I nawet jeśli ów dzień ma wartość czysto symboliczną, jak chcą niektórzy, to cóż jest wspanialszego od narodowych symboli. To był piękny, słoneczny dzień. Od kilku już dni byliśmy jak w euforii. Polski czerwiec kokietował nas powiewem świeżego powietrza wolności. Zapowiedź wyborów, jakich dotąd nie było, dodawała skrzydeł. Rozklejaliśmy plakaty, goniliśmy z flagami „Solidarności", ustawiliśmy z kolegami z NZS pośrodku rynku głośniki, z których grzmiały piosenki Jacka Kaczmarskiego. Robiliśmy więc po raz pierwszy legalnie to, co wcześniej było absolutnie zakazane.
Kraków oblepiony był ulotkami wyborczymi Komitetu Obywatelskiego z fotografiami Wałęsy i popieranych przez niego solidarnościowych kandydatów. Chwyt jakże prosty, ale zarazem jak genialny. Do dziś przypomina, jaka była wtedy siła magii nazwiska przewodniczącego!
Miasto było pełne podnieconych, odświętnie ubranych ludzi. Tłoczono się wszędzie, gdzie pojawiały się plakaty „Solidarności". W siedzibach lokalnych komitetów wyborczych ludzie kłębili się jak w amoku. Byli oszołomieni pierwszymi sygnałami zmian; jakby otwarły się nagle jakieś drzwi, przez które widać było – choć ciągle w oddali – niepodległą, demokratyczną Polskę.
Mogą dziś dziwić te nadzwyczaj podniosłe słowa i metafory, ale trzeba mieć świadomość, z czego, z jakiego świata wówczas wychodziliśmy. Stan wojenny był świeżą raną. Pociągnął za sobą nie tylko ofiary śmiertelne i koszmar internowania, ale cały bezmiar represji wobec ludzi pierwszej „Solidarności".
Piewcy Jaruzelskiego i stanu wojennego lubią o tym zapominać, ale dużo większym polskim paroksyzmem niż same wydarzenia 13 grudnia było to, co nastąpiło później. O ile początek stanu wojennego był szokiem, o tyle kolejne lata znaczone niekończącymi się weryfikacjami, represjami wobec przeciwników reżimu, prześladowaniami, łamaniem karier, życiorysów, wymuszonymi emigracjami były i pozostaną haniebną rysą systemu.