Wrocław z popiołów

To miasto w jego dzisiejszym kształcie zawdzięczamy pierwszym pokoleniom jego polskich mieszkańców. Bez ich energii i radości, z którą przystąpili do odbudowy, zniszczony i ogołocony Wrocław nie odzyskałby swojego znaczenia.

Publikacja: 04.01.2014 01:04

Red

Odkąd 16 lutego 1945 wojska sowieckie zamknęły pierścień oblężenia, Wrocław – siódme pod względem wielkości miasto Niemiec – na kilka miesięcy stał się wyspą odizolowaną od reszty kraju. Poddał się dopiero 6 maja, w obliczu ostatecznej klęski Rzeszy. Przez ten czas oblegający atakowali je uparcie od zachodu i południa, zmasowanym ostrzałem „katiusz" rujnując dzielnice położone na lewym brzegu Odry. Na wschodzie, od strony przedwojennej polskiej granicy, Sowieci aż do samego końca oblężenia powstrzymywali się od większych akcji zaczepnych. W momencie kapitulacji prawobrzeżne kwartały miejskie po większej części stały więc nienaruszone. Tam też skoncentrowało się życie dwustutysięcznej rzeszy niemieckich wrocławian, którzy w lutym pozostali w zamkniętym i ogłoszonym twierdzą mieście.

Naprzeciw wkraczającym do miasta zwycięzcom wyszli przedstawiciele skrzykniętego naprędce komitetu „Antifa". Sowiecki komendant Wrocławia zaakceptował ich pełnomocnictwa, mianując burmistrzem przewodniczącego komitetu Hermanna Hartmanna. Ten szybko objął cywilną władzę w mieście, a raczej w jego prawobrzeżnej części. Szybko powstała tam sieć administracji, z własnymi, niemieckimi urzędami, pocztą, ośrodkami pomocy społecznej, prowizoryczną komunikacją i własną miejską policją. Istnienie niemieckiego samorządu było wygodne dla zdobywców, którzy wykorzystywali go do rejestracji... fortepianów, rowerów i maszyn do pisania. Wszystko to jechało potem na wschód. Ale była to konieczna cena za minimum spokoju. Podczas gdy na lewym brzegu Odry szalały pożary wzniecane rękami pijanych sołdatów, tutaj życie toczyło się względnie normalnie. Wrocławianie mieli nadzieję, że po przykrych doświadczeniach okupacji ich los jakoś się ułoży, a miasto pozostanie częścią Niemiec.

Już jednak na drugi dzień po powołaniu niemieckiego zarządu we Wrocławiu pojawił się Bolesław Drobner, przedwojenny socjalista, a obecnie delegat komunistycznego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, z mandatem prezydenta Wrocławia w kieszeni. Sowieckiemu dowództwu nie wypadało ignorować reprezentanta sojusznika, zatem Drobnerowi przydzielono kamienicę w niezniszczonej części miasta, niedaleko siedziby niemieckiego burmistrza.

Odtąd we Wrocławiu – w cieniu wszechwładnych Sowietów – trwała niemiecko-polska dwuwładza. Polaków jednak w mieście wtedy prawie nie było, praktycznie okupanci opierali się zatem na urzędnikach niemieckich. Drobner wściekał się na ignorowanie jego urzędu, szczególnie po tym, jak jego rywal Hartmann nakazał wywiesić obwieszczenie wzywające do pracy – jak za czasów Hitlera – wszystkich „Żydów, pół-Żydów, Polaków i obywateli niemieckich". Był jednak bezsilny, gdyż ludzi do pomocy miał zaledwie garstkę. Zresztą po miesiącu zastąpił go delegat PPR.

Na Szaberplacu

Sytuacja zmieniła się latem. 2 sierpnia 1945 ogłoszono wyniki konferencji poczdamskiej. Odtąd wiadomo było, że zachodnia granica Polski opierać się będzie na Nysie Łużyckiej, a Wrocław stanie się polskim miastem, z którego usunie się niemieckich mieszkańców. W dwa tygodnie później Polacy, których przybywało z tygodnia na tydzień, rozwiązali niemiecką radę miejską, kończąc tym samym kłopotliwy okres dwuwładzy.

Na głównej arterii prawobrzeżnego Wrocławia, Matthiasstrasse, jeszcze za czasów Hartmanna przemianowanej na ulicę Stalina, w dotychczasowej siedzibie niemieckiego zarządu ulokowano Państwowy Urząd Repatriacyjny. Nieco dalej, w byłej centrali hartmannowskiej policji porządkowej, umieszczono komendę Milicji Obywatelskiej. Otwierano pierwsze polskie sklepy i pierwsze polskie kina.

Na początku października wojsko wysiedliło z mieszkań na prawym brzegu kilkadziesiąt tysięcy Niemców, których wygnano za Nysę Łużycką. Obszerna, niezniszczona połać miasta stanęła otworem dla polskich osadników. Początkowo miejsca było więcej niż chętnych, dlatego mieszkania brał, kto chciał. W secesyjnych kamieniczkach przy ulicy Szczytnickiej osiedliło się kilka taborów Cyganów, którzy powstawiali swoje wozy na podwórka i do ogródków. Jednak już po kilku miesiącach miejsca zabrakło – dzielnica zaludniła się ponownie.

Podczas oblężenia hitlerowski naczelnik Wrocławia nakazał zburzenie całych pierzei domów przy Kaiserstrasse, by w środku miasta urządzić lotnisko polowe. Gauleiter Karl Hanke wierzył, że most powietrzny pozwoli wytrwać oblężonym aż do obiecanego przez Führera „ostatecznego zwycięstwa". Stało się inaczej, a wyburzony pas ziemi posłużył jedynie samemu Hankemu do ucieczki z miasta na dzień przed podpisaniem kapitulacji. Za polskich czasów to puste pole nazwano placem Grunwaldzkim, ale w pierwszych latach po wojnie zasłynęło jako Szaberplac, największe na Ziemiach Zachodnich targowisko przedmiotów pozostawionych przez niemieckich uciekinierów lub wypędzonych. Można tam było kupić wszystko: od zegarka po motocykl, od konia po zestaw stołowej porcelany.

W środku wielkomiejskiego Wrocławia pojawiły się obrazy niewidziane tu od kilkudziesięciu lat: furmanki, woźnice z batami, odziane w chusty przekupki... Targowisko na placu Grunwaldzkim działało do początku lat 70.

Feniks

Wrocław od dawna słynął jako ośrodek nauki i miasto wspaniałych księgozbiorów. Najsłynniejszym z nich była biblioteka uniwersytecka. Założono ją na początku XIX w. ze zbiorów śląskich klasztorów skonfiskowanych przez Prusaków. Było ich tutaj niemało, a każdy miał własną bogatą bibliotekę. Starodruki, inkunabuły, iluminowane średniowieczne rękopisy, ręcznie kolorowane atlasy – wszystko to powędrowało do Wrocławia, do byłego klasztoru augustianów na odrzańskiej wyspie Piasek. Tam umieszczono siedzibę biblioteki.

Podczas oblężenia w 1945 r. to właśnie miejsce, oblane ze wszystkich stron wodami Odry, uznano za najbezpieczniejsze w całym mieście. Dlatego też tam właśnie ulokowano sztab komendanta obrony Hermanna Niehoffa. Zbiory biblioteczne przeniesiono na przeciwną stronę ulicy, do kościoła św. Anny.

Gdy 7 maja do niebronionego już śródmieścia weszli żołnierze sowieccy, prawie natychmiast rozpoczęli grabieże i podpalenia. Po kilku dniach takich akcji w płomieniach stanęła duża część starego miasta. 11 maja do wnętrza kościoła św. Anny wrzucono kanistry z benzyną lub ropą i podpalono je. Po 300 tysiącach cennych tomów pozostał jedynie popiół.

Po kilku godzinach na niewygasłym jeszcze pogorzelisku pojawił się Bolesław Drobner. Polski prezydent miasta przyjechał tu z zamiarem szybkiego uruchomienia polskiego uniwersytetu, tymczasem – jak naocznie stwierdził – biblioteka uniwersytecka już nie istniała. Na szczęście nie poddał się zniechęceniu. Szybko zdecydował, że podstawą biblioteki odnowionego uniwersytetu staną się zbiory biblioteki miejskiej.

Od czasów średniowiecza przy każdej z trzech parafii miasta istniały szkoły, a przy nich biblioteki. Pod koniec XIX w. scalono je i umieszczono w budynku przy obecnej ulicy Szajnochy. Zjednoczona miejska książnica pod względem wartości zbiorów porównywalna była z utraconą, dlatego z powodzeniem mogła pełnić rolę biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego. Do dziś jest chlubą tej jednej z najważniejszych w Polsce placówek naukowych.

Dziki zachód

Przed wojną właściwym centrum miasta były tereny dawnego Przedmieścia Świdnickiego, położone na południe od Dworca Głównego. Około 1900 r. gwałtownie rozrosło się tam nowe kapitalistyczne śródmieście, z szerokimi arteriami, wzdłuż których ciągnęły się wielopiętrowe kamienice, siedziby banków, korporacji i centralnych urzędów. W 1945 r. przez trzy miesiące właśnie tam rozciągała się strefa bezpośrednich walk frontowych. W maju 1945 r. była to najbardziej zniszczona część Wrocławia – prawdziwa metropolia ruin.

Przez pierwszy rok powojennych dziejów miasta rozciągał się tu „dziki zachód". Do zrujnowanej dzielnicy niechętnie zaglądała policja, dlatego rządziło w niej prawo pięści. Podróżny wychodzący z Dworca Głównego, który skierował tutaj swoje pierwsze kroki, nie mógł być pewien ani mienia, ani nawet życia. W ciemnych sieniach zburzonych do suteren budynków czyhali nań złodziejaszkowie i bandyci. Ludzie półświatka byli nieuchwytni; w wielu miejscach poprzebijali ściany piwnic, tworząc sobie równoległe do biegu ulic korytarze, doskonałe miejsca melin i ucieczek.

W owym czasie Wrocław był mekką szabrowników i złodziei z całej Polski, chociaż ci ostatni nie zawsze przyjeżdżali tu dobrowolnie. Jesienią 1945 r. miasto Kraków próbowało wysiedlić tu swoich kryminalistów: w tej sprawie zgłosiła nawet oficjalny protest rada miejska Wrocławia.

Prawdziwym utrapieniem byli dla mieszkających tam Niemców. Z zapadnięciem zmroku cała dzielnica rozbrzmiewała przerażającymi krzykami kobiet i odgłosem walenia w garnki i patelnie. W ten sposób próbowano odstraszyć napastników.

Władza poradziła sobie z „dzikim zachodem" dopiero pod koniec 1946 r. Wtedy też zaczęli się tu osiedlać pierwsi stali osadnicy. Z reguły byli to wygnańcy zza Buga, połączeni wspólnotą losu – i wspólnotą empatii – z nowymi niemieckimi sąsiadami, którzy również pakowali już walizki. Kiedy na Gwiazdkę 1946 r. ksiądz Lassmann, niemiecki proboszcz parafii św. Józefa, zbierał po polskich domach żywność dla swoich podopiecznych, osieroconych niemieckich dzieci, stwierdził ze wzruszeniem: „obdarowali mnie wszyscy".

Przez kilkadziesiąt lat byłe wielkomiejskie śródmieście nie odzyskało swojego splendoru. Nie prowadzano tam wycieczek. Dopiero ostatnio zaczyna się coś zmieniać. W samym środku niegdysiejszego gruzowiska wyrosła sylwetka Sky Tower – najwyższego w Polsce budynku mieszkalnego.

Wrocław nazywany jest miastem mostów, gdyż Odra rozlewa się tutaj na szereg rozgałęzień, tworząc cały archipelag rzecznych wysp i wysepek, które trzeba było połączyć z resztą miasta. W 1945 r. większość z nich leżała w gruzach. Szczególnie dotkliwym brakiem były zniszczenia mostów kolejowych, gdyż to właśnie koleją przybywać tu miały kolejne partie osadników. Dlatego naprawa i rekonstrukcja zburzonych mostów była tu palącą potrzebą.

Ze wszystkich, licznie rozgałęzionych linii kolejowych, w maju 1945 r. czynna była tylko jedna, wiodąca z Opola do Legnicy. Działania wojenne tak jednak nadwerężyły torowiska, że niemożliwością było przyjmowanie transportów przesiedleńców na Dworcu Głównym. Kolumny „repatriantów" rozładowywano więc na podmiejskim Brochowie.

Sukcesem była szybka odbudowa mostu na Starej Odrze, łączącego prawobrzeżny Wrocław ze wschodnim zapleczem. Stamtąd bowiem właśnie, od strony przedwojennej polskiej granicy, płynął ku miastu najszerszy strumień osadników. Od stycznia 1946 r. mógł on kierować się prosto na Dworzec Nadodrze, położony w centrum prawobrzeżnej, najludniejszej wówczas dzielnicy.

W ruinie pozostawał nadal most Osobowicki, omijający śródmieście od zachodu. Przed wojną biegła nim ważna trasa przelotowa z Bazylei do Sztokholmu. W ramach międzynarodowych uzgodnień zobowiązaliśmy się uruchomić ją na nowo – przed 1 maja 1947 r.

Przyszła wiosna 1947 r., a tymczasem nic nie wskazywało na to, byśmy mieli dotrzymać tego zobowiązania. Zatory lodowe uniemożliwiły budowę stosowanych w takich wypadkach instalacji, które – oparte o dno rzeki – miały podnieść w górę zawaloną kratownicę mostu.

Problem rozwiązał inżynier (historia niestety nie przekazała jego nazwiska), który wykazał się prawdziwie polskim geniuszem improwizacji. Skonstruował on podnośniki umieszczone na... barce rzecznej. Dzięki nim w kwietniu 1947 r., tuż przed terminem, podniesiono most z rzeki i w ciągu półtorej godziny oparto o przeciwległy brzeg.

Lwów nad Odrą

Pod koniec 1946 r. co piąty wrocławianin był przybyszem ze Lwowa. Wygnańcy z grodu nad Pełtwią, choć stanowili mniejszość w kategoriach bezwzględnych, we Wrocławiu byli najliczniejszą grupą pochodzącą z jednej miejscowości. W dodatku stanowili elitę miasta: byli wśród nich profesorowie, artyści, wybitni specjaliści w różnych dziedzinach. Z tego też powodu Lwów niemalże od początku nadawał ton polskiemu Wrocławiowi.

Gdy 15 listopada 1945 na odnowionym uniwersytecie rozpoczynał się pierwszy polski rok akademicki, kadrę profesury stanowili tam naukowcy z lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza. Na pierwszego rektora wybrany został przedwojenny rektor UJK prof. Stanisław Kulczyński. Ten ceniony botanik został jednocześnie rektorem wrocławskiej politechniki. Dominację Lwowa w świecie wrocławskiej nauki próbowano ograniczyć w latach ofensywy stalinizmu, była ona jednak zbyt wyrazista, aby można ją było odsunąć na margines.

W rok później trafiła do miasta nad Odrą legendarna Panorama Racławicka, w czasie okupacji ukrywana we lwowskim kościele bernardynów. Jeszcze przez wiele lat władze nie pozwalały na jej eksponowanie; Panoramę w całej jej krasie wrocławianie mogli obejrzeć dopiero u schyłku PRL. Również w 1946 r. dotarła tu panorama plastyczna dawnego Lwowa, wykonana przez Janusza Witwickiego. Także i to dzieło traktowane było przez komunistów jako niepożądane, przypominało bowiem Polakom o utraconym mieście. Panoramę plastyczną trzymano więc w konspiracji w magazynach wrocławskiej politechniki. Nie bez znaczenia był tutaj fakt, że jej twórcę zamordowali funkcjonariusze lwowskiego NKWD.

Kolejnym symbolem powojennej więzi obu miast stał się lwowski pomnik Aleksandra Fredry, który od 1956 r. zdobi wrocławski rynek.

Lwów był silnie obecny także w życiu codziennym. Stefan Korboński, który odwiedził miasto wiosną 1946 r., zanotował, że w tutejszej restauracji „rzucał się w uszy lwowski akcent". Przy ulicy Szewskiej, o kilka kroków od rynku, działała ceniona przez bywalców knajpa U Fonsia. Jej właściciel Alfons Gąsiorowski do 1946 r. prowadził restaurację przy ulicy Sapiehy, naprzeciw siedziby lwowskiej politechniki.

Spośród lwowian rekrutowała się też kadra wrocławskich służb komunalnych: gazowników, kolejarzy, pracowników elektrowni, wreszcie tramwajarzy. To z grona tych ostatnich wyłonił się wrocławski klub piłkarski Ślęża, kontynuator tradycji lwowskiej Pogoni.

Niebieskie tramwaje

Mkną po szynach niebieskie tramwaje przez wrocławskich ulic sto" – słowa wyśpiewane przez Marię Koterbską na koncercie w Hali Ludowej wzbudziły prawdziwy entuzjazm publiczności. Odtąd jej piosenka stała się swego rodzaju hymnem Wrocławia. Dziś może to budzić zdziwienie, wtedy jednak, w 1953 roku, niedługo po śmierci Stalina, ten banalny w istocie utwór muzyczny mógł wywołać euforię, gdyż wyrażał to, co czuły tysiące wrocławian: radość z odnalezionej tożsamości.

Udana fuzja Lwowa z przybyszami z centralnej Polski zaczęła już wytwarzać typ mieszkańca Wrocławia – wykształconego, pełnego twórczej energii, optymizmu i specyficznego, pogodnego humoru. Niebawem ton miejskiemu życiu zaczęli nadawać przedstawiciele generacji 1940, którzy najpiękniejsze młode lata spędzili właśnie tutaj. Dla nich to już Wrocław, a nie Lwów czy Warszawa, był miastem prawdziwie rodzinnym.

Radości „bycia wrocławianinem" dostarczały też niedalekie góry. Letnie i zimowe sudeckie obozy studenckie były wspaniałą zabawą, ale też wulkanem pomysłów, realizowanych potem w postaci rozmaitych społecznych inicjatyw, także w przełomowych czasach „Solidarności".

Sylwetkę średniowiecznego Wrocławia znaczyły strzeliste iglice gotyckich kościołów. Wieża fary św. Elżbiety mierzyła wtedy ponad 130 m wysokości, co lokowało ją na czołowym miejscu listy najwyższych kościołów świata. Szczyt północnej wieży katedry na Ostrowie Tumskim również był imponująco wysoki.

Jednak ceną tych rekordów wysokości była nietrwałość. Iglice płonęły, gdy trafiał w nie piorun, lub padały w dół podczas wichury. Taki los spotkał też hełm katedralnej wieży, który w 1540 r. padł ofiarą pożaru. Później stawiano kolejne na obu wieżach, ale szczyty katedry nie odzyskały już dawnej strzelistości i dawnego piękna.

Z wojennych ostrzałów i bombardowań świątynia wyszła bez iglic. Surowa sylwetka dwóch pozbawionych zwieńczeń wież przez 45 lat była charakterystycznym elementem panoramy Wrocławia. W połowie lat 80. wrocławski inżynier Edmund Małachowicz zrealizował swój śmiały projekt budowy dwóch iglic o rozmiarach tamtej sprzed 1540 r. Było to nawiązaniem do średniowiecznej koncepcji, która nigdy nie została zrealizowana: południowej wieży już nie zdążono przykryć gotyckim hełmem, gdyż „w międzyczasie" pojawił się renesans.

W sierpniu 1991 r. oba hełmy zwieńczyły wieże katedry. Odtąd stanowią wizytówkę polskiego Wrocławia. Polskiego, gdyż za przedwojennych czasów ich nie było. Mimo to mieszkańcy miasta – jak można przypuszczać – czują, że stanęły na swoim miejscu. ?

Autor jest historykiem i publicystą. Do października ub.r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Uważam Rze Historia".

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą