Ostatnie wcielenie imperium

Rozpad The Beatles przypłacił depresją, w której pociechą były whisky i heroina. Dziś Paul McCartney publicznie deklaruje, że dziadkowi pokątne palenie skręta nie przystoi, bo to zły przykład dla wnuków.

Publikacja: 22.06.2013 01:01

Ostatnie wcielenie imperium

Foto: Fotorzepa, Bartłomiej Zborowski Bartłomiej Zborowski

Romantyk, balladzista, wegetarianin, człowiek rodzinny, biznesmen, hipokryta, brutal, wydawca, właściciel majątku wartego 680 mln funtów. Te wszystkie sprzeczności łączy sir Paul McCartney, najbardziej utytułowany i bogaty muzyk świata, który 22 czerwca wystąpi na Stadionie Narodowym.

W piosence skomponowanej jeszcze na początku lat 60. rozpaczał, że gdy będzie miał lat 64, nie będzie mógł liczyć na miłość i uwielbienie. 18 czerwca skończył 71 lat i kwitnie. Cieszy się trzecim małżeństwem. Jest najlepiej zarabiającym muzykiem i potrafi zachwycać koncertami, które trwają 160 minut, gdy młodziutkiej Lanie del Rey starcza pary na godzinkę.

Jego życiorysem, również ze względu na typowe dla zodiakalnego Bliźniaka sprzeczności, można obdzielić co najmniej kilka osób – i to ludzi przynależnych do różnych okresów, a może i nawet epok.

Facet od konceptów

Pochodzi z liverpoolskiej klasy średniej, jednak zasługi dla Zjednoczonego Królestwa ma tak wielkie, że nagrodziło go ono tytułem szlacheckim.

Podbił świat wraz z Beatlesami, tworząc bodaj ostatnie wcielenie brytyjskiego imperium, w którym nie zachodzi słońce: imperium przebojowych piosenek i popkultury. W uznaniu zasług był też największą muzyczną gwiazdą koncertu jubileuszowego Elżbiety II. Nie było żadnej protokolarnej przeszkody, bo w przeciwieństwie do Johna Lennona, nie odesłał królowej orderu, jaki monarchini przyznała wszystkim członkom liverpoolskiej czwórki w połowie lat 60. Problemu nie sprawiał nawet ujawniony przez muzyków fakt, że dla kurażu przed drętwą ceremonią palili w toalecie Pałacu Buckingham marihuanę.

Na kolana przed Beatlesami padła nawet zdystansowana wobec Anglii Ameryka, zapominając o swoim królu rock and rolla Elvisie Presleyu, na którym McCartney wraz z Lennonem się wychowali.

Nad Elvisem mieli zasadniczą przewagę: dzięki kompozytorskim talentom stali się pierwszym zespołem niezależnym i samowystarczalnym. Zanim wkroczyli na muzyczną scenę, sojusz producentów, kompozytorów i autorów narzucał wykonawcom własny repertuar, bo z tego były tantiemy. McCartney i Lennon postawili na swoim. Tak było od czasu pierwszego przebojowego singla „Love Me Do". Potem wylansowali big bit wraz z towarzyszącymi mu obyczajami. Stali się kreatorami muzycznych mód: najpierw na gitarowe zespoły, a potem na rockowych wizjonerów i proroków, którzy stają się idolami w świecie odchodzącym od tradycyjnych wartości.

O ile Lennon stawiał na nieposkromioną żywiołowość, o tyle McCartney realizował przemyślaną strategię. Z muzyki pop starał się stworzyć najpojemniejszą konwencję współczesności. Największe ambicje kompozytorskie, już w wieku dojrzałym przejawiał prezentując w katedrach oratoria. To nie przypadek, lecz pointa wieloletniej kariery.

Ojciec był muzykiem jazzowym i domowe muzykowanie sprawiło, że syn nie zamykał się w opłotkach rocka. Pastisz wodewilu „When I'm Sixty Four" skomponował jeszcze na początku lat 60. Nie przez przypadek zrewolucjonizował rockowe aranżacje, wprowadzając do muzyki Beatlesów smyczki w „Yesterday", które stało się najczęściej granym utworem na świecie. Później było jeszcze „Eleanor Rigby", a talent McCartneya objawił się też w balladach „Michelle", „Hey Jude" czy „Let It Be". Uważa się go za liryka, tymczasem to on wymyślił siarczyście hardrockowe „Drive My Car" i „Helter Skelter".

Artystyczne poszukiwania Paula były również wynikiem towarzyskich snobizmów. Dzięki swojej pierwszej narzeczonej, aktorce Jane Asher, która zagrała m.in. w słynnym filmie „Alfie" u boku Michaela Caine'a, wszedł do ścisłego grona londyńskich celebrities. Miał okazję obcować z takimi tuzami brytyjskiej sceny jak sir Lawrence Olivier. Interesował się najnowszymi trendami w muzyce współczesnej, przede wszystkim zaś muzyką konkretną opisującą rzeczywistość z pomocą dźwięków codzienności. Śledził poczynania eksperymentatora Johna Cage'a, a także protoplasty muzyki elektronicznej Luciano Berio. Stąd wzięło się psychodeliczne brzmienie Beatlesów. Na taśmie puszczonej na zwolnionych obrotach rejestrowali odgłosy fortepianu, perkusji, organów i dialogów. Odtworzona w szybszym tempie taśma miała pogłębione brzmienie. Potem cięli ją na kawałki i lepili na chybił trafił, uzyskując efekt niepowtarzalnych muzycznych kolaży.

Kiedy Beatlesi zrezygnowali z koncertów, bo przy ówczesnym poziomie techniki fanki zakrzykiwały muzykę, wyżywał się artystycznie w studiu. Stał za muzycznymi próbami z orkiestrą, którą słychać na „Sierżancie Pieprzu" w „A Day In A Life". Idea zamkniętego tematycznie concept albumu też wzięła się z jego pomysłów. Nigdy wcześniej stworzenie płyty nie zajęło dziewięciu miesięcy. Ale też dzieło liverpoolczyków było wyjątkowe pod względem muzycznej fabuły i projektu plastycznego. Podsumowywało wydarzenia z historii popkultury XX wieku i stało się jednym z największych jej osiągnięć. Dało początek słynnemu hipisowskiemu latu miłości.

Despota, pracoholik, konformista

McCartney firmował również powstanie pierwszego artystycznego koncernu Apple, który miał dać muzykom niezależną pozycję. Kiedy The Beatles mieli się już rozejść, próbował reanimować ich działalność specjalnymi koncertami w antycznych amfiteatrach. Skończyło się słynnym występem na dachu siedziby Apple'a. Przeszedł do historii rocka i muzycznego happeningu.

– John prawdopodobnie opuścił grupę w połowie lat 60. – żartował perkusista Ringo Starr. – Paul był pracoholikiem, a raczej Beatlesoholikiem. Wydzwaniał rano i mówił: „Chłopcy, musimy wracać do studia". O, nie, odpowiadałem, mam pyszne wakacje. Paul był tą osobą, która trzymała nas razem.

Nad aranżacją „Maxwell's Silver Hammer" potrafił pracować trzy dni. Nie wszystkim się to podobało. Wytykano mu egoizm i despotyzm. – Od czasów „Sierżanta Pieprza" Paula nie interesowały nasze rady, realizował tylko to, co wcześniej sam postanowił – mówił George Harrison. – Pouczał nas, jak mamy grać. To była zbyt bolesna dla mnie sytuacja.

– George myślał, że chcę zdominować zespół, ale moje uwagi i decyzje rodziły się z entuzjazmu, który towarzyszył pracy. Chciałem zrobić wszystko jak najlepiej – tłumaczył się McCartney i nadawał ton ostatnim poczynaniom grupy, rzecz jasna, obsadzając siebie w najważniejszych rolach. Jego autorstwa jest koncepcja jednej z najsłynniejszych rockowych okładek, czyli „Abbey Road".

Można powiedzieć: nic prostszego. Widać na niej czterech muzyków przechodzących na pasach przez ulicę. Do dzisiaj jednak Abbey Road blokują turyści, pragnący sfotografować się w pozie najsłynniejszej grupy świata. To jedna z największych atrakcji turystycznych w stolicy Anglii. Nic nie kosztuje, a daje mnóstwo frajdy.

Okładka doczekała się też fantastycznych interpretacji, zapisano na jej temat grube tomy.

– Jeden z prezenterów poinformował o mojej śmierci – mówił Paul McCartney. Przyczyną było sfotografowanie się basisty The Beatles bez butów, co w języku mafii oznacza śmierć. Tablicę rejestracyjną volkswagena z numerami „28 If" odczytano: „miałby 28 lat, gdyby żył". Kolejny dowód to czarny, pogrzebowy garnitur Ringo i biel ubrania Lennona, będąca symbolem żałoby w Indiach. W końcu McCartney musiał powtórzyć za Markiem Twainem: „Informacje o mojej śmierci są zdecydowanie przedwczesne".

Decydował się nawet na kroki, które nie pasowały do jego wizerunku. Lennon zarzucał mu konformizm.

– Na początku Paul ciągle walczył ze mną, żebym ściął włosy – wspominał Lennon. – Któregoś dnia wściekłem się i powiedziałem do George'a: „Zdejmijmy te eleganckie łachy i wyrzućmy je za okno".

Najmniej kojarzył się z narkotykami, a jednak to on jako pierwszy publicznie zadeklarował palenie marihuany. Koledzy zarzucali mu, że zrobił to dla medialnej sławy.

– Wielokrotnie słyszałem, że po narkotykach nie będę już taki sam jak wcześniej – tłumaczył się McCartney. – Czułem jednak ogromną presję kolegów. Myślałem, że zespół był zawsze jednością, a ja w pewnym sensie stawiam się poza nim, wyłamuję. W końcu, mimo strachu, zdecydowałem się. Kierowała mną chęć poznania, szukanie odpowiedzi na pytanie, jaki naprawdę jest nasz świat.

Potem wsiąkł w narkotyki na tyle mocno, że podczas jednej z tras koncertowych w Japonii za posiadanie trawki trafił do więzienia. Jego druga żona Heather Mills już po rozwodzie oskarżała Paula, że był miły do czasu, gdy pierwsza małżonka Linda tłumiła zbytnią nerwowość gwiazdy propozycją skręta. Gdy zaś Heather na palenie marihuany się nie zgadzała – miało nawet dochodzić do rękoczynów.

Najbliżsi przyjaciele muzyka potwierdzali, że rozpad The Beatles przypłacił depresją, w której pociechą były whisky i heroina. Dziś narkotyczne przygody są przeszłością. Macca publicznie zadeklarował, że dziadkowi pokątne palenie skręta nie przystoi, bo to zły przykład dla wnuczków. Dlatego zerwał z nałogiem.

Głowa do interesów

Osoby, które znają go bliżej, uważają, że jednym z przyzwyczajeń, z jakim nie daje sobie rady, ale też z nim nie walczy, jest posiadanie wielkich pieniędzy. Biznesy robi lepiej od Micka Jaggera pomimo braku ekonomicznego wykształcenia. Jest właścicielem kompanii MPL Communications, która posiada prawa do 25 tysięcy piosenek, a także musicali, w tym „Grease" czy „Chorus Line".

Również ze względów finansowych jako pierwszy oficjalnie zdecydował o rozpadzie liverpoolskiej czwórki.

– Dzięki Bogu, założyłem w sądzie sprawę przeciwko kolegom o rozwiązanie Beatlesów i gdybym tego nie zrobił, nikt z nas nic by dziś nie miał – powiedział w jednym z wywiadów.

Poszło o to, że już w latach 60. padł ofiarą prawników. Stworzyli oni muzyczną spółkę akcyjną Northern Song, przyznając Lennonowi i McCartneyowi mniejszościowe udziały. Skończyło się to utratą kontroli nad muzycznym dorobkiem z lat 60. McCartney zachował pełne prawa tylko do tantiem z pierwszego singla „Love Me Do" oraz „I Love You". Reszta przechodziła z firmy do firmy, aż stała się własnością Michaela Jacksona i Sony Music.

Wypada współczuć, ale trzeba przypomnieć, że Beatlesi, grając rolę przyjaciół, dbali, jak na Anglików przystało, o własne sprawy nad wyraz egoistycznie. McCartney nie miał wątpliwości, by wprowadzić następującą zasadę podziału pieniędzy: po 44 proc. wpływów dla niego i Lennona, po 2 proc. zaś dla Harrisona i Starra. Na krótko przed rozpadem grupy, próbował uczynić menedżerem zespołu swojego teścia Johna Eastmana, ojca Lindy. Nie chciał się zgodzić, by pazerny Allen Klein, który wcześniej ograbił The Rolling Stones, otrzymywał 20 proc. wszystkich zysków grupy. Właśnie dlatego złożył do sądu pozew o rozwiązanie zespołu. W 1977 r., dzięki wytrwałości McCartneya, sąd orzekł,  że Beatlesi mają pełną kontrolę nad wydawnictwem płytowym Apple, dzięki czemu stał się on przyczółkiem nowych projektów i inwestycji.

Przyniósł krociowe wpływy po wydaniu trzypłytowej „Anthology" i składanki przebojów „1", która do dziś  pozostaje najchętniej kupowaną płytą XXI wieku. Z wynikiem ponad 20 mln sprzedanych egzemplarzy, daje Beatlesom palmę pierwszeństwa przed największymi gwiazdami ostatniej dekady, czyli Norah Jones i Adele.

McCartney bardzo świadomie planuje wszystkie artystyczne kroki, wykorzystując archiwalne taśmy, nowe technologie i pola eksploatacji muzyki. Po wielu latach od premiery „Let It Be" doprowadził do wydania nagrań w wersji „Naked" – bez partii orkiestry, które dokleił do piosenek, bez zgody Paula, kontrowersyjny producent Phil Spector. W praktyce eks-Beatles sprzedał drugi raz to, co raz już zostało sprzedane. Efekt był oszałamiający: 3,2 mln rozprowadzonych dodatkowych albumów.

Nową okazję do zarobku dała oczywiście digitalizacja, czyli poddanie analogowych nagrań cyfrowej obróbce. Tak stało się z filmami i płytami „Yellow Submarine", „Magical Mystery Tour" i „Help".

Spektakularny oddźwięk miała akcja zatytułowana tajemniczo „09.09.09". To data, kiedy świat został zalany oczyszczonymi cyfrowo nagraniami czwórki. Kompletną dyskografię wznowiono również na winylach. A zanim ukazały się klasyczne tytuły, forpocztą stała się płyta „Love" z remiksami dawnych przebojów. Pieniądze przyniosło równocześnie widowisko o tym tytule, zrealizowane przez najsłynniejszy na świecie cyrk – de Soleil.

McCartney potrafi negocjować. Do ostatniej chwili przeciągał podpisanie kontraktu z Apple Steve'a Jobsa, zarządzającego najbardziej prestiżowym muzycznym sklepem w sieci iTunes. Na przeszkodzie w zawarciu porozumienia o sprzedaży nagrań stały zaszłości. Kiedy Apple Jobsa był jeszcze małą firmą, sir Paulowi udało się od niej uzyskać odszkodowanie za to, że powieliła nazwę wydawnictwa Beatlesów. Potem komputerowy gigant stał się zbyt mocnym graczem. Ale i jemu muzyk utarł nosa, bo przecież brak nagrań Beatlesów w katalogu największego muzycznego sklepu świata to dyshonor.

Wyszedł również na swoje, uwalniając się z kontraktu z EMI. Kiedy nie był zadowolony ze współpracy z koncernem, poszukał nowych form dystrybucji i zdecydował się na nowatorskie rozwiązanie – podpisał umowę z wytwórnią Hear Music, należącą do światowej sieci kawiarni Starbucks. Muzyka sir Paula była tam promowana 24 godziny na dobę.

Lepszy od Stonesów

Pośród wad McCartneya wymienia się pychę, która każe pokazywać się w świetle jupiterów i grać rolę człowieka ze świecznika. Do anegdoty przeszedł spór sir Paula i Bono o to, kto ma zamykać jeden z charytatywnych koncertów. Skończyło się tym, że wokalista U2 zaśpiewał „Sgt Pepper's Lonely Heart Club Band" u boku McCartneya, który wystąpił również w wielkim finale.

Nikt nie ma wątpliwości: król jest tylko jeden, choć zdarzały się czasy, gdy nie było to takie oczywiste. Szczególnie trudne okazały się lata 80., gdy na szczytach list przebojów znajdowały się głównie piosenki Michaela Jacksona. McCartney przyjął wtedy zaproszenie Amerykanina i zaśpiewał w „This Girls Is Mine". Rewizytą był udział Jacksona w nagraniu przeboju i wideoklipu „Say Say Say", gdzie Paul u boku Jacko zagrał członka szajki złodziei. Kontekst był znaczący, bo muzycy wkrótce okazali się konkurentami w walce o kupno katalogu Beatlesów, którą to konkurencję eks-Beatles przegrał.

Mimo to dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że to on jest najważniejszą postacią w muzycznym show-biznesie. Rozdaje karty i zapełnia stadiony, gdy Jackson pod koniec życia musiał się zmagać z zarzutami o pedofilię, nie doczekał come backu, odchodząc jako artysta niemodny. Nie potrafił, tak jak McCartney, płynąć na kolejnej fali popularności, czerpiąc siłę ze współpracy z najpopularniejszymi młodymi artystami lub tuzami średniego pokolenia.

Jednym z takich projektów była płyta z 2005 r. „Chaos And Creativity In The Back Yard", zrealizowana przez Nigela Godricha, producenta i współautora sukcesów Radiohead, najważniejszej alternatywnej grupy świata. Nie najmłodszy już Macca zgodził się na improwizacje i zagranie wszystkich partii instrumentalnych.

Także w zeszłym roku miało miejsce wydarzenie, które potwierdziło, że McCartney musi być wszędzie, gdzie w muzyce dzieją się rzeczy najważniejsze. Zaczęło się od tego, że nagrał piosenkę „Cut Me Some Slack" z perkusistą Nirvany Dave'em Grohlem na jego bestsellerowy album „Sound City". Skończyło się na tym, że był głównym bohaterem reaktywacji Nirvany, zastępując za mikrofonem Kurta Cobaina. Dzięki temu podczas charytatywnego koncertu dla ofiar huraganu Sandy ponownie wystąpił w finale. Miał powód do satysfakcji, że ostatnie słowo zawsze należy do niego, ponieważ The Rolling Stones, którzy obchodzili właśnie pół wieku istnienia, musieli zadowolić się występem w pośledniejszej części programu.

Nie ma wątpliwości, że program, który McCartney prezentuje obecnie na koncertach, jest jego opus magnum. Muzyk nie schodzi ze sceny przez prawie trzy godziny, grając największe hity Beatlesów, a także z okresu działalności Wings i solowej, w tym niezapomniany bondowski temat „Live And Let Die", znany również w spektakularnej wersji Guns N' Roses.

Znakomicie daje sobie radę z nieobecnością Lennona i Harrisona. Chociaż nie zawsze miał z nimi dobre relacje, dedykuje im nie tylko anegdoty, ale i piosenki, jakie stworzyli. Stara się mieć jak najlepsze relacje z Yoko Ono, wdową po Lennonie. W publicznej wypowiedzi wykonał wobec niej ukłon, którego nie spodziewał się chyba żaden fan Beatlesów. Powiedział, że spotkanie Lennona z Japonką było dla Johna zrządzeniem losu i dało mu szansę na życiowy i artystyczny rozwój. Powiedział tak, choć wszyscy mają w pamięci opowieści obciążające Yoko odpowiedzialnością za rozbicie czwórki.

Przykre jest tylko to, że rzadko spotyka się na scenie z Ringo Starrem, pomimo licznych zaproszeń perkusisty. Przydałoby się wprowadzić w czyn słowa „With A Little Help From My Friends". Tym bardziej że przyjaciół nie zostało już tak wielu. Największy – pierwsza żona Linda, zmarła na raka. Przyszedł wtedy czas, gdy w życiu prywatnym przestało Paulowi się układać. Kryzys pogłębił się, gdy wyszło na jaw, że druga żona Heather Mills dorabiała w młodości jako dama do towarzystwa arabskich szejków. Macca zaczął być obecny w mediach głównie jako bohater największego skandalu rozwodowego od czasu rozstania Lady Diany i księcia Karola. Zamieszanie pogłębiły zdjęcia Heather z czasów, gdy jako początkująca modelka była ozdobą albumu z pozycjami Kamasutry. Małżeństwo, o którym od początku mówiło się, że jest nieudane, rozpoczęło sprawę rozwodową. Do prasy trafiały przecieki o tym, że sir Paul miał się znęcać nad żoną. Media spekulowały, że rozstanie z byłą modelką może kosztować artystę około 200 mln funtów. Skończyło się na stracie kwoty dziesięciokrotnie mniejszej.

Obecnie sir Paul jest szczęśliwy w trzecim małżeństwie z bizneswomen Nancy Shevell, która zasiada w zarządzie firmy kierującej komunikacją publiczną w Nowym Jorku. Dedykował jej album „Kisses on the Bottom" i bawi wizją emeryckich występów w Las Vegas. Może ironizować, bo jest w pełni sił i da pewnie jeszcze niejeden wspaniały koncert.

Romantyk, balladzista, wegetarianin, człowiek rodzinny, biznesmen, hipokryta, brutal, wydawca, właściciel majątku wartego 680 mln funtów. Te wszystkie sprzeczności łączy sir Paul McCartney, najbardziej utytułowany i bogaty muzyk świata, który 22 czerwca wystąpi na Stadionie Narodowym.

W piosence skomponowanej jeszcze na początku lat 60. rozpaczał, że gdy będzie miał lat 64, nie będzie mógł liczyć na miłość i uwielbienie. 18 czerwca skończył 71 lat i kwitnie. Cieszy się trzecim małżeństwem. Jest najlepiej zarabiającym muzykiem i potrafi zachwycać koncertami, które trwają 160 minut, gdy młodziutkiej Lanie del Rey starcza pary na godzinkę.

Jego życiorysem, również ze względu na typowe dla zodiakalnego Bliźniaka sprzeczności, można obdzielić co najmniej kilka osób – i to ludzi przynależnych do różnych okresów, a może i nawet epok.

Facet od konceptów

Pochodzi z liverpoolskiej klasy średniej, jednak zasługi dla Zjednoczonego Królestwa ma tak wielkie, że nagrodziło go ono tytułem szlacheckim.

Podbił świat wraz z Beatlesami, tworząc bodaj ostatnie wcielenie brytyjskiego imperium, w którym nie zachodzi słońce: imperium przebojowych piosenek i popkultury. W uznaniu zasług był też największą muzyczną gwiazdą koncertu jubileuszowego Elżbiety II. Nie było żadnej protokolarnej przeszkody, bo w przeciwieństwie do Johna Lennona, nie odesłał królowej orderu, jaki monarchini przyznała wszystkim członkom liverpoolskiej czwórki w połowie lat 60. Problemu nie sprawiał nawet ujawniony przez muzyków fakt, że dla kurażu przed drętwą ceremonią palili w toalecie Pałacu Buckingham marihuanę.

Na kolana przed Beatlesami padła nawet zdystansowana wobec Anglii Ameryka, zapominając o swoim królu rock and rolla Elvisie Presleyu, na którym McCartney wraz z Lennonem się wychowali.

Nad Elvisem mieli zasadniczą przewagę: dzięki kompozytorskim talentom stali się pierwszym zespołem niezależnym i samowystarczalnym. Zanim wkroczyli na muzyczną scenę, sojusz producentów, kompozytorów i autorów narzucał wykonawcom własny repertuar, bo z tego były tantiemy. McCartney i Lennon postawili na swoim. Tak było od czasu pierwszego przebojowego singla „Love Me Do". Potem wylansowali big bit wraz z towarzyszącymi mu obyczajami. Stali się kreatorami muzycznych mód: najpierw na gitarowe zespoły, a potem na rockowych wizjonerów i proroków, którzy stają się idolami w świecie odchodzącym od tradycyjnych wartości.

O ile Lennon stawiał na nieposkromioną żywiołowość, o tyle McCartney realizował przemyślaną strategię. Z muzyki pop starał się stworzyć najpojemniejszą konwencję współczesności. Największe ambicje kompozytorskie, już w wieku dojrzałym przejawiał prezentując w katedrach oratoria. To nie przypadek, lecz pointa wieloletniej kariery.

Ojciec był muzykiem jazzowym i domowe muzykowanie sprawiło, że syn nie zamykał się w opłotkach rocka. Pastisz wodewilu „When I'm Sixty Four" skomponował jeszcze na początku lat 60. Nie przez przypadek zrewolucjonizował rockowe aranżacje, wprowadzając do muzyki Beatlesów smyczki w „Yesterday", które stało się najczęściej granym utworem na świecie. Później było jeszcze „Eleanor Rigby", a talent McCartneya objawił się też w balladach „Michelle", „Hey Jude" czy „Let It Be". Uważa się go za liryka, tymczasem to on wymyślił siarczyście hardrockowe „Drive My Car" i „Helter Skelter".

Artystyczne poszukiwania Paula były również wynikiem towarzyskich snobizmów. Dzięki swojej pierwszej narzeczonej, aktorce Jane Asher, która zagrała m.in. w słynnym filmie „Alfie" u boku Michaela Caine'a, wszedł do ścisłego grona londyńskich celebrities. Miał okazję obcować z takimi tuzami brytyjskiej sceny jak sir Lawrence Olivier. Interesował się najnowszymi trendami w muzyce współczesnej, przede wszystkim zaś muzyką konkretną opisującą rzeczywistość z pomocą dźwięków codzienności. Śledził poczynania eksperymentatora Johna Cage'a, a także protoplasty muzyki elektronicznej Luciano Berio. Stąd wzięło się psychodeliczne brzmienie Beatlesów. Na taśmie puszczonej na zwolnionych obrotach rejestrowali odgłosy fortepianu, perkusji, organów i dialogów. Odtworzona w szybszym tempie taśma miała pogłębione brzmienie. Potem cięli ją na kawałki i lepili na chybił trafił, uzyskując efekt niepowtarzalnych muzycznych kolaży.

Kiedy Beatlesi zrezygnowali z koncertów, bo przy ówczesnym poziomie techniki fanki zakrzykiwały muzykę, wyżywał się artystycznie w studiu. Stał za muzycznymi próbami z orkiestrą, którą słychać na „Sierżancie Pieprzu" w „A Day In A Life". Idea zamkniętego tematycznie concept albumu też wzięła się z jego pomysłów. Nigdy wcześniej stworzenie płyty nie zajęło dziewięciu miesięcy. Ale też dzieło liverpoolczyków było wyjątkowe pod względem muzycznej fabuły i projektu plastycznego. Podsumowywało wydarzenia z historii popkultury XX wieku i stało się jednym z największych jej osiągnięć. Dało początek słynnemu hipisowskiemu latu miłości.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał