Jelizawieta Denisowna Woronianskaja

Publikacja: 10.05.2013 20:00

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Siedem części, półtora tysiąca nazwisk w indeksie, dwustu dwudziestu siedmiu świadków, którzy złożyli imienne relacje. „Archipelag GUŁag" powstawał pod ciśnieniami, jakich nie znają patetyczne narracje geologów. A przy tym, jak opadłe na rzekę płatki, kołował i chwiał się na kapryśnych falach.

Lewiatan krążył tuż pod powierzchnią wód: wszystkie części dzieła nawet przez chwilę nie mogły znaleźć się w jednym miejscu. Przyjaciele i zaufani przywozili kolejne rozdziały do rąk własnych autora, po czym, po naniesieniu poprawek i uzupełnień, wywozili je w sobie znane miejsca. I tylko jedna osoba mogła uważać się za kartografa tego zbioru pływających wysp i nawigatora cieśnin między nimi: Jelizawieta Denisowna Woronianskaja.

Poznali się z Sołżenicynem po opublikowaniu przezeń „Jednego dnia Iwana Denisowicza". Była jednym z tysięcy zeków, którzy doń napisali, jednym z kilkuset, z którymi się spotkał; jedyną osobą, która najpierw porządkowała puchnący materiał, a potem przepisywała kolejne wersje „Archipelagu".

Aleksander Siergiejewicz obdarzył jej rysami i losem drugoplanową, niezapomnianą bohaterkę „Oddziału chorych na raka", zmieniając jej tylko otcziestwo. „Przy biurku dyżurnej pielęgniarki pochylała się nad książką szczupła, niewysoka kobieta w białym fartuchu: osobliwa, niezwykle kulturalna salowa w okularach, Jelizawieta Anatoljewna. W ciągu tych dwóch miesięcy Oleg nieraz widział, jak sumiennie i bez słowa skargi szorowała na czworakach podłogę pod ich łóżkami; opróżniała spluwaczki i czyściła je do połysku; przynosiła pacjentom puste słoiki, a pełne odnosiła do analizy; wykonywała wszystkie brudne i uciążliwe czynności, którymi nie mogły zajmować się pielęgniarki. A im ofiarniej pracowała, tym mniej ją dostrzegano. Od dwóch tysięcy lat wiadomo, że mieć oczy – nie znaczy widzieć".

I prawie wszystko, co o niej wiemy – wiemy z tego jednego rozdziału: że „mówiła cicho i miękko", że córka zmarła w łagrze, że wysiedlono ich całą rodziną z Leningradu, dając kilka godzin na spakowanie i sprzedanie za grosze inteligenckiej chudoby: książek i pianina. „W młodości być może nazywano ją – Lilią. Nasada nosa jeszcze nie przeczuwała wgłębienia od okularów. Dziewczyna zalotnie strzelała oczami, śmiała się, świat był pełen bzu, koronek, wierszy symbolistów i żadna Cyganka nie wywróżyła jej, że zakończy życie jako sprzątaczka gdzieś w Azji".

Nie, miało być inaczej. Najpierw – ten pochmurny, zimny maj 1968 roku, kiedy w najważniejszym skryptorium XX wieku, w drewnianym domku Sołżenicyna w podmoskiewskim Rożdiestwie nad Istią przepisywano ostateczną wersję „Archipelagu". Śmieszna Jelizawieta Denisowna w okropnym kapeluszu Armii Zbawienia, tłukąca gruzłowatymi palcami w klawisze maszyny do pisania po dziesięć, dwanaście godzin, w przerwach przypalająca ciasto i lamentująca nad przymrozkiem, który zważył młode orzechy, bez i zagon ogórków. A w miejsce czerwonych i czarnych inkaustów, dumy kopisty – śmierdząca, plamiąca oliwa do smarowania „Eriki".

Była przy fotografowaniu i mikrofilmowaniu całości, pilnowała zniszczenia wszystkich kopii – i nie wiadomo, kiedy zdołała zrobić własną i zakopać ją na łące pod lasem, w znajomej wsi, aż gdzieś pod Ługą. A potem pięć bezczynnych lat, samotna starość, duma i znużenie, jedna nieostrożna rozmowa w sanatorium na Krymie – i zdjęli ją jeszcze w pociągu, i przesłuchanie trwało pięć dni i nocy bez przerwy. Piątej nocy powiedziała – i sfora rzuciła się do wykopków jak w komsomolskich czasach, i po tygodniu na biurku Andropowa leżał poprzerastany nitkami pleśni maszynopis.

Nie bili jej: wyszła o własnych siłach, i nawet dotarla do mieszkania w starej dzielnicy Leningradu, o której Sołżenicyn i Lidia Czukowska mówią jednym głosem: domy jak z Dostojewskiego. Jej pokoik był przyklejony do wspólnej kuchni, a że ludzie lubią efekty dramatyczne, powtarzano potem, że przez ściankę dobiegał krzyk „Judasz! Judasz! Tylu ludzi wydałam!", ale to nieprawda, słychać było tylko kroki, kroki, a powiesiła się dopiero trzeciego dnia. Ciało do kostnicy KGB, mogiła anonimowa, tych kilka powieści Claude'a Farrèra bez okładek na makulaturę i żadnych kropli wosku z potarganych siwych włosów.

Siedem części, półtora tysiąca nazwisk w indeksie, dwustu dwudziestu siedmiu świadków, którzy złożyli imienne relacje. „Archipelag GUŁag" powstawał pod ciśnieniami, jakich nie znają patetyczne narracje geologów. A przy tym, jak opadłe na rzekę płatki, kołował i chwiał się na kapryśnych falach.

Lewiatan krążył tuż pod powierzchnią wód: wszystkie części dzieła nawet przez chwilę nie mogły znaleźć się w jednym miejscu. Przyjaciele i zaufani przywozili kolejne rozdziały do rąk własnych autora, po czym, po naniesieniu poprawek i uzupełnień, wywozili je w sobie znane miejsca. I tylko jedna osoba mogła uważać się za kartografa tego zbioru pływających wysp i nawigatora cieśnin między nimi: Jelizawieta Denisowna Woronianskaja.

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy