Prawie 20 lat temu odwiedziłem pana rodzinny dom w Chrzanowicach. Mama poczęstowała mnie rosołem...
Odebrała pana z dworca w Gorzędowie. Przyjechała rowerem. Pamiętam.
Nie odfrunął pan w świecie wielkiej piłki, bo pochodzenie trzymało pana przy ziemi?
Bo ja wiem, czy chodzi o to, że Chrzanowice to wieś? Raczej o wychowanie. Szanowałem pieniądze, bo nie miałem ich, kiedy byłem młody. Później już mogłem sobie pozwolić na droższe rzeczy, ale zawsze znałem umiar. Pozytywne jest to, że chociaż skończyłem grać w piłkę dziesięć lat temu, kibice robią sobie ze mną zdjęcia i ciągle słyszę: „Panie Jacku, pan się nie zmienił, woda sodowa nie uderzyła panu do głowy, jest pan normalnym człowiekiem, z którym można pogadać". To dla mnie budujące. W reprezentacji Polski rozegrałem 96 meczów, to superwynik, nigdy nie śmiałem nawet marzyć o takiej karierze. Przede mną i po mnie było wielu zawodników dużo bardziej utalentowanych, którzy nawet nie zbliżyli się do takiego wyniku. Nikt mi tego nie zabierze, a że nie wszystkim podobała się moja gra, to zawsze tylko mnie mobilizowało.
Jakie wartości były w pana domu najważniejsze?
Przede wszystkim skromność. Z natury jestem bardzo wstydliwy. Dla mnie pozowanie do zdjęć albo branie udziału w reklamach zawsze było wielkim stresem. Stres czułem też na boisku przed meczem, ale jak był pierwszy gwizdek, to stres przechodził, zajmowałem się realizacją taktyki. W domu liczyła się też pracowitość. Nie przelewało się, był szacunek do pieniądza. Tego się trzymam.
Pensja nigdy nie zaszumiała panu w głowie?
Oczywiście, że były takie momenty, kiedy wydawałem więcej, niż powinienem. Ale chyba każdy ma taki okres. Przychodzi jednak czas, kiedy myśli się już o tym, co będzie za 20 czy 30 lat, i wraz z tym opamiętanie. Kiedyś zarobki w piłce były dużo mniejsze niż teraz, trzeba było odłożyć, dobrze zainwestować. Im wcześniej współcześni piłkarze to zrozumieją, tym dla nich lepiej i życie po karierze będzie łatwiejsze. Gra w piłkę jest jak sen, mija bardzo szybko i budzisz się sam, bez ludzi, którzy zawsze chcieli ci pomóc. Jeden urząd, drugi, a ludzie patrzą, że ten Krzynówek normalnie na poczcie stoi, bo chce nadać przesyłkę czy coś załatwić. Często podstawowe sprawy urastają nagle do wielkich problemów. Nie da się po karierze położyć brzuchem do góry i patrzeć, jak rośnie. Kiedy budowaliśmy dom, jeden z fachowców mówi do mnie: „Panie Jacku, miałem o panu inne wyobrażenie. Dużo rzeczy robi pan sam, można się od pana nauczyć". Nie odleciałem, nie odpłynąłem. Na wsi liczyła i liczy się ciężka, uczciwa praca. Tu jest inne życie niż w mieście.
Bardzo późno trafił pan do piłki.
Żeby zarobić pieniądze, jeździłem zbierać truskawki. Przez dwa lata pracowałem także w swoim zawodzie – stolarza. Dopiero jako 18-latek przeszedłem z klasy B do trzecioligowego RKS Radomsko. Wcześniej nie miałem żadnego profesjonalnego trenera. Po pięciu latach zadebiutowałem w reprezentacji.
Często żartuje pan: „Nie mów, ile rozegrałeś meczów w reprezentacji, ale powiedz, ile z tych meczów było dobrych".
No właśnie. I dodaję dla śmiechu, że ja miałem 95 bardzo dobrych i jeden rewelacyjny. W życiu bym nie pomyślał, że tyle osiągnę. Marzyłem, żeby chociaż raz z orzełkiem na piersi zagrać, poczuć tę atmosferę. A tu się okazuje, że chłopak ze wsi był na dwóch mundialach i raz na mistrzostwach Europy, w których udział wywalczył na boisku, a nie dostał za darmo, bo Polska organizowała turniej. Widzę, że kumple, z którymi się wychowywałem, mają dla mnie wielki szacunek. Czasami czuję, że chcieliby o coś zapytać, ale nie wiedzą jak, mają jakieś obawy. „Dawajcie, usiądźmy, o co chodzi?" – staram się ich ośmielić, bo nadal przyjemnie mi się z nimi rozmawia. Nie jestem facetem, który wybudował duży dom z jeszcze większym ogrodzeniem i marzy o tym, żeby nikt do niego nie zaglądał. Nie odsunąłem się od ludzi.
Kiedy byłem w Chrzanowicach po pana transferze do Norymbergi, przy piwie przed sklepem pana kolega opowiadał mi, że wcale nie był pan najlepszy w okolicy.
Przepraszał mnie później za to. Nie przejmowałem się, były tu różne lokalne gwiazdy. Wiadomo, że nie każdemu moja kariera musiała się podobać.
Co by było, gdyby w pana życiu nie pojawiła się piłka?
Może też piłbym piwo. Piłka uratowała mi życie. Na wsi nie ma wielkiej przyszłości. Koledzy pozakładali rodziny, pracują, albo i nie, nie wszystkim dobrze się wiedzie. Kopałem piłkę, odkąd pamiętam i kochałem to, co robię. W miarę dobrze mi płacili, zwiedziłem cały świat, poznałem fantastycznych ludzi. Futbol dał mi wszystko co najlepsze. Niestety, trochę cierpiała rodzina, bo choćby w Leverkusen, kiedy poza ligą był jeszcze Puchar Niemiec, Liga Mistrzów i reprezentacja Polski, trafiło mi się takie pół roku, kiedy w domu byłem dokładnie 26 dni. Hotele, mecze, loty, zgrupowania, tęsknota. Ale coś za coś – nie ma łatwej drogi do osiągnięcia sukcesu. To chyba dotyczy każdej dziedziny życia. Potrzeba wielu wyrzeczeń, gra w piłkę to nie jest tylko przyjemność. Kibice często powtarzają głupoty.
Jakie?
Pojawiają się najczęściej po słabym meczu. Że piłkarze źle grają, a mają łatwe życie, bo potrenują dziennie dwie godziny, zarabiają mnóstwo pieniędzy, kupują drogie samochody, wszystko mają podane pod nos i nie chce im się biegać. Ludzie najczęściej nie zdają sobie sprawy, że zawodnik ma cztery, pięć lat na to, by zarobić pieniądze na całe życie. Tylko najlepsi – jak Lewandowski – są w stanie utrzymać się na szczycie dużo dłużej. Większość gra w słabszych klubach, mniej zarabia, a później okazuje się, że po zakończeniu kariery trzeba szukać normalnej pracy. Nie da się cały czas brać pieniędzy ze skarpety. Proszę spojrzeć, ilu reprezentantów Polski nie potrafi się odnaleźć po karierze. Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, a piłkarz to przecież normalny człowiek, tyle że dostaje bardzo mało czasu na to, by wykorzystać swój talent.
Żałuje pan jakichś chwil, kiedy nie był pan w domu?
Żałuję, że nie byłem przy narodzinach córki. Trener nie chciał mnie zwolnić. Uznał, że mecz jest ważniejszy. Może powinienem się wtedy bardziej postawić? Wiktoria ma już prawie 18 lat. Staro się z tym czuję, ale robię wszystko, by dać jej to, czego sam nie otrzymałem w dzieciństwie. Moi rodzice gonili za pieniędzmi, bo ciągle ich brakowało. Mało mieli czasu dla nas, dla domu. Tata pracował w hucie, przyjeżdżał tylko co drugi weekend, miał ciężki charakter, ale była i miłość, i dyscyplina. Wie pan, ja zdaję sobie sprawę, że życie nie jest łatwe, że jest brutalne. Półtora roku temu pochowałem szwagra, zmarł na zawał. To był bardzo ciężki okres. Później dowiedziałem się o chorobie Pawła Kryszałowicza, ale cieszę się, że sobie z tym dobrze radzi. Wszystko jest jak w życiu piłkarza – raz wygrywasz, raz przegrywasz i musisz sobie poradzić. Wspieramy się wzajemnie. Brat ma dwójkę dzieci, siostra córkę, a ja od dziesięciu lat staram się oddawać najbliższym to, co zabrała nam piłka i bardzo dużo czasu spędzam z nimi.
Sport dał panu siłę, by lepiej niż inni radzić sobie z codziennością?
Mam czasami takie wrażenie, że cała rodzina na mnie patrzy i czeka na to, co powiem. Nie, że mam decydujące słowo, ale moja opinia jest ważna. Sam nigdy nie miałem takiego autorytetu, żeby go podpatrywać i wiedzieć, jak trzeba się w życiu zachować, ale chyba dojrzałem i wiele przeszedłem. Kiedyś, jako młody chłopak, może zachowywałem się bardziej impulsywnie. Teraz włączają mi się hamulce, jestem rozsądniejszy. Córki też pod pierzyną nie chowałem, życie to nie bajka, trzeba umieć sobie z nim radzić.
Kiedy myśli pan o swojej karierze, jakie wspomnienia są najsilniejsze? Awans na mundial w 2002 roku, gol w meczu z Portugalią w 2007, gol w meczu z Realem Madryt dla Bayeru Leverkusen?
Na pewno pierwszy występ w reprezentacji, bo to wielkie przeżycie dla każdego, kto dostąpił tego zaszczytu, niezależnie od dyscypliny. Jurek Dudek i Tomek Rząsa gola w meczu z Realem nie chcą mi przyznać, bo śmieją się, że Iker Casillas sam go sobie strzelił. Tyle że wszyscy mówią o tej bramce, a nikt nie pamięta, że miałem swój udział także przy dwóch innych. Dla mnie zawsze ważniejsze były asysty, wolałem być w drugim rzędzie i robić swoje. Więcej radości dawało mi podawanie kolegom. To też pokazuje, jakim jestem człowiekiem. Wolę dawać prezenty, niż je dostawać. Tak wychowali mnie rodzice, wiedziałem, że muszę pomagać, to i na boisku byłem pomocnikiem – do ataku i do obrony. Tak, mam poczucie, że dołożyłem swoją cegiełkę do historii polskiej piłki nożnej. Kibice to wiedzą, czasami zaczepiają mnie i przypominają, że to moje pokolenie dało awans na pierwszy wielki turniej po 16 latach przerwy i zaczęło lepsze czasy dla naszego futbolu. Oczywiście mundiale w Korei i cztery lata później w Niemczech nie były sportowo udane, ale można było wyciągać z nich wnioski i uczyć się na przyszłość, a klątwa zbyt trudnych eliminacji została już zdjęta.
Przemilczał pan gola z meczu z Portugalią. Pana strzał w 87. minucie dał Polsce bardzo cenny remis 2:2 – piłka trafiła najpierw w słupek, później w plecy Ricardo i wpadła do bramki. Proszę przyznać: widział pan w ogóle bramkę?
Spokojnie, trochę mierzyłem. Śmialiśmy się później z Mariuszem Lewandowskim, który pytał mnie, dlaczego mu nie podałem. Nie podałem, bo go nie widziałem. Nie kalkulowałem. To był strzał rozpaczy. Umówmy się, nikt normalny nie strzela z ponad 30 metrów w takim meczu.
Najtrudniejszym meczem był dla pana ten zaraz po śmierci ojca?
W Leverkusen zawsze po świetnym meczu działo się coś złego. Kiedy wygraliśmy z Bayernem 4:1, dowiedziałem się, że tata nie żyje. Kiedy pokonaliśmy Real 3:0, na drugi dzień córka naszego dyrektora sportowego miała bardzo poważny wypadek i znajdowała się w ciężkim stanie. W Hannoverze po dobrym porannym treningu wieczorem dowiedzieliśmy się, że Robert Enke popełnił samobójstwo. Zadzwonił do mnie dziennikarz, pytał, czy wiem, co się stało. Nie wierzyłem mu, ale minutę później miałem już oficjalne potwierdzenie. Te wszystkie zdarzenia uświadamiały mi, jak cienka jest linia między euforią a rozpaczą. Jak krótka jest czasami droga z góry na ziemię.
Tata zmarł na kanapie, na zawał, z „Przeglądem Sportowym" rozłożonym na stronach z zapowiedzią mojego meczu z Bayernem. Nie pamiętam, jak znalazłem się w Polsce, bardzo pomógł mi klub. Dano mi też wolną rękę, co robić dalej. Po pogrzebie mogłem wrócić do Niemiec, zostać z rodziną albo pojechać na mecz reprezentacji z Irlandią Północną w Belfaście. Wszyscy namawiali mnie na kadrę, mówili, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić, bo nie będę się dołował, tylko skupię na codzienności. Wszystko było w porządku do ostatniej nocy przed meczem. Dostałem takich dreszczy, stres zaatakował z taką siłą, że natychmiast dostałem dwie kroplówki, by w ogóle dojść do siebie. W meczu jednak zagrałem, wygraliśmy, a ja strzeliłem nawet gola na 3:0. Życie uczy pokory – im szybciej jako piłkarz zrozumiesz, że są gorsze rzeczy niż krytyka ze strony dziennikarzy, tym większa szansa, że dobrze skończysz.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95