodłowym młodnikiem i teraz wpadli między dwudziestoletnią buczynę posadzoną zaraz po odzyskaniu niepodległości. Tam teren lekko opadał. Z górki biec było lżej.

Salomea z jękiem osunęła się na bok. Nad lasem rozległ się tęskny, żałościwy krzyk niewidocznego myszołowa. Potem drugi, wyraźniejszy, przedłużony wrzaskiem wystraszonej sójki. Niebo, dotąd nisko pochylone, podniosło się powoli i szybowało wysoko, nieutracone, rozpostarte w swojej codziennej piękności.

Ktoś być może zapamiętał ostatnią niedzielę sierpnia owego roku. Mogła być łudząco podobna do poprzednich niedziel, ale i zwykłych, powszednich dni. Lekka i rześka lub pusta, parna i niema, jakby paraliżował ją strach przed nadchodzącą burzą. Mogła być też wietrzna i słoneczna jak w maju, ozdobionym mirtem, bukszpanem i konwaliami z powodu Pierwszej Komunii drugoklasistów. Albo odwrotnie – nasycona mgłą i wilgocią jak powietrze w piwniczce, w której całą wiosnę i lato pod warstwą słomy przechowuje się bloki lodu wyrąbane zimą w stawie. A może była jeszcze inna, łudząco podobna do nieistniejących dni, które przyjdą kiedyś, może za rok, dwa lub dziesięć lat, albo nie pojawią się nigdy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy