Na zdjęciu zrobionym podczas ogłaszania wyników Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku rozentuzjazmowany tłum podrzuca w górę Krystiana Zimermana. Kiedy wygrał, stał się bohaterem, naszym dobrem narodowym. Dziś jest towarem deficytowym, trudno dostępnym, bo od lat odmawia występów w ojczyźnie.
Dla ekipy Edwarda Gierka, która rządziła w latach 70., triumfator wielkiego konkursu, a syn pracownika Zakładów Mechanicznych w Gliwicach był wzorcowym symbolem awansu, jaki może zapewnić socjalistyczna władza. Ale to nie partia, lecz ojciec wierzył w talent syna i zrobił wszystko, by Krystian go nie zaprzepaścił. Sprzedał samochód i dzięki temu kupił fortepian. Był też pierwszym nauczycielem, który powtarzał: „Nic nie jest doskonałe w muzyce, tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to raz jeszcze, na pewno zagrasz lepiej". A potem oddał pod opiekę jak najlepszych nauczycieli.
Trudne powroty
Miliony rodaków widziały zaś w tym 18-latku zwykłego chłopaka, który przed najważniejszym dla siebie sprawdzianem pojechał ze swym profesorem Andrzejem Jasińskim wyciszyć się na mazurskich jeziorach. Takim chłopcom życzliwie się kibicuje, śledząc kolejne poczynania. Jak wtedy, gdy w maju 1963 roku, niespełna siedmioletni Krystian wystąpił w programie katowickiej telewizji, a w kamienicy, w której mieszkał, wszyscy zasiedli przed telewizorami i trzymali kciuki, by mu się udało.
Bardzo szybko okazało się jednak, że najmłodszy triumfator w dziejach Konkursu Chopinowskiego pójdzie własną drogą. Pozostanie skromny, a jednocześnie niezwykle konsekwentny w decyzjach, nawet wówczas, gdy inni nie bardzo potrafili zrozumieć jego postępowanie. Tak było choćby w 1980 roku, kiedy otrzymawszy stypendium od Barbary Piaseckiej-Johnson, na ponad rok zrezygnował z koncertowania i wyjechał do Londynu. Doskonalił swój angielski, chodził do bibliotek, na koncerty i wystawy, przygotowywał nowe utwory. Nie brakowało doradców, którzy uważali, że tak długa przerwa spowoduje, iż wypadnie z rynku. On się tym absolutnie nie przejmował.
Artystyczne przerwy organizował sobie potem jeszcze kilkakrotnie. Ostatnia, najdłuższa trwała ponad 18 miesięcy i zakończyła się w maju 2012 roku. Oczywiście na tego typu odpoczynek decyduje się co pewien czas wielu artystów. Męczy ich intensywne życie koncertowe, czasami mają dość złośliwości krytyków, potrzebują nabrać dystansu, muszą popracować nad nowym repertuarem. Potem jednak z większą intensywnością rzucają się w wir występów. Najdłuższą, bo trwającą 12 lat, pauzę zrobił sobie pół wieku temu legendarny Vladimir Horowitz. Ale gdy w 1965 roku zdecydował się wrócić na estrady, by znów olśnić słuchaczy swą wirtuozerią, z niemałą satysfakcją kupował kawę i pączki dla ludzi stojących kilka dni w Nowym Jorku w gigantycznej kolejce, by kupić bilet na jego recital.
W powrotach Krystiana Zimermana nie ma nic triumfalnego. Im jest starszy, z tym większym wysiłkiem przystaje na kolejne występy. W 2012 roku planowo skończył długą pauzę, ale wkrótce potem odwołał kilka ważnych koncertów, tłumacząc się kłopotami z sercem. Nie zagrał nawet na festiwalu w Salzburgu, choć tam lubi przyjeżdżać, a co więcej, dwa lata wcześniej także nie zagrał. Zmagał się ze skutkami infekcji, której nabawił się w Japonii i dyrekcja musiała znaleźć nagłe zastępstwo.