Chichot przeszłości

W latach mojego dzieciństwa liczyły się dwa pomniki.

Publikacja: 26.10.2013 11:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Jeden wznosił się pośrodku pięknego poniemieckiego parku na obrzeżach Zabrza (przed wojną Hindenburga) i przedstawiał – na wysokim kamiennym cokole – podpartą umundurowanym biustem glacę generała Świerczewskiego, odlaną zapewne w brązie, czego jako dziecko nie potrafiłem sprawdzić, bo popiersie było zielonkawe od śniedzi i wiecznie uwalane przez ptaki.

Drugim ważnym pomnikiem był również brązowy, acz tym razem wycierany pieczołowicie co jakiś czas szmatką, korpus Włodzimierza Iljicza Lenina w Nowej Hucie, który postawiono na miejscu kochanego przez mieszkańców tej enklawy komunizmu deptaku o pachnącej nazwie aleja Róż. Innych pomników nie znałem, przynajmniej do jakiegoś 12. roku życia, kiedy zacząłem się baczniej rozglądać po świecie, przedzierać tramwajem do historycznego Krakowa, podglądać rzeczywistość i chłonąć wdzięki innych zaklętych w posągi śladów przeszłości.

Zacznę od Świerczewskiego. Oczywiście nie miałem pojęcia, że był draniem i alkoholikiem. Skąd zresztą miałem wiedzieć. W szkole od pierwszej klasy karmiono nas legendą o „człowieku, który się kulom nie kłaniał". Rewolucjonista, żołnierz, bohater, a jego odwaga po prostu imponowała. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że to nie odwaga, ale zamroczenie alkoholowe. Chodziłem więc od dzieciństwa z dziadkami lub moim śląskim koleżeństwem do parku Świerczewskiego. Wyprawę zaczynało się od obowiązkowego wgramolenia się na grzbiet jednego ze strzegących parku brązowych lwów (Skąd się tam, cholera, wzięły? Dopiero po 30 latach miałem się dowiedzieć, że były wywiezione ze zrujnowanego przez Sowietów pałacu Donnersmarcków w Świerklańcu), a po ich zwykle udanym ujeżdżeniu szło się dalej, szeroką aleją do strzelającego w niebo kamiennego postumentu, na którym ustawiono popiersie generała Waltera.

Pal licho Waltera, sam park był oszałamiająco piękny. Niemiecki ogrodnik sprzed wojny wyjątkowo się postarał. Rośliny sadzono z gustem i wedle precyzyjnego zamysłu. Olśniewały korony rzadkich magnolii, bzy wybuchały namiętnym fioletem i cynkową bielą, krzewy róż dawały kwiaty o intensywnie czerwonej barwie, chodniki ktoś wysypał miękkim szutrem. Szło się tych kilkadziesiąt metrów (Sto? Kroki dzieci różnią się od kroków dorosłych) do generała wśród burzy kwiatów, powodzi zapachów, które zmieniały się w ciągu roku i owiewały głowy spacerowiczów wciąż nowym aromatem.

Taki był park Świerczewskiego. Jaki więc miał być jego brązowy sublokator? Zlewał się z tą parkową rzeczywistością. Trzeźwiał oto Świerczewski przez lata na postumencie, a my mieliśmy go bardziej za postać z legendy niż z prawdziwego świata. Ot, bohater narodowy. Dzielny żołnierz zabity przez bandziorów z UPA. Postać nieposzlakowana. Choć czasem pojawiała się delikatna skaza na tym wyidealizowanym obrazie, gdy towarzyszący mi dziadek mruczał niechętnie na widok łysego bohatera na cokole. – Tak, dziadziu? – pytałem ciekawy szczegółów, ale, przynajmniej w tamtym czasie, patriarcha nie był chętny do rozwijania wątku.

Chwilę później miałem zrozumieć, że Świerczewski to pestka. Ważny był Lenin, którego zafundowano mieszkańcom Nowej Huty. Oto pewnego ranka w alei Róż pojawiły się ciągniki i spychacze, róże ładnie wyrównano do gołej ziemi, dziurę wylano betonem, a dwa (Może jeden? Nie wiem) dźwigi postawiły pośrodku pachnącego jeszcze niedawno deptaku kolosalną postać Lenina. Iljicz był ogromny! Patetyczny! Zwycięski! Artysta Marian Konieczny próbował dodać mu odrobinę uroku, nakładając na wydęte metalowe wargi jakiś cień uśmiechu, ale próba nie była udana. Zwalisty, ciężki Lenin z lewą nogą w wykroku, rękami splecionymi na plecach, ołowianym płaszczem nie tylko miał rysy neandertalczyka, ale też cała jego niezgrabna postać bardziej przypominała wymarły gatunek humanoida niż wodza którejkolwiek rewolucji.

Lenin miał być ulubieńcem mieszkańców postępowej dzielnicy, a stał się jej postrachem, niechcianym dzieckiem, Belfegorem i bez mała wyrzutkiem. Pamiętam jakieś akademie na cześć rewolucji pod pomnikiem. Spędzano nas z okolicznych szkół, katowano pieśniami rewolucyjnymi i słodkim popierdywaniem towarzyszy do mikrofonów. Staliśmy, janczarzy socjalistycznej ojczyzny, na deszczu i wietrze i z rozrzewnieniem wspominaliśmy aleję Róż, przeklinając jej niszczycieli. Nie potrafiłem pokochać Lenina. Ani ja, ani cała dzielnica. Około 1977 r. ktoś podrzucił pod pomnik zdezelowaną damkę, robociarską kurtkę, zabłocone kamasze i doczepił kartkę „Kufajka, rower i buty, spie... z Nowej Huty". Cała dzielnica się śmiała.

W kwietniu 1979 r. doszło do ataku terrorystycznego na wodza rewolucji. Pamiętam głośną eksplozję, w alei Lenina wyleciały wszystkie okna, ktoś wystraszony umarł na zawał. Dynamit podłożono pod nogi Iljicza, ale widać za mało, bo tylko urwało mu piętę... Nie było łatwo obalić siedmiu ton wyrytych dłutem Koniecznego. Przynajmniej w 1979 r. Już dziesięć lat później okazało się to całkiem łatwe. Oplecionego sznurami Lenina zrzucono z postumentu, leżał jakiś czas na śmietniku historii, a nabył go ostatecznie zdegenerowany milioner ze Szwecji. Robi dziś (Lenin) za atrakcję w parku osobliwości pod Sztokholmem.

Tych ostatnich wydarzeń nie pamiętam dokładnie, bo jesienią 1989 r. obalałem komunizm, obalanie pomników zostawiając mniej uświadomionym kolegom z podwórka. Jaka nauka płynie z tych opowieści? Sam do końca nie wiem, ale gdzieś w głowie przebija się niejasne przeczucie, że pomniki mają tendencję do uwznioślania nawet najgłupszych idei, z błaznów i zbrodniarzy potrafią robić świętych, a wydarzenia bez wagi i znaczenia wprowadzają do mitologii narodowej.

Czy wszystkie? Oczywiście nie. Nie wszystkie, ale sporo. Rzecz jasna ludność oczekuje prostych znaków i symboli. Świeckich i kanonicznych świętych. Zmaterializowanych w brązie czy marmurze idei. Ale, myślę sobie, warto mieć w pamięci, że za niemal każdym pomnikiem stoi jakaś cwana gapa, która ma nie do końca czyste intencje, a i bohaterowie sprawdzają się dopiero po latach. Może więc się nie spieszyć? Nie budować za szybko? Poczekać, aż karty historii pięknie się domkną? Pośpiech w budowaniu pomników jest równie szkodliwy jak przy łapaniu pcheł. Pazury historii zostawiają trwałe blizny...

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał