Całkiem niechcący obejrzałam sporą część filmu „World War Z". Było to w samolocie, gdy leciałam po raz kolejny na najdłużej chyba trwającą rozprawę w sądzie pracy w Polsce. Wchodzimy już w jedenasty rok procesu, w którym powódki domagają się 11 tysięcy złotych od fundacji będącej w likwidacji z powodu zadłużenia jej przez te właśnie powódki. Quel drole de pays, co za osobliwy kraj – jak mówiła moja mama, Francuzka, która przez prawie ćwierć wieku pobytu w Polsce nie mogła się nadziwić panującym tu politycznym i społecznym zwyczajom.
Ale wracając do filmu, jest on o tak zwanych zombie, czyli żywych trupach, które z obłędnie poskręcanymi twarzami, rzucają się na żywych i gryząc ich (a może plując) robią z nich w zastraszającym tempie kolejnych zombie. Podobnie jak wampiry, zombie mają spójny charakter i zachowują się w sposób przewidywalny dla nich samych, ich prześladowców i ich wyznawców. Nie oglądam tych filmów, więc umyka mi ich piękno.
Podobnie umyka mi piękno większości polskich „debat" telewizyjnych. Nie mam zdania na temat brzozy rosnącej obok lotniska w Smoleńsku. Nie jestem fizykiem ani inżynierem. Tak jak wiele rozsądnych (moim zdaniem, oczywiście) osób marzyłam o konferencji naukowej – takiej, jaką dopiero co odwołał prezes PAN, profesor Michał Kleiber. Takiej, na której naukowcy zwracaliby się do siebie per „panie kolego" i dyskutowali o jakichś sinusach czy cosinusach, z których nie musiałabym nic rozumieć, ale oni by ustalili swoje konsensusy (lub ich brak). Profesor Kleiber całkiem słusznie odwołał jednak konferencję. Po pierwsze, strefy rządzące jednoznacznie oznajmiły, że żadne dyskusje naukowe nie wchodzą w grę (it is not an option, mówił Jack Bauer, bohater serialu „24 godziny", po czym naciskał spust), co oznaczało, że na konferencji nie pojawiliby się naukowcy z co najmniej jednej „opcji naukowej" (to jednak brzmi zabawnie). Po drugie, o czym już pisałam, PAN jest instytucją niezależną, ale utrzymującą się z pieniędzy przyznawanych właśnie przez ten nieprzychylny konferencji rząd (to też brzmi zabawnie).
Od lat w telewizji (na większości kanałów) prowadzi się „debaty", które bardziej przypominają ustawki i to bardzo niesymetryczne albo pogoń zombie za Bradem Pittem. Zdumiewa ich przewidywalność i przeraża ich spadający poziom. Jakby już większość występujących w telewizji pokąsana była przez zombie. Wszyscy znają z góry poglądy prowadzącej i zaproszonych gości. Goście są w większości o tych samych poglądach co prowadzący, czasami zaprasza się też partnerów sparringowych, głównie żeby ich zakrzyczeć i udowodnić, że są bałwanami. Widzowie często oglądają te „debaty" jak mecz – kto komu dołożył, kto komu wbił gola. Rozmówcy w studiu nie robią wrażenia, jakby słuchali się nawzajem, lecz jakby czekali, żeby dorwać się do głosu i powiedzieć coś, oczywiście przewidywalnego. „Proszę mi nie przerywać" i „ja panu nie przerywałem" są chyba najczęstszymi wymianami zdań i wskazują na nieudolność prowadzących, ale też na akceptację tego poziomu dyskusji przez widzów. Ja tego nie znoszę; kiedyś nawet zerwałam znajomość z parą, która zawsze na kolacji wrzeszczała do siebie o przerywaniu.
Przewidywalność poglądów bierze się też z filozofii zombie. Zakłada się, niestety bardzo często słusznie, że poglądy muszą chodzić grupowo. Kto został pokąsany przez jednego z zombie, zaczyna podzielać jego poglądy. Czy w ogóle możliwe jest przypuszczenie, że ktoś, kto jest przeciwko przerywaniu ciąży, może być za legalizacją prostytucji, albo – jeszcze drastyczniej – że ktoś, kto cenił Jacka Kuronia, może nie cenić sobie Adama Michnika?