Daję, na ile mnie stać

Po prawie czternastu latach Krystian Zimerman znów zagra koncert dla polskiej publiczności. Dawny chłopiec o ogromnym wdzięku to dziś artystyczny samotnik, wręcz odludek. Ale wciąż wielki artysta.

Publikacja: 20.09.2013 01:01

Koncert w Polsce 2003. Skupienie

Koncert w Polsce 2003. Skupienie

Foto: Fotorzepa, Michał Sadowski MS Michał Sadowski

Na zdjęciu zrobionym podczas ogłaszania wyników Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku rozentuzjazmowany tłum podrzuca w górę Krystiana Zimermana. Kiedy wygrał, stał się bohaterem, naszym dobrem narodowym. Dziś jest towarem deficytowym, trudno dostępnym, bo od lat odmawia występów w ojczyźnie.

Dla ekipy Edwarda Gierka, która rządziła w latach 70., triumfator wielkiego konkursu, a syn pracownika Zakładów Mechanicznych w Gliwicach był wzorcowym symbolem awansu, jaki może zapewnić socjalistyczna władza. Ale to nie partia, lecz ojciec wierzył w talent syna i zrobił wszystko, by Krystian go nie zaprzepaścił. Sprzedał samochód i dzięki temu kupił fortepian. Był też pierwszym nauczycielem, który powtarzał: „Nic nie jest doskonałe w muzyce, tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to raz jeszcze, na pewno zagrasz lepiej". A potem oddał pod opiekę jak najlepszych nauczycieli.

Trudne powroty

Miliony rodaków widziały zaś w tym 18-latku zwykłego chłopaka, który przed najważniejszym dla siebie sprawdzianem pojechał ze swym profesorem Andrzejem Jasińskim wyciszyć się na mazurskich jeziorach. Takim chłopcom życzliwie się kibicuje, śledząc kolejne poczynania. Jak wtedy, gdy w maju 1963 roku, niespełna siedmioletni Krystian wystąpił w programie katowickiej telewizji, a w kamienicy, w której mieszkał, wszyscy zasiedli przed telewizorami i trzymali kciuki, by mu się udało.

Bardzo szybko okazało się jednak, że najmłodszy triumfator w dziejach Konkursu Chopinowskiego pójdzie własną drogą. Pozostanie skromny, a jednocześnie niezwykle konsekwentny w decyzjach, nawet wówczas, gdy inni nie bardzo potrafili zrozumieć jego postępowanie. Tak było choćby w 1980 roku, kiedy otrzymawszy stypendium od Barbary Piaseckiej-Johnson, na ponad rok zrezygnował z koncertowania i wyjechał do Londynu. Doskonalił swój angielski, chodził do bibliotek, na koncerty i wystawy, przygotowywał nowe utwory. Nie brakowało doradców, którzy uważali, że tak długa przerwa spowoduje, iż wypadnie z rynku. On się tym absolutnie nie przejmował.

Artystyczne przerwy organizował sobie potem jeszcze kilkakrotnie. Ostatnia, najdłuższa trwała ponad 18 miesięcy i zakończyła się w maju 2012 roku. Oczywiście na tego typu odpoczynek decyduje się co pewien czas wielu artystów. Męczy ich intensywne życie koncertowe, czasami mają dość złośliwości krytyków, potrzebują nabrać dystansu, muszą popracować nad nowym repertuarem. Potem jednak z większą intensywnością rzucają się w wir występów. Najdłuższą, bo trwającą 12 lat, pauzę zrobił sobie pół wieku temu legendarny Vladimir Horowitz. Ale gdy w 1965 roku zdecydował się wrócić na estrady, by znów olśnić słuchaczy swą wirtuozerią, z niemałą satysfakcją kupował kawę i pączki dla ludzi stojących kilka dni w Nowym Jorku w gigantycznej kolejce, by kupić bilet na jego recital.

W powrotach Krystiana Zimermana nie ma nic triumfalnego. Im jest starszy, z tym większym wysiłkiem przystaje na kolejne występy. W 2012 roku planowo skończył długą pauzę, ale wkrótce potem odwołał kilka ważnych koncertów, tłumacząc się kłopotami z sercem. Nie zagrał nawet na festiwalu w Salzburgu, choć tam lubi przyjeżdżać, a co więcej, dwa lata wcześniej także nie zagrał. Zmagał się ze skutkami infekcji, której nabawił się w Japonii i dyrekcja musiała znaleźć nagłe zastępstwo.

W kalendarzu z roku na roku ma coraz mniej spotkań z publicznością. Po Konkursie Chopinowskim rzucił się w wir życia koncertowego, jeździł nieustannie po świecie, ale po kilku latach przyszło otrzeźwienie. Przyznał potem, że czuł się zagubiony i przytłoczony ogromem popularności. Postanowił zwolnić tempo.

„Szczerze zazdroszczę tym, którzy mogą występować po 200 razy na rok. Ileż marzeń mógłbym wtedy zrealizować za te pieniądze! – powiedział kilkanaście lat słynnemu krytykowi z „New York Timesa", Anthony'emu Tommasiniemu. I dodał jeszcze istotne zdanie: „Staram się dawać tyle koncertów, na ile mnie stać". A z latami stać go, jak twierdzi, na coraz mniej, obecnie występuje około 40, najwyżej 50 razy w roku, wliczając w to również koncerty charytatywne. Na udział w takich przedsięwzięciach z reguły chętnie przystaje.

Maleje także liczba miejsc, w których można usłyszeć go na żywo. Od dawna nie jeździ do Rosji i jest to jego osobisty protest przeciwko niewyjaśnieniu do końca zbrodni katyńskiej. W 2009 roku wywołał burzę w USA, gdy podczas recitalu w Los Angeles przed zagraniem umieszczonych w programie „Wariacji na polski temat ludowy" Karola Szymanowskiego powiedział do słuchaczy: „Zabierzcie ręce od mojego kraju". W ten sposób wyraził sprzeciw wobec mocarstwowej polityki USA oraz polityki prezydenta Obamy, który jego zdaniem podążył śladami Busha i uwikłał Polskę w wojnę w Iraku. Potem dodał, że choć bardzo lubi i ceni amerykańską publiczność, nie ma już ochoty odwiedzać Stanów. Ciekawe zaś, czy teraz przestanie jeździć do Niemiec. Kilka miesięcy temu przerwał recital w Essen. Zszedł z estrady, gdy zauważył, że ktoś na sali rejestruje występ na smartfonie. Po kilku minutach wrócił, grał dalej, ale nie było żadnych bisów, zlekceważył też bankiet wydany na jego cześć.

Gorzkie polskie drogi

Na liście krajów, w których nie chce koncertować, jest również Polska. Utwierdzały go w tej decyzji rozmaite fakty. W 1989 roku miał zagrać na uroczystym wieczorze z okazji 50. rocznicy wybuchu II wojny światowej. W warszawskim Teatrze Wielkim przygotowano wielki koncert, dyrygował sam Leonard Bernstein, ale organizatorom niezbyt odpowiadały propozycje utworów przesłane przez Krystiana Zimermana i do jego występu nie doszło. W polskiej prasie pojawiły się za to głosy, że pianista zlekceważył swą patriotyczną powinność. Te oskarżenia bardzo zapadły mu w pamięci i nie było szans na rychły przyjazd.

Dziesięć lat później postanowił zrealizować niezwykły chopinowski projekt. Z młodych polskich muzyków stworzył orkiestrę, której został szefem, dyrygentem i solistą w obu koncertach fortepianowych Fryderyka Chopina. Razem nagrali płytę dla Deutsche Grammophon, świetnie przyjętą przez światową krytykę, odbyli też długie tournée. Na tej trasie nie mogło zabraknąć kilku polskich przystanków, po których Krystian Zimerman miał jednak złe wspomnienia.

W Łodzi na przykład zrobił długą przerwę w koncercie, podejrzewając, że ktoś na sali dokonuje pirackiego nagrania. W Katowicach dołączył do ekipy wnoszącej jego fortepian po schodach do Filharmonii Śląskiej, nie dowierzając umiejętnościom wyznaczonych do tej pracy fachowców. Z pasją opowiadał o złym stanie polskich dróg i o sponsorach, którzy wycofali się ze wspierania projektu. A ponieważ nie dowierzał agentom-pośrednikom, czyhającym na łatwy zysk, i wszystkim zajmował się sam, pochłonęło go mnóstwo spraw organizacyjnych, a wiele wydatków pokrył z własnej kieszeni.

Po takich przeżyciach postanowił przyjeżdżać jedynie do swej dawnej uczelni, Akademii Muzycznej w Katowicach, na przykład na jubileusz profesora Andrzeja Jasińskiego. Osiem lat temu otrzymał tu doktorat honoris causa. Wspiera ponadto oraz służy radą młodym polskim muzykom, na przykład Rafałowi Blechaczowi po jego sukcesie na Konkursie Chopinowskim 2005 roku. – Dużo mi pomógł – powiedział potem Blechacz w rozmowie z „Rzeczpospolitą". – Opowiedział mi o swoich doświadczeniach i potrafił przestrzec przed złym doborem występów i natręctwem mediów, ostrzegał, by nie ulec komercjalizacji.

W 2009 roku Krystian Zimerman zmienił zdanie i postanowił wystąpić przed polską widownią, choć nie tak, jak ona by oczekiwała. Chciał przede wszystkim oddać hołd Grażynie Bacewicz (przypadała wówczas 100. rocznica jej urodzin i 40. rocznica śmierci). Muzykę tej kompozytorki od dawna bardzo ceni, jej II Sonatę fortepianową umieszcza w programach recitali na świecie, nie zważając na opór agentów. Gra ją jednak w sposób tak niezwykły, że publiczność zawsze z entuzjazmem przyjmuje nieznany sobie utwór. Jeden z krytyków austriackich napisał po występie Zimermana na festiwalu w Salzburgu w 2008 roku, że nie sądził, iż tak wspaniała muzyka mogła powstawać w czasach najczarniejszego stalinizmu.

W tym tournée po kraju zagrał również II Sonatę, ale poza tym obecność na estradzie ograniczył do wykonania z polskimi instrumentalistami dwóch kwintetów Grażyny Bacewicz. Powstała też kolejna płyta dla Deutsche Grammophon. Publiczność była zachwycona, Krystian Zimerman mniej, bo uważał, że finansowe rozliczenia trasy koncertowej nie były rzetelne. Oskarżył ponadto Polskie Radio o bojkotowanie jego pomysłu fonograficznego. Chciał, aby na płycie znalazło się również wydobyte z archiwów nagranie samej Grażyny Bacewicz, która była przecież wybitną skrzypaczką. Licencję z ograniczeniami czasowymi zaproponowaną przez Radiową Agencję Fonograficzną uznał za niemożliwą do zaakceptowania, nie przyjmując do wiadomości tłumaczeń, że nie można postąpić inaczej, bo właśnie wygasają prawa producenckie i wykonawcze na nagranie kompozytorki z 1959 roku.

Impregnowanie młotków

Z powodu tych sporów nie doszły do skutku recitale w Polsce w 2010 roku, na które usilnie go namawiano, by umieścił je w swym kalendarzu na Rok Chopinowski. Jeśli ktoś sądzi jednak, że inni mają z nim łatwiejszy kontakt, to się myli. Jeszcze jako młody pianista zrezygnował z nagrywania z wielkim Herbertem von Karajanem. Uważał go za niezwykłego artystę i wspaniałego muzyka, ale nie odpowiadał mu styl pracy tego dyrygenta, który nie tracił czasu na dyskusję o szczegółach interpretacyjnych. – Jeśli mam do wyboru nagrać złą płytę z Karajanem lub nie nagrać z nim żadnej, to wybieram to drugie rozwiązanie – powiedział potem.

Jest absolutnym perfekcjonistą i taki był od początku, nawet wówczas, gdy jeszcze nie bardzo mógł dyktować warunki. W połowie lat 80. pojechał do Cleveland, by zagrać swój pierwszy koncert z tamtejszą orkiestrą, uznawaną za jeden z najlepszych zespołów symfonicznych nie tylko w Ameryce, ale i na świecie. Na miejscu zorientował się, że ma do dyspozycji fortepian Steinwaya, co prawda całkiem nowy, ale już zniszczony przez stroiciela.

– Podjąłem się czegoś, czego właściwie nigdy jeszcze nie robiłem sam, a mianowicie impregnacji młotków fortepianu, później zaś ich intonacji – opowiadał potem w „Ruchu Muzycznym". – Zdobyłem wszystkie potrzebne odczynniki chemiczne i rozpocząłem pracę. Przebywałem w sali koncertowej właściwie bez przerwy. Ćwiczyłem, pracowałem, znowu ćwiczyłem, nasączałem młotki, grałem z orkiestrą na próbach, grałem sam i znów nakłuwałem wszystkie młotki mechanizmu. W ostatnim dniu pracy fortepian brzmiał znakomicie.

Clevelandcy krytycy pisali potem po występie Polaka, że ten instrument trzeba koniecznie zakupić, gdyż ma fantastyczny dźwięk. Nie poznali, że to ten sam steinway. Od orkiestry z podziękowaniami za niezwykłą pracę dostał zaś w prezencie komputer.

Takie zdarzenia należą jednak do rzadkości w jego karierze, bo na ogół – tak jak inni wielcy pianiści – podróżuje z własnym instrumentem. Tak postępował już prawie sto lat wcześniej inny idol Ameryki Ignacy Jan Paderewski, wożąc pociągiem ulubionego steinwaya. Zimerman robi to wszakże, nie oglądając się na koszty. „Nie spodziewa się, by to jego tournée po Ameryce przyniosło mu znaczny sukces finansowy – pisał przy okazji kolejnych występów Krystiana Zimermana wspomniany już Anthony Tommasini. – Jak zwykle zabrał na tę trasę swój fortepian, przez cały czas będzie mu również towarzyszył mechanik, za jedno i drugie artysta musi zapłacić z własnej kieszeni. A wszystko to dla trzech koncertów: w Chicago, Toronto i w Carnegie Hall".

Nie mniej perfekcyjny jest również w studiu nagraniowym. Legendą obrosła praca nad płytą z utworami fortepianowymi Liszta, wydaną w 1990 roku, a do dziś uznawaną za wzorcowe nagranie tej muzyki. Prosty pozornie początek Sonaty h-moll próbował nagrać godzinami i wciąż był niezadowolony.

Niedokończone płyty

Przy pracy nad Sonatą Liszta można rozchorować się psychicznie – tłumaczył potem w wywiadzie dla „Studia". – Rzeczywiście rozpoczynałem ten utwór podczas nagrania wiele razy. Nie z racji nieczystości, bo to są tylko dwie nuty i w większości przypadków udawało mi się jednak trafić odpowiednie dźwięki. Chodziło o to, aby te dwie nuty wywołały u słuchacza gęsią skórkę, żeby stwarzały napięcie na granicy schizofrenii. To zupełnie niesamowity utwór, po każdym wykonaniu tej Sonaty nadaję się właściwie do sanatorium, tak kolosalnego wysiłku wymaga. O dźwiękach w ogóle się nie myśli, jest ich prawdziwa lawina.

Już na początku  kariery podpisał kontrakt z Deutsche Grammophon i firmie tej pozostał wierny przez lata, choć ona nie ma z nim łatwego życia. Dyskografia Polaka liczy prawie 30 tytułów, każdy kolejny album staje się wydarzeniem, ale ciekawsze jest to, co spoczywa w archiwum koncernu i nie zostało wydane. Dałoby się z tego złożyć – jak przyznaje sam pianista – około dziesięciu płyt nieukończonych z różnych powodów. Są utwory Schuberta i Beethovena, a zwłaszcza preludia Szymanowskiego zarejestrowane w 1991 roku. Do wydania albumu z nimi brakuje jedynie mniej więcej dziesięciu minut materiału muzycznego. Są również sonaty Chopina, które utrwala od lat 70., jednak wciąż jest niezadowolony i czasami twierdzi wręcz, że w ogóle nie da się ich nagrać.

Zapewne tych interpretacji nigdy nie usłyszymy, bo dla niego liczy się przede wszystkim to, co robi dzisiaj. Z tego też względu nigdy nie godzi się na transmisje radiowe i rejestracje, jeśli nie może ich do końca kontrolować. – One są pełne fałszów, które się ciągną za pianistą latami – powtarza.

Prezent dla Witolda

Jeśli taki jest Krystian Zimerman, dlaczego zgodził się znów przyjechać do Polski i w najbliższą niedzielę pojawi się na estradzie Filharmonii Narodowej w Warszawie? Robi to wyłącznie dla Witolda Lutosławskiego, z okazji setnej rocznicy jego urodzin od kilku miesięcy występuje w najważniejszych salach koncertowych, grając jego „Koncert fortepianowy". Na stwierdzenie, że ma ku temu szczególne powody, bo utwór został skomponowany dla niego, odpowiada skromnie: – Nie dla mnie, ale dla pianistów.

W styczniu w Londynie rozmawiając z polskimi dziennikarzami przed wieczorem inaugurującym Rok Lutosławskiego, opowiedział  historię powstania tej kompozycji: – Po jednym z moich recitali Witold zapytał, czy zagrałbym koncert, który on napisze.

Odpowiedziałem oczywiście, że byłby to dla mnie zaszczyt, ale nie bardzo wierzyłem, że tak się stanie. Potem spotykałem czasem jego żonę, Danusię, a ona powtarzała, że mąż pisze koncert, a ja taktowałem to jako miły komplement. Tak było przez dziesięć lat i nic się nie zmieniało. Aż nagle zadzwonił do mnie i powiedział, że utwór jest gotowy, i zaproponował spotkanie w Londynie. Wsiadłem w najbliższy samolot i przegadaliśmy nad nutami dobre dziesięć godzin.

Krystian Zimerman był pierwszym wykonawcą utworu, miało to miejsce na festiwalu w Salzburgu w sierpniu 1988 roku. Orkiestrę Radia Austriackiego poprowadził kompozytor. Potem jeszcze nie raz razem występowali, niemal do samego końca w 1994 roku. – Mieliśmy zaplanowany koncert w Zurychu – wspomina. – Witold w ostatniej chwili odwołał przyjazd, zaraz potem umarł, dosłownie w tych dniach, kiedy zagrałem z innym dyrygentem. Gdy wróciłem do domu, w skrzynce pocztowej znalazłem od niego list. Przepraszał mnie w nim, że nie może dyrygować, bo musi umrzeć.

Po 25 latach, jakie minęły od powstania „Koncertu fortepianowego", Krystian Zimerman wrócił do nut Lutosławskiego. Przyznaje, że teraz odnajduje w nich to, czego wtedy nie dostrzegał. – Jest w tej muzyce ogromny ładunek dramatyzmu i napięcie oddające klimat lat 80. w Polsce – mówi.

Lutosławski nie narzucał jednak żadnej interpretacji, chociaż pianista chciał go pytać o wiele niuansów. Rzadko zdarza się przecież okazja analizowania utworu razem z kompozytorem. – Wiadomo, Beethovena o nie już nie zapytam – dodaje Zimerman. – Ale Witold przede wszystkim chciał poznać moją interpretację. Mówił też: „Ja jestem tylko ojcem, ciekawe, co z mojego dziecka wyrośnie za 20 lat. Nie mam już na to wpływu".

Propozycję wykonania w tym roku tego „Koncertu fortepianowego" z Krystianem Zimermanem przyjęli natychmiast najwybitniejsi dyrygenci: Paavo Järvi, Simon Rattle, Esa-Pekka Salonen. Odmówił tylko James Levine, szef Boston Symphony Orchestra. Pianista powiedział mu więc, że nie zamierzał wybrać się do Ameryki na występ z nim i jego zespołem tylko po to, by zagrać muzykę Lutosławskiego. I postanowił zakończyć współpracę z tą orkiestrą.

Taki oto jest Krystian Zimerman. Gdy ktoś pyta go o jego dawne występy i interpretacje, ma zwyczaj odpowiadać: „Ja z tamtym człowiekiem, którym byłem, dziś nie mam nic wspólnego". Nie należy wszakże do końca wierzyć jego słowom. Są zasady, którym niezmiennie pozostaje wierny. W życiu codziennym i na estradzie. Dlatego również jest artystą tak wyjątkowym w dzisiejszym świecie.

Na zdjęciu zrobionym podczas ogłaszania wyników Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku rozentuzjazmowany tłum podrzuca w górę Krystiana Zimermana. Kiedy wygrał, stał się bohaterem, naszym dobrem narodowym. Dziś jest towarem deficytowym, trudno dostępnym, bo od lat odmawia występów w ojczyźnie.

Dla ekipy Edwarda Gierka, która rządziła w latach 70., triumfator wielkiego konkursu, a syn pracownika Zakładów Mechanicznych w Gliwicach był wzorcowym symbolem awansu, jaki może zapewnić socjalistyczna władza. Ale to nie partia, lecz ojciec wierzył w talent syna i zrobił wszystko, by Krystian go nie zaprzepaścił. Sprzedał samochód i dzięki temu kupił fortepian. Był też pierwszym nauczycielem, który powtarzał: „Nic nie jest doskonałe w muzyce, tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to raz jeszcze, na pewno zagrasz lepiej". A potem oddał pod opiekę jak najlepszych nauczycieli.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą