Nie ześwinić się, nie dać się złamać, żyć

Roz­mo­wa Ma­zur­ka: Witold Kieżun, ekonomista, prakseolog, żołnierz Armii Krajowej

Publikacja: 04.10.2013 01:01

Nie ześwinić się, nie dać się złamać, żyć

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Ogląda pan „Czas honoru"?



prof. Witold Kieżun:

Żona oglądała, teraz się opuściłem, ale muszę wrócić.



To o was?



Ja nie byłem cichociemnym, ale rzeczywiście jestem z pokolenia Kolumbów.



Konspiracja, powstanie, ucieczki, NKWD, zsyłka, UB, szpicle i wyroki na nich, Virtuti Militari – to pańskie życie.



I moja śmierć.



Śmierć?



22 czerwca 1945 roku rano znaleziono moje ciało martwe w szpitalu w obozie pod Krasnowodskiem, w Turkmenistanie.



Ale to nie był pan?



To byłem ja. Umarłem.



Taaak...



Tak, stwierdzono zgon, a trupa przeniesiono do kostnicy.

Oczywiście.

Pół godziny potem w kostnicy znalazła się więźniarka – felczerka, która hm, powiedzmy, że darzyła mnie sympatią. Przyszła się ze mną pożegnać, ale podczas tego pożegnania poczuła, że moje serce jednak bije. Wie pan, co było niezwykłego?

Coś może przebić tę historię?

Kiedy tam leżałem z trupami, zobaczył mnie kolega z celi, Korostoszewski, którego właśnie zwolniono i przyszedł do szpitala się ze mną pożegnać. Zamiast mnie zobaczył zwłoki i postanowił zawiadomić matkę. Wie pan, jak wyglądała rozmowa?

Domyślam się, że dramatycznie.

Matka mu nie uwierzyła! Pyta: „A widział pan ciało?". „Widziałem, tak jak panią widzę". „A kiedy to było?" „22 czerwca". I matka zaczęła wertować swój kajecik z zapiskami i krzyknęła: „Idź pan z Bogiem, on żyje!".

Jak to?

Zapisała sobie, że 22 czerwca przyśniłem jej się, jak wchodzę do pokoju i mówię: „Mamo, ja żyję i wrócę".

Pan jest jak z filmu „Jutro idziemy do kina" o chłopakach, którzy kończą szkołę i nie zdążyli pójść na studia, bo wybuchła wojna.

Dostałem przydział na 15 września do Szkoły Podchorążych Artylerii w Trauguttowie pod Brześciem i zameldowałem się tam dzień wcześniej. Patrzę, a tam pusto, na podwórku stoi samochód, do którego wsiada kapitan. Melduję się, a on do mnie: „Spier..., pięć kilometrów stąd są Niemcy". W drodze do Warszawy, w Kołbieli, aresztowali mnie Niemcy. Uciekłem im z transportu do obozu, jakoś udało mi się dotrzeć do domu. Gabinet dentystyczny matki zniszczony, nigdzie nie ma szyb, studia diabli wzięli...

Co pan zrobił?

Ogłoszenie: „Tanio wstawiam szyby. Witold Kieżun, Krasińskiego 6 m. 20". I zaczęła się prosperity, świetnie zarabiałem! Odtworzyłem matce gabinet, nawet otworzyłem zakład szklarski. Ale miałem dopiero 17 lat i chciałem się uczyć, więc zostawiłem to, gdy w październiku 1939 roku otworzyli szkołę Wawelberga, gdzie dostałem się, oczywiście po protekcji przez powinowatego, profesora Politechniki.

Tu muszę zresztą powiedzieć coś o powinowatych, bo na Wileńszczyźnie wszyscy byli spokrewnieni... (śmiech). Powinowatym mamy był na przykład Melchior Wańkowicz, który przesyłał jej każdą książkę z dedykacją: „Drogiej kuzynce Leokadce od autora". No i ja dopytywałem, jaka to nasza rodzina Wańkowicz, na co mama: »Wiesz, to trzeba przez Kozieł-Podlewskich«, później przez tamtych...". Oczywiście nigdy w życiu Wańkowicza nie widziałem.

Wróćmy do szkoły Wawelberga.

Tam była już konspiracja. Przyszedł do mnie rok starszy plutonowy podchorąży Adam Rzewuski, powiedział, że jest z organizacji Bicz, mam skrzyknąć piątkę zaufanych chłopaków i stanąć na czele grupy. Złożyliśmy przysięgę i pierwsza akcja: ewakuacja skrzynek z granatami z Cytadeli.

Udało się?

Połowicznie. Mieliśmy po dwie skrzynki, ale zaczęli do nas strzelać, więc uciekliśmy, każdy z jedną, zakopaliśmy je, potem przydały się w powstaniu. Ale zanim ono wybuchło, wpadł Rzewuski, zginął potem w Oświęcimiu i jego następca, Grycner, którego rozstrzelali w Palmirach.

Pan też musiał się ukrywać.

Cały czas byłem w AK, w pułku „Baszta". Wtedy była większa wpadka, aresztowano Dunin- -Wąsowicza i Przyweckiego. Dostałem rozkaz ewakuacji, musiałem się wyprowadzić, matka zresztą też.

Jak to było z tym składem broni u pana w domu?

Mieszkałem w pustym mieszkaniu stryja i zgodziłem się, by u mnie był magazyn. Do miasta wychodziłem zawsze z pistoletem i granatem dymnym za pazuchą. Do 1944 roku tych akcji było kilka, podczas kupna broni przestrzelili mi dłoń, ale wyszedłem z tego. Do powstania szedłem jako kapral podchorąży Armii Krajowej.

Gdzie pan walczył?

Byłem w dość elitarnym, dobrze uzbrojonym Oddziale Specjalnym. Planowane zadanie było bardzo poważne, mieliśmy zdobyć komendę miasta. Zbiórka miała być na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej, ale tam nie można było wyjść, bo Niemcy prowadzili ostrzał z Poczty Głównej. Potem było kilka akcji, między innymi połączenia się z Wolą. Tam na Wolskiej mieliśmy ogromne straty, to była ciężka akcja.

I pańska dramatyczna chwila...

Piwnicami dotarłem aż na pozycje niemieckie. Tam było takie małe, zakratowane okienko wychodzące na podwórko. Patrzę, a tam, nad ranem wychodzi jakiś Niemiec i się przeciąga. Więc ja mu trach, serią po plecach, on padając, odwraca się i woła: „Mutter"... Cholera, aż mnie ścisnęło. Po pierwsze, myśmy byli wychowani na westernach – tam się nigdy do nikogo nie strzelało z tyłu! No a po drugie, on mówi „Mutter", a przecież ja też byłem wychowany przez matkę, dla mnie matka to świętość. Od razu poleciałem do spowiedzi.

Tak od razu znalazł pan księdza?

Właśnie, nikt nie opisał, jak wspaniali byli księża – zawsze na pierwszej linii, dzielni, zawsze do dyspozycji. On mnie wyspowiadał, a potem mówi: „Słuchaj, tu jest Wola, a on był esesmanem. Kilka dni temu mordował kobiety i dzieci. To ty reprezentujesz dobro, a on zło, nie możesz mieć wyrzutów sumienia".

I strzelał pan do ludzi.

I ich zabijałem. Mało tego, nacinaliśmy sobie nawet trafionych na pistolecie maszynowym. Ale zabić w walce to zupełnie co innego, to jest prosta zasada „kto kogo". Jestem bardziej zagrożony niż on, to nie jest egzekucja.

Dlaczego bardziej?

Bo jak on się podda, to przeżyje, a mnie rozstrzelają lub co gorzej powieszą. Zdobyliśmy Pocztę Główną, patrzę, a pod plandeką leżą zabandażowani esesmani i błagają: „Nicht schiessen!". I mówię im: „My do rannych nie strzelamy, zaraz was opatrzą sanitariuszki". A jak Niemcy zdobyli Starówkę, strzelali do kobiet i dzieci, a szpital na Długiej po prostu podpalili... I to był Wehrmacht, a co dopiero SS.

Potem była słynna akcja odbicia kościoła Świętego Krzyża.

Zaczęliśmy o czwartej rano, byłem dowódcą pięcioosobowej drużyny i zdobyliśmy plebanię. Pierwsi wpadliśmy do kościoła i zdobyłem ckm. I wtedy zrobili mi to słynne zdjęcie, jak biegnę z ckm-em do Kwatery Głównej.

Potem już nie było tak dobrze.

Broniliśmy Pałacu Staszica i to był cud, że przeżyliśmy. Naprawdę nie wiem, jak nam się udało, mieliśmy tam poważne straty, pałac trzy razy się palił, a ja straciłem tylko kawałek ucha. Potem było Powiśle, jak padło, przenieśliśmy się do Śródmieścia, na ruiny Poczty Głównej, gdzie na początku powstania wziąłem czternastu jeńców. To ja podpalałem budynki przy Świętokrzyskiej 17 i 19, po drugiej stronie ulicy, zajęte przez Niemców.

Za to i wiele innych zasług był pan odznaczony.

I awansowany, najpierw na podchorążego plutonowego, a potem zostałem podporucznikiem.  Dostałem Krzyż Walecznych, a 23 września w gazowni przy Kredytowej podczas spotkania z Borem-Komorowskim jako jeden z czternastu Virtuti Militari. Potem mogliśmy mu zadać pytania. Tu muszę się przyznać, że jak „Bór" wszedł na salę, to nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia – mały, niepozorny, ale przemawiał wspaniale.

O czym rozmawialiście?

To się miało potem okazać ważne. Zadałem mu trzy pytania: czy wybuch powstania był uzgodniony z Londynem, jaki jest nasz stosunek do Armii Ludowej i czy ma jakieś wieści o tym, czy Rosjanie wkroczą. Powiedział, że o genezie powstania nie czas teraz mówić, o planach Rosji nie wie, bo żadna armia swoich planów nie zdradza, a AL to nasi towarzysze broni, czego dowód mamy tu, bo dwóch z odznaczonych to AL-owcy.

Gdzie zastaje pana koniec powstania?

W Śródmieściu, na Jasnej. Stamtąd idziemy w kolumnie do obozu do Pruszkowa, ale razem z dowódcą uciekamy do Błonia, gdzie miejscowy dowódca AK przestrzegł nas przed donosicielami, ale zaopatrzył w papiery. Ostatecznie trafiłem do Krakowa, gdzie zgłosiłem się do majora „Bomby", który dał mi pieniądze na przeżycie, kazał się co tydzień spotykać i skontaktował z podziemnym Uniwersytetem Jagiellońskim.

Tak zastało mnie wyzwolenie i rozwiązanie Armii Krajowej. I ostatni rozkaz: „W przypadku aresztowania nie ujawniać przynależności i nie podawać żadnych danych dotyczących organizacji".

Był pan tam sam?

Nie, wtedy też do Krakowa przyjechała matka, dostaliśmy poniemiecki pokój z kuchnią. Chciałem w ciągu trzech miesięcy zdać egzaminy, żeby mi zaliczyli rok na wydziale prawa. I właśnie 9 marca 1945 roku, wracając od profesora, zostałem zatrzymany przez NKWD.

Normalnie na ulicy?

Tak, zatrzymali mnie do kontroli dokumentów. Chciałem im uciec, ale prowadzili mnie we trzech i nie miałbym szans. W końcu trafiłem na Montelupich, gdzie zaczęły się przesłuchania.

Cały czas był pan w rękach NKWD?

Tak. Wchodzę na przesłuchanie, ich czterech, a major zaczyna: „Zdrawstwujtie, porucznik »Wypad«, sadities". Ja udaję, że nie wiem, o kogo chodzi, ale on się śmieje i każe opowiadać życiorys, kilkakrotnie. Dwa bardzo silne reflektory na twarz, zmieniający się enkawudziści, a ja opowiadam życiorys. Po trzech godzinach byłem już nieprzytomny od tych świateł i ze zmęczenia. Trwało to siedem godzin.

Czym się skończyło?

Enkwudzista odczytał mi pytania, które 24 września zadałem Borowi-Komorowskiemu. Ja aż podskoczyłem i zaprzeczam, że to bujda, więc dostałem z tyłu kantem dłoni w kark i straciłem przytomność. Potem codziennie przesłuchania, w nocy słychać rozstrzeliwania AK-owców, okrzyki ginących „Niech żyje Polska". I trzeciej nocy nas biorą pod mur, już wszystko gotowe, repetują broń i w ostatniej chwili przybiega żołnierz: „Stoj, stoj!".

Filmowa scena...

Bierze mnie na bok i mówi: „Słuchaj Witek, uratowałem ci życie. Ojciec był Polakiem, bratem krwi twojego ojca". Wie pan, bracia krwi, to ci, którzy nacięli sobie żyły i symbolicznie wymienili się krwią, na Kaukazie to świętość. Faktycznie, ojciec urodził się na Kaukazie jako syn zesłańca. I ten enkawudzista zapewnia mnie, że mnie stąd wyciągnie, ale potrzebuje choć jednego nazwiska, może być zmyślone. Nie uwierzyłem w tę bujdę na resorach, nie powiedziałem mu nic, więc zagroził mi, że mam czas do rana.

Kolejne przesłuchanie – okazało się, że wiedzą wszystko o mojej rodzinie, kuzynach, o wszystkich. Mój stryj, jeden z twórców polskiego lotnictwa, płk Jan Kieżun, był pytany o takie „nic nieznaczące historie sprzed wielu lat". I dlatego ten enkawudzista mógł mnie częstować opowieścią o braterstwie krwi z moim ojcem.

No dobrze, ale skąd oni w ogóle wiedzieli, kim pan jest? Dlaczego pana zatrzymali?

Doniósł młody chłopak, żołnierz AK, złamany przez nich w śledztwie. Okazał się bardzo gorliwym donosicielem, stał pod Sukiennicami i jak tylko kogoś zobaczył, to meldował Sowietom. Kilka osób przez niego straciło życie. Tego nie mogliśmy tak zostawić. Pierwszy zamach na niego się nie powiódł, ale zlikwidowano go w 1950 roku...

Mówiłem, że pan jest z „Czasu honoru".

Myśmy już na Montelupich wiedzieli, kto nas wsypał, więc jak nas wywożono na Sybir, to wyrzucaliśmy z pociągu kartki z jego nazwiskiem!

Trochę to dzikie.

Nikt z nas nie wiedział, czy wróci.

Wywieźli pana bez żadnego wyroku, ot tak?

I trafiłem na pustynię Kara-kum, nad Morzem Kaspijskim, cztery kilometry od Krasnowodska, dzisiaj to Turkmenistan. 55 stopni ciepła, brak wody, prawdziwy obóz zagłady. Według naszych danych po czterech i pół miesiąca z 6400 więźniów przeżyło 900, czyli zginęło 86 proc. ... Obóz zlikwidowano, 600 więźniów przewieziono na Kaukaz, a na wymarcie zostawiono w szpitalu 300-osobową grupę. Mnie wśród nich. Po miesiącu zostało nas 123.

Byłem w zasadzie sparaliżowany. Jak trafiłem  do obozu, to przy swoich 190 cm ważyłem 102 kilo. Po tych kilku miesiącach – 50 kilogramów, mogłem tylko ruszać rękoma.

Co zrobili z tymi 123, którzy przeżyli?

Przewieziono nas do szpitala w Kaganie, w Uzbekistanie, gdzie miałem niesamowite szczęście. Okazało się, że kierownik szpitala był kolegą ojca ze studiów w Dorpacie! Autentycznym, niepodstawionym. Mało, że kolega ze studiów, to przyjaciel, był na ślubie moich rodziców. On mi uratował życie w Kaganie. Choć najpierw tam umarłem.

I o wszystkim dowiedziała się mama.

Natychmiast zaczęła starania, pytała wszystkich i pani Hryniewiczowa, dyrektorka biblioteki, która była po imieniu z Bierutem, podała myśl, by wstawił się za mną związek młodzieży. Nie było to takie proste, oni nie chcieli, ale mój kolega z lewicy żoliborskiej, Janek Strzelecki ze Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, napisał list do Stalina, że dzielnie walczący z Niemcami, przyjaciel lewicy, niesłusznie zatrzymany... I dał go ambasadorowi Raabemu – jego syna dobrze znałem – który przekazał go w Moskwie do kancelarii Stalina.

Wtedy pana zwolnili?

To nie było takie proste. Wezwał mnie dowódca i pyta o ten list, nie dowierza. Jak to, ja bohater, a byłem w AK, która kolaborowała z Niemcami? Jemu sprzedałem historię, że doniósł na mnie zazdrosny facet, bo wynajmowałem mieszkanie u jego żony. „A ty jejo jebał?" – pyta mnie. „Prawdziwy mężczyzna nigdy nie przyznaje się do takich rzeczy". „A wiesz, masz rację, ja też nikomu nie mówię! Wrócisz, tylko czy kamandir się zgodzi?". A kamandir był Żydem. Zobaczył mnie kiedyś przy pianinie, które tam stało. „A Chopina umiesz zagrać?". „Umiem". Przyszedł z rodziną, a ja mu dałem koncert.

Kolejna mocno filmowa scena – gdzieś w Uzbekistanie pan gra Chopina dowódcy NKWD i jego rodzinie. To przez to pana zwolnili?

Powoli. Najpierw przyjechali Japończycy.

Po pana?

Nie, jeńcy japońscy, którzy trafili do mojej sali. Opiekowałem się jednym z nich. Szybko nauczył mnie 940 słów po japońsku. Kiedyś wchodzi oficer i mówi: „Będziesz tłumaczem". Nie pomogły wyjaśnienia, że nie mówię po japońsku – zostałem tłumaczem rosyjsko-japońskim.

Własnym uszom nie wierzę...

Musiałem tłumaczyć przy strajku Japończyków, pomagać im. W końcu ten lekarz, kolega ojca załatwił mi, że jako nieuleczalnie chory wróciłem do Polski, co niestety nie znaczyło, że byłem wolny. W lipcu 1946 roku przekazano mnie do obozu pracy MBP w Złotowie. Stamtąd przy pomocy kolejnego powinowatego, Olesia, czyli Aleksandra Gieysztora, i licznych protekcji wyciągnęła mnie matka. Ujawniłem się i po miesiącu byłem wolny.

I pojechał pan do Warszawy.

Najpierw kuzyn Edward Gieysztor, który był nadleśniczym w Borach Tucholskich, skontaktował mnie z „Łupaszką" dopytującym o obóz. Zastanawiał się, czy nie odbić więźniów, ale uznał, że jest zbyt słaby. W każdym razie tak spotkałem legendę. I to był koniec mojej konspiracji. Wracam do Krakowa, na studia, zaczynam pracę w banku.

Nie ma pan ochoty uciec na Zachód?

Oczywiście! Znalazłem człowieka, który dawał fałszywe papiery francuskie i wywoził ludzi, ale się nie zgodził, bym wziął matkę, bo był limit wieku. To nawiązałem kontakt z kolegami w Sopocie, żołnierzami Andersa, którzy mieli uciec kutrem do Szwecji. Obiecali wysłać telegram, że są chorzy, to miał być sygnał, że są gotowi i płyniemy. I dostałem ten telegram, ale dotarł do mnie po trzech tygodniach, bo właśnie byłem na nartach... Wtedy matka przekonała mnie, że to przeznaczenie, że widocznie nie mam jechać.

O czym myśleli Kolumbowie w 1948, 1949 roku?

Ci, którzy nie wyjechali i którzy nie siedzieli akurat w więzieniu, chcieli po prostu żyć. Proszę pamiętać, że dla nas wojna trwała już dziesięć lat, a my nie mieliśmy trzydziestki, całą młodość! Cel był jeden – nie ześwinić się, nie dać się złamać, ale żyć.

Wtedy już prawie nikt nie szedł do lasu.

Nie było nawet jak pójść, całe moje środowisko było pod stałą opieką UB, pełna inwigilacja. W 1957 roku urządziliśmy pod Warszawą imieniny naszego dowódcy – przyszła bezpieka, zabrała każdemu dokumenty i trzeba było przyjść je odebrać. I znów przesłuchania, wypytywania, groźby... Doskonale wiedzieliśmy, że wszędzie mieli swoich ludzi. Przecież jeden z nas zdradził.

Liczyliście na odmianę losu, na trzecią wojnę?

Tylko na początku, potem nie mieliśmy złudzeń, choć wierzyliśmy, że ten los jakoś się musi odmienić i dlatego trzeba pracować, trzeba odbudować kraj, być kimś. Długofalowo nikt z nas nie wierzył, że ten komunistyczny burdel może trwać wiecznie.

Jak pan poznał żonę?

„Jola" to była miss batalionu, najpiękniejsza dziewczyna w powstaniu.

Tam zostaliście parą?

Nie, ona była narzeczoną Andrzeja – dowódcy kompanii, który zginął tragicznie na Starówce, gdy wchodził do jej kwatery. To był wspaniały żołnierz. Spotkaliśmy się w Krynicy, przypadkowo. Kiedy zrobiłem magisterium w 1949 roku, pojechałem tam odpocząć.

Poznaliście się od razu?

Tak, nawet mówiła mi – to dziwna sprawa – że we Francji bardzo często mnie wspominała.

We Francji?

Po powstaniu Danuta trafiła do obozu w Oberlangen, przy granicy z Holandią, a po wyzwoleniu do Francji, ale jednak wróciła.

Nie widzieliście się pięć lat.

Tak, ostatni raz w powstaniu. Spotkaliśmy się w Krynicy Morskiej, a już w 1950 roku wzięliśmy ślub. Najpierw, 2 września był cywilny, ale zamieszkaliśmy ze sobą dopiero po kościelnym, czyli od Nowego Roku. Wie pan, to naprawdę były zupełnie inne czasy, zupełnie inne obyczaje. Mówiło się „narzeczony", ale przecież nie do pomyślenia było, by mieszkać ze sobą przed ślubem. Całe zbliżenie do dziewczyny polegało na tym, że można ją było pocałować.

Tyle?

Więcej to byłoby jakieś nieuszanowanie. Oczywiście chłopcom zdarzały się jakieś przygody, ale człowiek żenił się z tą dziewczyną, którą naprawdę kochał i której – tak mówiono wtedy – niewinność, dziewiczość cenił. Z jednej strony niezwykła, zupełnie nieprzytomna miłość, a z drugiej jakiś nadzwyczajny szacunek, cześć po prostu. To było coś, co oboje ludzi uszlachetniało i było bardzo, bardzo piękne.

Dziś zmienił się cały system etyczny. Gdy patrzę na moich studentów czy doktorantów, to myślę, że jesteśmy zupełnie innymi ludźmi. Pamiętam, jak w 1937 roku byłem w Paryżu, zawiozła mnie tam matka. Zatrzymaliśmy się w hotelu i wieczorami mama wychodziła ze znajomymi na kolacje, zwiedzanie miasta. No to ja namówiłem dwóch młodych Francuzów, żebyśmy poszli do kabaretu. To było niesamowite przeżycie...

Domyślam się.

Oj nie, nie domyśla się pan. Wpuszczono nas do kabaretu, bo choć miałem dopiero 15 lat, to byłem bardzo wysoki, zresztą okazało się, że w środku same młokosy. Siadamy przy stoliku i w ramię trąca mnie kelnerka. Odwracam się, a ona topless... (śmiech). Ja oniemiałem, po prostu oniemiałem. Byłem nieprzytomny i resztką sił wydukałem: „Un vin, s'il vous plait". Kompletnie ogłupiały... (śmiech). Wy dzisiaj nie potraficie sobie wyobrazić, co to było dla nas!

Jak pan, wilniuk, trafił do Warszawy?

Z Wilna wyjechałem jako dziewięciolatek po przeżyciu wielkiej tragedii rodzinnej. Najpierw umarł mój brat. Ojciec był lekarzem i kiedy brat dostał ataku ślepej kiszki, był u pacjenta pod miastem. Gdy przyjechał, popędził z bratem do szpitala, ale tam nie było chirurga, a trzeba było operować natychmiast. Tata przypomniał sobie, że przecież był lekarzem wojskowym, i zdecydował się operować, ale było już za późno.

I on tego nie przeżył, dziewięć miesięcy później dostał udaru, a potem umarł. Miałem wcześniej siostrę, ale umarła jeszcze przed moim urodzeniem. I w ten sposób zostałem z mamą sam. Nigdy później nie wyszła za mąż, choć adorował ją wysokiej rangi wojskowy, ale powiedziała, że chce zostać tylko ze mną.

Zamieszkaliście na Żoliborzu.

To było bardzo ciekawe miejsce, bo z jednej strony robotnicza Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa (nawiasem mówiąc, na Krasińskiego 18 m. 24 mieszkała rodzina Bieruta), a z drugiej strony Żoliborz Oficerski, gdzie mieszkali generałowie i wyżsi oficerowie, no i Żoliborz Urzędniczy.

Jak pana przyjęła Warszawa?

Mówiłem z wileńskim akcentem, więc w gimnazjum przedrzeźniano mnie, wołając śpiewnie: „Wiiitek, Wiiitek, mamusja cień woła" i nazywano „Litwinem". A ja się urodziłem formalnie w Litwie Środkowej, która powstała po „buncie Żeligowskiego" i przez kilka miesięcy byłem jej obywatelem.

Miałem jednak pewien atut – 190 cm wzrostu. Teraz zmalałem, człowiek osiada, ale wtedy byłem najwyższy w klasie i zapowiedziałem: „Kto mnie nazwie »Litwinem«, dostanie w mordę", na co podszedł Władzio Maj, mój późniejszy serdeczny przyjaciel: „Litwin, czego się wygłupiasz?". No i go trzasnąłem, on się przewrócił, a mnie zaakceptowano.

A klasę miałem nadzwyczajną. Mieszkaliśmy blisko Nalewek, więc było u nas pięciu Żydów, był Jacek Nowicki, syn prezesa Polskiego Związku Bezbożników, Miecio Trojanowski, syn gen. Trojanowskiego, Andrzej Ehrenkreutz, pasierb premiera Jędrzejewicza, Tadzio Wróbel- -Trajdos, bratanek prezesa Stronnictwa Narodowego, czy Rysio Wajnsztok, późniejszy generał armii Izraela. To był okres wielkiego podniecenia intelektualnego, założyliśmy klub dyskusyjny. Jeden z pierwszych referatów wygłosiłem ja.

O czym pan mówił?

Opowiadałem panu, że w 1937 roku matka zabrała mnie do Francji. W Paryżu wszędzie kabarety pełne młodych chłopaków, wszyscy palą papierosy, kompletne rozpasanie i degeneracja. A potem Berlin – na ulicach bojowa młodzież z Hitlerjugend: rośli chłopcy wypięci jak struna, hoże dziewczyny, a w księgarniach „Mein Kampf", które sobie zresztą kupiłem i ze słownikiem przeczytałem. Wiało grozą, bo od razu zdałem sobie sprawę, że Lebensraum to dla nich Polska, Rosja. No i rewizja traktatu wersalskiego, czyli odebranie nam Śląska i Pomorza. Szczerze mówiąc, jak czytam Zychowicza, to mnie szlag trafia, bo to była podstawa hitleryzmu, jasna od początku!

O tym pan opowiadał?

Jak widziałem z jednej strony kompletną dekadencję, a z drugiej siłę, to byłem pewien, kto to starcie musi wygrać.

Na szczęście ostatecznie wygrał pan.

I miałem bardzo długie życie na czterech kontynentach, no i doczekałem wolności.

—rozmawiał Robert Mazurek

Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości