Pozorna łatwość takiego pisania kusi naśladowców (wydawca na prośbę samego autora zostawił zresztą kilka pustych stron na dopiski czytelników), ale i tak zwycięża to, co wymaga mniej wysiłku: na naszych oczach powstają tysiące portali poświęcone radosnemu przywoływaniu zdjęć przedmiotów z lat młodości. W wirtualnych muzeach PRL królują lata 70., choć strona o cudownie autoironicznym tytule „Jestem vintage, mam komunię na VHS" pokazuje, że również młodsze roczniki nie są wolne od nostalgii. Granicą jest dostęp do netu i sprawność: gdyby nie to, doczekalibyśmy pewnie e-stron o ZMP robionych w steampunkowym stylu. A Rosjanie – ci to dopiero potrafią wspominać batony mleczne, wyblakłe kostki Rubika, Wilka i Zająca!
Ciekawe, że pamięć o przeszłości okazują się w naszych czasach nieść i przechowywać przede wszystkim rzeczy: paraboliczną magdalenkę zmoczoną w kwiecie lipowym („wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swanna, i lilie wodne z Vivionne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasto i ogrody – z mojej filiżanki herbaty") zastąpiło opakowanie ciasteczek firmy Bébé. Pal diabli, jeśli dzieje się tak u Pereca (choć i na kartkach jego książki osiadła sadza wojny algierskiej), ale co z nami? Mało kto wrzuca do Internetu zdjęcia krawatów organizacyjnych, sęk jednak w tym, że i najzwyklejsze przedmioty okazują się polityczne. Taka epoka: wiadomo, że gumę balonową dostaliśmy od dobrego wujka Gierka (choć tak naprawdę wykradł ją dla nas pewnie, gdy już zdobył recepturę proszku Ixi, jakiś zdolny oficer Departamentu I MSW). I tak będzie ze wszystkimi dziećmi rewolucji, dziećmi totalizmów, czy będzie to polski rocznik '68, szaroszeregowcy czy dawne nastolatki z Phnom Pengh: ilekroć zechcą wspomnieć „słodkiego ptaka młodości", chcąc nie chcąc przywołają rzeczy noszące smrodliwe piętno niewoli.
Nic nie da się z tym zrobić: gramatyka jest przeciwko nam. Ilekroć powiemy „To były piękne czasy", dorzucimy kamyk do cenotafu tyrana. Trudno: wrzucajmy jednak przynajmniej do szuflady (czy e-szuflady) jak najwięcej tego, co dostaliśmy nie od Gierka, ale od Kogoś całkiem innego.
Urwiste brzegi bindugi nad Jeziorem Białym. Wypolerowane rękami i plecami, aż nabrały blasku bursztynu, deski ścian w schronisku na Markowych. Szklistość malinowego dropsa złuszczającego się w igły i tafelki, które zawsze wydają się większe na języku. Rysunek na okładce, który można oglądać każdego popołudnia (w wiele lat później sprawdzisz w Narodowej, że to Zbigniewa Rychlickiego). Tęgie powietrze (to najuprzejmiejszy sposób, żeby o nim napisać) w sklepie akwarystycznym na Marymonckiej, gdzie trzymali żywe i suszone dafnie. Ściana deszczu w seledynowym młodniku. Szklane kulki na szarym asfalcie. Pamiętasz? Pisz.