Jeden wznosił się pośrodku pięknego poniemieckiego parku na obrzeżach Zabrza (przed wojną Hindenburga) i przedstawiał – na wysokim kamiennym cokole – podpartą umundurowanym biustem glacę generała Świerczewskiego, odlaną zapewne w brązie, czego jako dziecko nie potrafiłem sprawdzić, bo popiersie było zielonkawe od śniedzi i wiecznie uwalane przez ptaki.
Drugim ważnym pomnikiem był również brązowy, acz tym razem wycierany pieczołowicie co jakiś czas szmatką, korpus Włodzimierza Iljicza Lenina w Nowej Hucie, który postawiono na miejscu kochanego przez mieszkańców tej enklawy komunizmu deptaku o pachnącej nazwie aleja Róż. Innych pomników nie znałem, przynajmniej do jakiegoś 12. roku życia, kiedy zacząłem się baczniej rozglądać po świecie, przedzierać tramwajem do historycznego Krakowa, podglądać rzeczywistość i chłonąć wdzięki innych zaklętych w posągi śladów przeszłości.
Zacznę od Świerczewskiego. Oczywiście nie miałem pojęcia, że był draniem i alkoholikiem. Skąd zresztą miałem wiedzieć. W szkole od pierwszej klasy karmiono nas legendą o „człowieku, który się kulom nie kłaniał". Rewolucjonista, żołnierz, bohater, a jego odwaga po prostu imponowała. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że to nie odwaga, ale zamroczenie alkoholowe. Chodziłem więc od dzieciństwa z dziadkami lub moim śląskim koleżeństwem do parku Świerczewskiego. Wyprawę zaczynało się od obowiązkowego wgramolenia się na grzbiet jednego ze strzegących parku brązowych lwów (Skąd się tam, cholera, wzięły? Dopiero po 30 latach miałem się dowiedzieć, że były wywiezione ze zrujnowanego przez Sowietów pałacu Donnersmarcków w Świerklańcu), a po ich zwykle udanym ujeżdżeniu szło się dalej, szeroką aleją do strzelającego w niebo kamiennego postumentu, na którym ustawiono popiersie generała Waltera.
Pal licho Waltera, sam park był oszałamiająco piękny. Niemiecki ogrodnik sprzed wojny wyjątkowo się postarał. Rośliny sadzono z gustem i wedle precyzyjnego zamysłu. Olśniewały korony rzadkich magnolii, bzy wybuchały namiętnym fioletem i cynkową bielą, krzewy róż dawały kwiaty o intensywnie czerwonej barwie, chodniki ktoś wysypał miękkim szutrem. Szło się tych kilkadziesiąt metrów (Sto? Kroki dzieci różnią się od kroków dorosłych) do generała wśród burzy kwiatów, powodzi zapachów, które zmieniały się w ciągu roku i owiewały głowy spacerowiczów wciąż nowym aromatem.
Taki był park Świerczewskiego. Jaki więc miał być jego brązowy sublokator? Zlewał się z tą parkową rzeczywistością. Trzeźwiał oto Świerczewski przez lata na postumencie, a my mieliśmy go bardziej za postać z legendy niż z prawdziwego świata. Ot, bohater narodowy. Dzielny żołnierz zabity przez bandziorów z UPA. Postać nieposzlakowana. Choć czasem pojawiała się delikatna skaza na tym wyidealizowanym obrazie, gdy towarzyszący mi dziadek mruczał niechętnie na widok łysego bohatera na cokole. – Tak, dziadziu? – pytałem ciekawy szczegółów, ale, przynajmniej w tamtym czasie, patriarcha nie był chętny do rozwijania wątku.