Był Leo Messim powojennego futbolu, ale sam pozostał przedwojenny. Był pierwszą gwiazdą piłki rozchwytywaną przez kino, a właśnie wylądował w kiepskiej telenoweli. Jest w jedenastkach wszech czasów razem z Pelem, Franzem Beckenbauerem, Johanem Cruyffem, Diego Maradoną, ale jest też najbardziej zapomnianym z geniuszy futbolu. Beckenbauer to urodzony władca i biznesmen, Cruyff urodzony filozof, Pele urodzony ambasador, Maradona urodzony buntownik. A Di Stéfano po prostu grał.
Nie założył firm, które by zarządzały jego wizerunkiem albo produkowały sprzęt z jego logo. Nie ma swojej fundacji pomagającej optymalizować podatki ani sztabu PR. Nie ma już nawet osobistej asystentki, bo od kiedy tej wiosny ogłosił, że chce się z nią żenić, a nawet mieć dzieci, piątka jego dzieci zrobiła wszystko, by tę przedziwną parę rozdzielić. Coraz bardziej zniedołężniałego ojca, wdowca od ośmiu lat, chcą ubezwłasnowolnić, powołując się na opinię lekarzy. A młodszą od niego o 50 lat Ginę Gonzalez, Kostarykankę, która miała mu przede wszystkim pomagać w pisaniu autobiografii, trzymają od niego z daleka. Narzeczona, kobieta wielu talentów – prawniczka, licencjonowana trenerka i jeszcze do tego dziennikarka sportowa – robi wiele hałasu, pisze listy do wszystkich świętych, nawet do Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA), przekonując, że jej wybranek jest w domowej niewoli. Kibice Realu Madryt, gdzie Di Stéfano jest żywym pomnikiem i honorowym prezesem, okazali się bardziej wyrozumiali niż rodzina. Śpiewali mu podczas ostatniego meczu sezonu: „Strzała, żeń się!". Zastanawiali się półżartem, czy nie zacząć też śpiewać: „Wolność dla Don Alfredo!".
„Blond strzała" – Saeta Rubia – tak go nazwano jeszcze w Argentynie w latach 40., bo był szybki i nie do zamęczenia. Samolot, którym Real podróżuje na mecze, nazywa się właśnie Saeta, na jego cześć, choć Di Stéfano od zawsze nienawidził latać. Dziś porusza się już tylko na wózku. Niedawne 87. urodziny świętował bardzo skromnie. Pozostaje honorowym szefem Realu, ale nie wiadomo, czy znajdzie jeszcze siły, by pozostać mistrzem ceremonii, który nowym piłkarzom sprowadzanym przez Real wręcza białą koszulkę.
Porwany w Caracas
Dwóch żywotów by mu nie starczyło, żeby opowiedzieć wszystko, co przeszedł. Zmieniał obywatelstwa i reprezentacje jak rękawiczki, gdy jeszcze nie było na świecie Obraniaków i Podolskich. Skłócił Real z Barceloną na śmierć i życie. Był tak sławny, że marksistowska partyzantka z Wenezueli porwała go kiedyś w Caracas podczas turnieju piłkarskiego i przetrzymywała dwa dni, żeby zyskać rozgłos dla swojej rewolucyjnej sprawy. Wygrywał seriami Puchar Europy, czyli ówczesną Ligę Mistrzów, i w każdym finale strzelał przynajmniej jednego gola. Jak Leo Messi zapewniał swojej drużynie kolejne trofea, a sobie tytuły króla strzelców. Jego rekord 49 goli w Pucharze Europy przetrwał aż do 2005 roku. Zdobył dwa razy Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza Europy, a zdobyłby trzy, gdyby w 1958 roku, nie wiedzieć czemu, nie uznano, że jest poza konkursem, choć rok wcześniej i rok później był dopuszczony i wygrywał.
Był teoretycznie środkowym napastnikiem, ale nosiło go wszędzie. Wielki włoski trener Arrigo Sacchi powiedział o Di Stéfano, że dzięki niemu piłka nożna z fotografii stała się kinem. On sam mówi, że swój futbol poskładał z małych części, podpatrując innych i biorąc, co najlepsze. Że to było jak w jednym tangu: długa jest droga i kręta. To samo może powiedzieć o swoim życiu: Argentyńczyk z urodzenia, Kolumbijczyk dla pieniędzy, Hiszpan z wyboru. Z jedną tylko prawdziwą ojczyzną – Realem Madryt.