Siedem części, półtora tysiąca nazwisk w indeksie, dwustu dwudziestu siedmiu świadków, którzy złożyli imienne relacje. „Archipelag GUŁag" powstawał pod ciśnieniami, jakich nie znają patetyczne narracje geologów. A przy tym, jak opadłe na rzekę płatki, kołował i chwiał się na kapryśnych falach.
Lewiatan krążył tuż pod powierzchnią wód: wszystkie części dzieła nawet przez chwilę nie mogły znaleźć się w jednym miejscu. Przyjaciele i zaufani przywozili kolejne rozdziały do rąk własnych autora, po czym, po naniesieniu poprawek i uzupełnień, wywozili je w sobie znane miejsca. I tylko jedna osoba mogła uważać się za kartografa tego zbioru pływających wysp i nawigatora cieśnin między nimi: Jelizawieta Denisowna Woronianskaja.
Poznali się z Sołżenicynem po opublikowaniu przezeń „Jednego dnia Iwana Denisowicza". Była jednym z tysięcy zeków, którzy doń napisali, jednym z kilkuset, z którymi się spotkał; jedyną osobą, która najpierw porządkowała puchnący materiał, a potem przepisywała kolejne wersje „Archipelagu".
Aleksander Siergiejewicz obdarzył jej rysami i losem drugoplanową, niezapomnianą bohaterkę „Oddziału chorych na raka", zmieniając jej tylko otcziestwo. „Przy biurku dyżurnej pielęgniarki pochylała się nad książką szczupła, niewysoka kobieta w białym fartuchu: osobliwa, niezwykle kulturalna salowa w okularach, Jelizawieta Anatoljewna. W ciągu tych dwóch miesięcy Oleg nieraz widział, jak sumiennie i bez słowa skargi szorowała na czworakach podłogę pod ich łóżkami; opróżniała spluwaczki i czyściła je do połysku; przynosiła pacjentom puste słoiki, a pełne odnosiła do analizy; wykonywała wszystkie brudne i uciążliwe czynności, którymi nie mogły zajmować się pielęgniarki. A im ofiarniej pracowała, tym mniej ją dostrzegano. Od dwóch tysięcy lat wiadomo, że mieć oczy – nie znaczy widzieć".
I prawie wszystko, co o niej wiemy – wiemy z tego jednego rozdziału: że „mówiła cicho i miękko", że córka zmarła w łagrze, że wysiedlono ich całą rodziną z Leningradu, dając kilka godzin na spakowanie i sprzedanie za grosze inteligenckiej chudoby: książek i pianina. „W młodości być może nazywano ją – Lilią. Nasada nosa jeszcze nie przeczuwała wgłębienia od okularów. Dziewczyna zalotnie strzelała oczami, śmiała się, świat był pełen bzu, koronek, wierszy symbolistów i żadna Cyganka nie wywróżyła jej, że zakończy życie jako sprzątaczka gdzieś w Azji".