Tango Di Stéfano

Jak Forrest Gump futbolu pojawiał się wszędzie tam, gdzie działa się historia: Alfredo Di Stéfano – ostatni wielki naturszczyk, który chciał tylko pograć w piłkę.

Publikacja: 26.07.2013 12:08

Tango Di Stéfano

Foto: ROL

Był Leo Messim powojennego futbolu, ale sam pozostał przedwojenny. Był pierwszą gwiazdą piłki rozchwytywaną przez kino, a właśnie wylądował w kiepskiej telenoweli. Jest w jedenastkach wszech czasów razem z Pelem, Franzem Beckenbauerem, Johanem Cruyffem, Diego Maradoną, ale jest też najbardziej zapomnianym z geniuszy futbolu. Beckenbauer to urodzony władca i biznesmen, Cruyff urodzony filozof, Pele urodzony ambasador, Maradona urodzony buntownik. A Di Stéfano po prostu grał.

Nie założył firm, które by zarządzały jego wizerunkiem albo produkowały sprzęt z jego logo. Nie ma swojej fundacji pomagającej optymalizować podatki ani sztabu PR. Nie ma już nawet osobistej asystentki, bo od kiedy tej wiosny ogłosił, że chce się z nią żenić, a nawet mieć dzieci, piątka jego dzieci zrobiła wszystko, by tę przedziwną parę rozdzielić. Coraz bardziej zniedołężniałego ojca, wdowca od ośmiu lat, chcą ubezwłasnowolnić, powołując się na opinię lekarzy. A młodszą od niego o 50 lat Ginę Gonzalez, Kostarykankę, która miała mu przede wszystkim pomagać w pisaniu autobiografii, trzymają od niego z daleka. Narzeczona, kobieta wielu talentów – prawniczka, licencjonowana trenerka i jeszcze do tego dziennikarka sportowa – robi wiele hałasu, pisze listy do wszystkich świętych, nawet do Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA), przekonując, że jej wybranek jest w domowej niewoli. Kibice Realu Madryt, gdzie Di Stéfano jest żywym pomnikiem i honorowym prezesem, okazali się bardziej wyrozumiali niż rodzina. Śpiewali mu podczas ostatniego meczu sezonu: „Strzała, żeń się!". Zastanawiali się półżartem, czy nie zacząć też śpiewać: „Wolność dla Don Alfredo!".

„Blond strzała" – Saeta Rubia – tak go nazwano jeszcze w Argentynie w latach 40., bo był szybki i nie do zamęczenia. Samolot, którym Real podróżuje na mecze, nazywa się właśnie Saeta, na jego cześć, choć Di Stéfano od zawsze nienawidził latać. Dziś porusza się już tylko na wózku. Niedawne 87. urodziny świętował bardzo skromnie. Pozostaje honorowym szefem Realu, ale nie wiadomo, czy znajdzie jeszcze siły, by pozostać mistrzem ceremonii, który nowym piłkarzom sprowadzanym przez Real wręcza białą koszulkę.

Porwany w Caracas

Dwóch żywotów by mu nie starczyło, żeby opowiedzieć wszystko, co przeszedł. Zmieniał obywatelstwa i reprezentacje jak rękawiczki, gdy jeszcze nie było na świecie Obraniaków i Podolskich. Skłócił Real z Barceloną na śmierć i życie. Był tak sławny, że marksistowska partyzantka z Wenezueli porwała go kiedyś w Caracas podczas turnieju piłkarskiego i przetrzymywała dwa dni, żeby zyskać rozgłos dla swojej rewolucyjnej sprawy. Wygrywał seriami Puchar Europy, czyli ówczesną Ligę Mistrzów, i w każdym finale strzelał przynajmniej jednego gola. Jak Leo Messi zapewniał swojej drużynie kolejne trofea, a sobie tytuły króla strzelców. Jego rekord 49 goli w Pucharze Europy przetrwał aż do 2005 roku. Zdobył dwa razy Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza Europy, a zdobyłby trzy, gdyby w 1958 roku, nie wiedzieć czemu, nie uznano, że jest poza konkursem, choć rok wcześniej i rok później był dopuszczony i wygrywał.

Był teoretycznie środkowym napastnikiem, ale nosiło go wszędzie. Wielki włoski trener Arrigo Sacchi powiedział o Di Stéfano, że dzięki niemu piłka nożna z fotografii stała się kinem. On sam mówi, że swój futbol poskładał z małych części, podpatrując innych i biorąc, co najlepsze. Że to było jak w jednym tangu: długa jest droga i kręta. To samo może powiedzieć o swoim życiu: Argentyńczyk z urodzenia, Kolumbijczyk dla pieniędzy, Hiszpan z wyboru. Z jedną tylko prawdziwą ojczyzną – Realem Madryt.

Pamięta Argentynę, w której najlepsi piłkarze jeszcze nie rodzili się w slumsach, bo nie było tu slumsów, krajem nie rządziły jeszcze ani trumny Peronów, ani generałów, a pięć przecznic od domu Di Stéfano dorastał w Buenos Aires 10 lat młodszy Jorge Bergoglio. Pamięta Kolumbię tak bogatą, że to do tamtejszej pirackiej ligi, podbierającej z całego świata najlepszych piłkarzy bez płacenia za transfery, jechali się obłowić Anglicy, a nie odwrotnie, i nawet wojna domowa ich nie odstraszała. Pamięta Hiszpanię zacofaną i zamkniętą na świat. Pamięta króla Juana Carlosa, dziś najważniejszego kibica Realu, gdy był jeszcze nastoletnim księciem i pałętał się czasami po szatni. Gdy sobie na zbyt wiele pozwalał, Di Stéfano krzyczał: „Spieprzaj, młody". Pamięta Real, który był jeszcze przeciętnym klubem, jednym z wielu w Hiszpanii. Tylko ambicje miał już nieprzeciętne. A kto miał wtedy w futbolu ambicje, ten chciał też mieć Di Stéfano.

Twórca drużyn

Jeśli ktoś szuka nerwu klubowego futbolu w latach 40. i 50., to znajdzie go właśnie w nim. Był szybki, błyskotliwy, pewny siebie. Myślący na boisku, w szatni bezlitosny, czasem nawet chamski, pomiatający słabszymi. Cały czas coś na boisku tłumaczył, pokazywał. Nic dziwnego, że był jednym z pierwszych idoli Johana Cruyffa, też gaduły, nazwanego Pitagorasem w korkach i uznawanego za symbol futbolu totalnego, w którym się zacierają różnice między obrońcami i napastnikami. Ale River Plate Buenos Aires, zwane Maszyną, z młodym Di Stéfano terminującym u starszych mistrzów, już w latach 40. w Argentynie próbowało takiego futbolu, który 30 lat później przyniesie sławę Holendrom, Ajaksowi Amsterdam, Cruyffowi. Di Stéfano mówi, że do dziś, gdy się w Buenos powie „La Maquina", ludzie zdejmują czapki. Podobnie było w latach 50. z Realem Don Alfreda, gdy pięć razy z rzędu zdobywał Puchar Europy.

Wielu tych, którzy Di Stéfano widzieli na żywo, mówi, że dla nich był najlepszy w historii. Nie tylko przez to, co potrafił zrobić z piłką, nawet bardziej przez to, co robił ze swoimi kolegami. Sepp Herberger, wieloletni trener Niemców, m.in. mistrzów świata z 1954 roku, mówił, że Pele był najlepszym na świecie piłkarzem indywidualistą, a Di Stéfano najlepszym twórcą drużyn. Czasem rozkapryszonym tyranem, ale był w nim taki ogień, który spajał wszystko w całość. Koledzy się go bali po porażkach. – Futbol nie jest dla cichych. Co po geniuszu, jeśli się nie wpasuje w całość? – pytał kiedyś Di Stéfano. On się wpasował najpierw w schyłkowe lata Maszyny z Buenos, potem w Niebieski Balet, jak nazywano Millonarios Bogota z lat 50., i wreszcie w biały balet Realu. A właściwie nie tyle wpasował, co był tego baletu głównym choreografem. Przez 12 lat gry Di Stéfano w Madrycie Real zdobył więcej najcenniejszych trofeów niż przez resztę swojej historii. To wtedy najbardziej zapracował na tytuł najlepszego klubu XX wieku. Santiago Bernabéu, dyrektor tego baletu, ściągnął do swojej superprodukcji wiele gwiazd. Ale figura woskowa w muzeum Realu pokazuje akurat ten moment, gdy Bernabéu podpisuje kontrakt z Di Stéfano.

Był 1953 rok, nowoczesny europejski futbol dopiero się rodził i właśnie sobie sprawiał pierwszą wielką gwiazdę z Ameryki Południowej. Wtedy, poza przedwojennymi Włochami, nie było takich tradycji, a południowoamerykański futbol nie był żadnym ubogim krewnym. Urugwaj był mistrzem świata, Brazylia wicemistrzem i wszyscy ich piłkarze z mundialu 1950 grali w miejscowych ligach. Moda na zarabianie za oceanem zaczęła się właśnie w 1953 roku: Europa się podnosiła po wojnie, gospodarki Argentyny i Urugwaju ugrzęzły na dobre, piracka liga Kolumbii została zmuszona do przestrzegania reguł. Di Stéfano i jego koledzy ruszyli zatem na drugą stronę sadzawki, jak się w Ameryce Południowej mówi o Atlantyku. A generał Franco, kibic futbolu, już rok później pozwolił na nadawanie w Hiszpanii drugiego obywatelstwa, żeby tych imigrantów można było zrobić reprezentantami kraju, nawet jeśli nic wspólnego z Hiszpanią wcześniej nie mieli.

Alfreda Stéfana Di Stéfano Laulhé nic, poza językiem, z Hiszpanią dotychczas nie łączyło. Urodził się 4 lipca 1926 roku w Barracas, fabrycznej dzielnicy Buenos Aires. Ojciec, jeden z założycieli klubu River Plate, był potomkiem włoskich emigrantów z wyspy Capri. Matka miała korzenie francusko-irlandzkie. A na blondyna Alfreda koledzy wołali Aleman, Niemiec.

Ojciec chciał z niego zrobić inżyniera agronoma, ale był mało przekonujący. Di Stéfano do wielkiego River Plate trafił już jako 17-latek, w 1943 roku. Na miejsce w składzie „La Maquina" był wtedy jeszcze za młody. Gdy po latach wybierano piłkarza XX wieku i trwały spory, czy najlepszy był Pele czy Maradona, Di Stéfano zapytany o opinię wymienił cały skład ataku tamtego River Plate: „Munoz, Moreno, Pedernera, Labruna, Loustau. Wybierzcie sobie któregoś".

Jak ukraść piłkarza

Uczył się wielkiego futbolu od nich, od trenera Renata Cesariniego, włoskiego Argentyńczyka, byłego piłkarza Juventusu. Nazywano go „Biblią futbolu", bo chciał być wyrocznią w każdej sprawie, ale Di Stéfano bardziej zapamiętał, że Cesarini był dandysem nad dandysami i nawet malował sobie paznokcie. Don Alfredo nigdy zresztą wielkiego nabożeństwa do trenerów nie miał. Gdzie był on, tam trener schodził w cień, a jeśli nie, to dochodziło do konfliktów, jak z Helenio Herrerą w reprezentacji Hiszpanii. Ale sam Di Stéfano też został w końcu trenerem, i to bardzo dobrym. Zdobył Puchar Zdobywców Pucharów z Valencią w 1980 roku, mistrzostwo Hiszpanii z Valencią (1971), mistrzostwa Argentyny z Boca Juniors (1969), River Plate (1981). Tylko w swoim Realu Madryt sparzył się tak, że przeszła mu ochota na prowadzenie drużyn. Trenował Real przez dwa sezony w latach 80., potem krótko na początku 90., zdobył tylko Superpuchar Hiszpanii i skłócił z dziennikarzami tak, że José Mourinho mógłby się od niego uczyć.

Di Stéfano piłkarz w Argentynie był mistrzem ligi raz, w 1947 roku. W tym samym 1947 zdobył z argentyńską reprezentacją Copa America, mistrzostwo Ameryki Południowej. A już dwa lata później zostawił Buenos, kadrę i dał się porwać piratom z Kolumbii. Strajk piłkarzy w 1949 roku sparaliżował ligę argentyńską, co dla bogatych Kolumbijczyków, którzy sobie wymyślili, że stworzą zawodowe rozgrywki, najlepsze na świecie, było sygnałem do ataku. Oni nie uznawali władzy FIFA ani reguł transferowych, piłkarzy po prostu kradli, nie płacąc klubom odstępnego. Plądrowali kraj po kraju, namówili 200 zawodników, by zlekceważyli przepisy i przyjechali zarabiać do nich: Argentyńczyków, Urugwajczyków, Anglików, Peruwiańczyków.

FIFA zawiesiła za to Kolumbię, co oznaczało, że wszyscy, którzy grali w tym eldorado, też byli wyrzutkami. Ale za to jak opłacanymi: Di Stéfano w River Plate zarabiał 3,5 tysiąca dolarów rocznie. Od Millonarios dostał 12 tysięcy za sam podpis, 1,2 tysiąca miesięcznie i dom. Nie przeszkadzał mu ani konflikt z FIFA, ani strzały na ulicach – trwała wojna domowa – nawet dał się przekonać do gry w reprezentacji Kolumbii, choć jej mecze nie były oficjalnie uznawane. W 1951 roku działaczom FIFA udało się wynegocjować rozejm: ekskomunika zostanie zdjęta, kolumbijskie kluby znów będą mogły jeździć na zagraniczne tournée, ale w zamian zobowiążą się, że do 1954 roku zwrócą wszystkich porwanych piłkarzy ich wcześniejszym właścicielom.

Di Stéfano odszedł wcześniej. Zmęczyło go takie życie, konieczność latania na mecze. Zwiał z Kolumbii, wykorzystując wyjazd drużyny do Chile, wziął pensję awansem. Już czekała na niego Hiszpania, nie było tylko jasne, czy Real, czy Barcelona. I jedni, i drudzy zagięli na niego parol po meczu Millonarios na turnieju z okazji półwiecza Realu. Europa zobaczyła wtedy Niebieski Balet z Bogoty, ale przede wszystkim zobaczyła Di Stéfano. Chętnych do kupna było dwóch, chętnych do sprzedaży też, bo właścicielami piłkarza czuli się i Millonarios, i River Plate. Real kupił piłkarza w Kolumbii, Barcelona w Argentynie, a hiszpańska federacja, gdy miała rozsądzić, komu się Di Stéfano należy, wybrała dziwaczne rozwiązanie: będzie przez cztery lata grał sezon u jednych, sezon u drugich. Na początek trafił do Realu. I tu się zaczyna czarna barcelońska legenda.

Według niej Real kazał Don Alfredowi, by na początku sezonu grał kiepsko, dzięki temu Barcelona uwierzy, że nie ma się o kogo bić. Katalończycy rzeczywiście wkrótce z Di Stéfano zrezygnowali i pozbyli się swojej części praw do niego, ale wydaje się, że głównie dlatego, iż byli już zmęczeni przepychankami, a Ladislao Kubala, gwiazda Barcy, dla której klub szukał zastępcy, wyleczył się z gruźlicy.

Mecz jak fotomontaż

Di Stéfano kosztował Real równowartość dzisiejszych 250 tysięcy dolarów, w pierwszym meczu przeciw Barcelonie rozbił ją w pył, a jego rywalizacja z Kubalą stała się w lidze hiszpańskiej tym, czym dziś jest wyścig Messiego z Cristianem Ronaldo. Kubala uchodził za lepszego technicznie, ale melancholika, który czasami odpływał myślami z boiska. A Di Stéfano to był artysta z żelbetonu, pazerny na zwycięstwa. To wtedy się na dobre narodziły gwiezdne wojny Realu z Barceloną. Di Stéfano przyszedł do drużyny, która na mistrzostwo czekała od ponad 20 lat i miała tych tytułów tylko dwa. A Barcelona tylko od końca drugiej wojny do jego transferu zostawała mistrzem cztery razy. Ale przyjście Di Stéfano zmiotło stary podział sił.

Takiej gwiazdy szukał Santiago Bernabéu, były piłkarz, były trener Realu, biznesmen, który po przejęciu władzy w klubie postanowił go zamienić w piłkarskie Hollywood. Jako prezes klubu najpierw postawił wielkie kino, stadion Chamartin, największy wówczas w Europie, potem zaczął zbierać aktorów. Artystów z całego świata, dzięki którym mógł żądać wysokich stawek za mecze towarzyskie i zarabiać na sprowadzanie kolejnych gwiazd. Zaczęło się od Di Stéfano, potem przyszli inny Argentyńczyk Héctor Rial, Francuz Raymond Kopa, Urugwajczyk José Santamaría, wreszcie Ferenc Puskás, z którym Di Stéfano będzie się rozumieć telepatycznie. W finale Pucharu Mistrzów 1960 strzelą we dwóch Eintrachtowi Frankfurt siedem goli, a Bobby Charlton, angielski mistrz świata, powie o tym meczu, że to wyglądało jak film, fotomontaż, niemożliwe, żeby tak grać.

Europejskie puchary, wymyślone w 1955 roku, stały się ceremonią oscarową dla superprodukcji Bernabéu. Real wygrał pierwszych pięć edycji Pucharu Europy, stał się ambasadorem Hiszpanii. A generał Franco podczepił się pod ten sukces i został Realu kibicem numer jeden. Di Stéfano wspomina, że podczas zagranicznych tournée wołali czasami za nimi: faszyści. Co ciekawe, głównie w Niemczech.

Sukcesy Realu nazywano drugim hiszpańskim podbojem świata po Pizarze. Nie było wcześniej drużyny, którą by się wszyscy tak unisono zachwycali. Jak miał ich Franco nie lubić, jeśli nie tylko pokazywali, że ta izolowana Hiszpania potrafi, ale także jeszcze płacili fortunę z podatków i tylko do 1961 roku powiększyli rezerwy dewiz w kraju o kilka milionów dolarów.

Dziś się oburzamy, że w futbolu chodzi tylko o pieniądze, ale zawsze o nie chodziło. Real dzięki pucharom zaczął brać za mecze towarzyskie podwójną stawkę i biletował czasem nawet treningi. Płacił piłkarzom niskie pensje, ale bajońskie premie za rozegrane mecze. Byli tak zdeterminowani, że właściwie nie trzeba im było trenera, zresztą nim czuł się Di Stéfano. Został milionerem, kolekcjonerem mercedesów. W 1963 roku kupili sobie wspólnie z Santamaríą i obrońcą Isidrem fermę pod Madrytem, 10 tysięcy kurczaków. Tak wtedy piłkarze inwestowali. Kurzej fermy nie uznano za nielicującą z wdziękiem białego baletu. Ale gdy Di Stéfano w tym samym czasie zgodził się na reklamę fabryki pończoch i dał się umieścić na plakacie wśród kobiecych nóg, kibice zaprotestowali, a Real wykupił ten kontrakt reklamowy i kazał zdjąć plakaty.

Jego ostatnim meczem w Realu był finał Pucharu Europy z 1964 roku, przegrany z Interem. Potem jeszcze dwa lata grał w Espanyolu Barcelona. Skończył karierę jako 40-latek. – Pograłbym jeszcze, ale córki mi powiedziały: Tato, łysiejący w krótkich spodenkach nie wygląda dobrze.

Bez praw autorskich

Jedno mu się tylko nie udało przez całą karierę: zagrać w mundialu albo mistrzostwach Europy. Na jeden nawet pojechał, w 1962 roku w Chile, jako gwiazda Hiszpanii. Ale miał kontuzję, był też skłócony z trenerem Herrerą i na boisko nie wyszedł. Rozmijał się z mistrzostwami. Gdy był Argentyńczykiem, jego reprezentacja zrezygnowała ze startu w mundialach 1950 i 1954. Gdy był Kolumbijczykiem, tamtejsza kadra była wyklęta, a gdy był Hiszpanem, skłócona drużyna zawaliła eliminacje mundialu 1958, a w 1962 roku odpadła, zanim zdążył wydobrzeć. Wcześniej były premierowe mistrzostwa Europy 1960, w meczu o awans do turnieju finałowego świetna wówczas Hiszpania trafiła na ZSRR, ale generał Camilo Alonso Vega, prawa ręka Franco, zawrócił piłkarzy z lotniska na trzy godziny przed odlotem, bo generalissimus postanowił bojkotem zwalczać komunizm. Gdy cztery lata później Hiszpanie zostawali mistrzami Europy, Di Stéfano już nie grał w reprezentacji.

Wcześniej to on ukuł słynne powiedzenie o hiszpańskiej kadrze: graliśmy jak nigdy, przegraliśmy jak zawsze. Zrobiło taką karierę jak zdanie Gary'ego Linekera o futbolu jako grze 22 mężczyzn, w której na końcu zawsze wygrywają Niemcy. Ale o tym, że to powiedział Lineker, wie niemal każdy, a o prawach autorskich Di Stéfano mało kto.

On taką autopromocję uważał za poniżej swojej godności. Zaszczyty przyjmował chętnie, ale się o nie nie prosił. Tak samo o kontrakty reklamowe: jak ktoś chce go zatrudnić, to go sam znajdzie. Jeśli nie, łaski bez. – Ja nie chciałem być idolizowany, ja chciałem grać – mówił kiedyś. Nie wyliczał swoich goli jak Pele. Zostawił Cruyffowi kazania o futbolu totalnym, choć też miałby coś do powiedzenia. Nie objeżdżał świata z odczytami. Został w Madrycie. Doczekał się tutaj swojego pomnika, w ośrodku treningowym Realu, przed stadionem, który też jest imienia Alfreda Di Stéfano. Prezes Florentino Perez piłkarza, którego oklaskiwał, gdy jako dziecko chodził z ojcem na mecze, zrobił w 2000 roku honorowym prezesem i mistrzem ceremonii. Z pensją 180 tysięcy euro rocznie; dodatkowe 120 tysięcy wypłaca za to, że najcenniejsze pamiątki Don Alfreda stoją od roku w klubowym muzeum. Tego dziś strzeże rodzina przed panią Giną z Kostaryki, obawiając się, że nie o uczucie tu chodzi. Ale to już jest temat na zupełnie inny film.

Był Leo Messim powojennego futbolu, ale sam pozostał przedwojenny. Był pierwszą gwiazdą piłki rozchwytywaną przez kino, a właśnie wylądował w kiepskiej telenoweli. Jest w jedenastkach wszech czasów razem z Pelem, Franzem Beckenbauerem, Johanem Cruyffem, Diego Maradoną, ale jest też najbardziej zapomnianym z geniuszy futbolu. Beckenbauer to urodzony władca i biznesmen, Cruyff urodzony filozof, Pele urodzony ambasador, Maradona urodzony buntownik. A Di Stéfano po prostu grał.

Nie założył firm, które by zarządzały jego wizerunkiem albo produkowały sprzęt z jego logo. Nie ma swojej fundacji pomagającej optymalizować podatki ani sztabu PR. Nie ma już nawet osobistej asystentki, bo od kiedy tej wiosny ogłosił, że chce się z nią żenić, a nawet mieć dzieci, piątka jego dzieci zrobiła wszystko, by tę przedziwną parę rozdzielić. Coraz bardziej zniedołężniałego ojca, wdowca od ośmiu lat, chcą ubezwłasnowolnić, powołując się na opinię lekarzy. A młodszą od niego o 50 lat Ginę Gonzalez, Kostarykankę, która miała mu przede wszystkim pomagać w pisaniu autobiografii, trzymają od niego z daleka. Narzeczona, kobieta wielu talentów – prawniczka, licencjonowana trenerka i jeszcze do tego dziennikarka sportowa – robi wiele hałasu, pisze listy do wszystkich świętych, nawet do Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA), przekonując, że jej wybranek jest w domowej niewoli. Kibice Realu Madryt, gdzie Di Stéfano jest żywym pomnikiem i honorowym prezesem, okazali się bardziej wyrozumiali niż rodzina. Śpiewali mu podczas ostatniego meczu sezonu: „Strzała, żeń się!". Zastanawiali się półżartem, czy nie zacząć też śpiewać: „Wolność dla Don Alfredo!".

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy