Gdy 13 marca 2013 kardynałowie zgromadzeni na konklawe wybierali papieża Franciszka, szukano kogoś, kto zaradzi potężnemu kryzysowi. To, że ów kryzys istnieje, pokazało bezprecedensowe ustąpienie Benedykta XVI. Zdawano sobie sprawę, że Kościół głoszący Prawdę w obecnym świecie ma niewielu sojuszników – a równocześnie, że jego siły zostały nadszarpnięte przez falę skandali homoseksualnych i pedofilskich wśród duchowieństwa; i że to ostatnie jest najboleśniejszym symptomem głębokiego kryzysu wiary wśród mas chrześcijan, kuszonych do posłuszeństwa światowej „dyktaturze relatywizmu".
Szukano więc kogoś, kto będzie miał siłę zmierzyć się z tymi problemami, dobrze zdiagnozowanymi przez Benedykta XVI. Nazajutrz po wyborze tylko nieliczni sensaci głosili, że dokona się jakiś „zasadniczy przełom". Osoby dobrze zorientowane zapowiadały zasadniczą kontynuację. „To będzie harmonijna kontynuacja poprzedniego pontyfikatu" – zapewniał honduraski kardynał Rodriguez Maradiaga po wyjściu z obiadu u swego przyjaciela Jorge Bergoglio/Franciszka. „Franciszek powie to samo, co mówił Benedykt" – podkreślał szwajcarski kardynał Kurt Koch należący do kręgu uczniów Josepha Ratzingera/Benedykta XVI. I dodawał mądrze: „Jest tajemnicą Kościoła katolickiego to, że mamy całkowicie odmiennych papieży. Wszyscy są stuprocentowo katoliccy, a każdy z nich jest całkowicie różny".
Wybrany przez Targowisko Próżności
Rzeczywiście: Franciszek od razu okazał się „całkowicie różny" od Benedykta w swym południowoamerykańskim stylu i w jezuickim guście – a równocześnie nie mówił niczego innego niż Benedykt. W żarliwych i zwięzłych homiliach nowego papieża od początku zaznaczyła się zazdrosna walka o to, by w centrum Kościoła stawiać nie kogoś innego niż Chrystusa, i to Ukrzyżowanego; wstręt do „karieryzmu" duchowieństwa; ostrzeżenie przed zeświecczeniem; wymaganie, by swój związek z Chrystusem chrześcijanie pojmowali także jako związek z Kościołem; żądanie, by księża zostawiali kościoły otwarte dla adoracji Pana Jezusa, a sami siedzieli w konfesjonałach...
Zważywszy na wysoką temperaturę teologiczną nauk papieża Franciszka, można było się wręcz spodziewać, że znów „New York Times" nie będzie miał o czym pisać w swych relacjach z Watykanu. Wielkie media laickie szybko bowiem zniechęcają się w pisaniu o Chrystusie: w czasach teologicznych homilii Benedykta wprost „nie wiadomo było, o czym pisać".
Jednak sam Franciszek dość szybko, chcąc nie chcąc, podrzucił mediom laickim gratkę dla ich apetytów. „Chcę Kościoła ubogiego dla ubogich" – słysząc to serdeczne wyznanie papieża, wielcy reżyserzy medialni chwytali jakby ostatnią deskę ratunku w tym potopie religijnych oświadczeń. Nareszcie coś dającego się zacytować w krótkich niusach, w których świeżą szlachetność nowego papieża można połączyć z pomachaniem palcem pod adresem „monsiniorów"!