W gąszczu wyciągniętych rąk

W kraju, w którym władza umywa ręce od cywilizowanej polityki społecznej, a żebrzącymi można by zasiedlić miasto wielkości Radomia, establishment chyba zbyt ochoczo lansuje pogląd, że życie z jałmużny to wolny wybór, ?a nie konieczność.

Aktualizacja: 10.01.2014 19:01 Publikacja: 10.01.2014 19:00

Piotr Zborowski, 50-letni dziennikarz z Pomorza, skalę i powagę zjawiska ogarnął kilka lat temu empirycznie, choć najpierw o mało nie umarł ze śmiechu. – To autentyk, choć brzmi jak dowcip – opowiada. – Warszawski Dworzec Centralny, wieczór, długie kolejki przy kasach. Stoję sobie spokojnie, mam jeszcze dużo czasu, nagle czuję dyskretne puknięcie w plecy. Wymizerowany, nieogolony mężczyzna uśmiecha się do mnie niepełnym garniturem i mówi: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu, a za chwilę mam ostatni, jaki mi dziś został, niestety pospieszny. I zabrakło mi pięciu złotych do biletu...".

Zborowski mówi, że poczuł, rzecz jasna, charakterystyczny miks zapachów, zarejestrował specyficzny, uniżony ton prośby. – W takich sytuacjach na ogół odmawiam, ale ten jakoś tak, sam nie wiem dlaczego, sprawił, że pomyślałem, że może akurat potrzebuje na bilet, więc dałem mu tego piątaka. Tymczasem kolejka poruszała się niemrawo, pomyślałem więc, że może sobie kupię książkę na drogę...

Zborowski, z jakimś Grishamem pod pachą, do kolejki wrócił po dobrym kwadransie. – Po chwili poczułem znajome puknięcie w plecy, znajomą, wymizerowaną twarz i usłyszałem: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu, a zaraz mam ostatni...". Nie skończył, bo zdziwił go mój śmiech. „Już pana pytałem?" – upewniał się wyraźnie zmieszany.

I tu Zborowski puentuje z miną Sfinksa: – Jeśli ktoś myśli, że to finał, to się grubo myli. Mój skonfundowany menel jeszcze nie zdążył odejść, gdy to on poczuł na swoich plecach dyskretne pukanie, ujrzał równie wymizerowanego, nieogolonego mężczyznę i nieoczekiwanie usłyszał: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu...".

Zborowski mówi, że takie dubeltowe qui pro quo szybko starło mu uśmiech z twarzy. – Tam najwyraźniej było ich tylu, że nawet siebie nie znali.

Gangsterzy  i filantropi

Warszawa, Rzeszów czy Pułtusk – współcześni polscy żebracy nagabują o parę złotych. Na dworcach – na bilet, na ulicach miast – na chleb albo leki, pod supermarketami – za odprowadzenie wózka, na parkingach – za „przypilnowanie" auta. Pytanie, które pewnie każdy z nas sobie od czasu do czasu zadaje: dawać czy nie dawać? Jak ich traktować? Jak zagubionych biedaków czy cynicznych naciągaczy? Jak ludzi wykluczonych czy jak nierobów i cwaniaków?

W przestrzeni publicznej – państwowej, naukowej i medialnej – dominuje w tej kwestii pogląd jednorodny, choć jak na duże europejskie państwo aspirujące do wysokich cywilizacyjnych standardów, dość radykalny i daleki od prób niuansowania zagadnienia. A da się go – upraszczając – sprowadzić do „nie dawać", bo żebracy to właśnie naciągacze i cwaniacy.

Charakterystyczny dla tego nurtu jest choćby ton opracowania problemu żebractwa w serwisie internetowym policja.pl. Policyjni fachowcy szacują, że żebractwem para się u nas na stałe lub okazyjnie nawet 200 tys. osób, z czego co najmniej połowa – profesjonalnie. „Amatorzy to zazwyczaj starsze osoby bez środków do życia, czasem wysyłane na ulicę przez rodziny, a czasem zgadzające się na to dobrowolnie, aby pomóc bliskim" – czytamy w opracowaniu pod sugestywnym tytułem „Żebraczy biznes". Bo dalej można już przeczytać o staruszce z Krakowa, która „codziennie żebrząc pod kościołem, prawie uzbierała na mieszkanie dla wnuczki", o żebraczce z Białegostoku „rzekomo bez środków do życia, którą codziennie samochodem przywoził do pracy syn", o stołecznej profesjonalistce, która miała ochroniarza, o żebraku z Torunia, „który okazał się emerytowanym podoficerem wojska", w końcu o żebraczce z Lublina, która „okazała się właścicielką dużej kamienicy w innym mieście".

A profesjonaliści? „Są zorganizowani i zarządzani" – informuje policyjny portal, powołując się na ustalenia socjologów i psychologów społecznych. – „Są ustawiani w przydzielonych rejonach, kontrolowani. Najczęściej są to cudzoziemcy, zwykle mają przy sobie kartki z informacją o swoim rzekomym nieszczęściu, chorobie własnej lub dziecka. Gdyby się dokładnie przyjrzeć, okazałoby się, że wszyscy żebracy w okolicy mają tak samo zafoliowane kartki, jakby robiła to jedna ręka, a gdyby dłużej poobserwować, można by zobaczyć, jak o określonej godzinie schodzą z posterunku, a ich miejsce zajmuje ktoś inny, przywieziony tym samym samochodem, którym odjeżdża »pierwsza zmiana«".

Diagnoza ?zepchnięta do niszy

Co więcej, znane z ulic obrazki żebrzących rumuńskich dzieci, ich matek obnażających dla pieniędzy swoje kalectwo nie musiały wynikać jedynie z chęci łatwego zarobku, ale też z gangsterskich wymuszeń. Jedna z najgłośniejszych spraw tego typu, rozbicie działającego na Podkarpaciu mołdawsko-ukraińskiego gangu „Koli", jednoznacznie wskazała na funkcjonujący także w Polsce wzorzec charakterystyczny dla handlu żywym towarem (gang werbował do pracy „przy opiece" młode Ukrainki, najczęściej z niepełnosprawnymi dzi++ećmi, odbierał paszporty i z tabliczką typu „Zbieram na operację mojej córeczki" wysyłał na żebry, żądając spłaty „długu operacyjnego").

Tak, to z pewnością część żebraczej rzeczywistości – cynizm i gangsterka. Wiele też wskazuje na to, że część znacząca. Ale przecież nie tworzy całej prawdy o zjawisku. A tak właśnie przedstawiana kształtuje nasz stosunek do bezpośredniej pomocy bliźnim.

„Dając pieniądze żebrzącym na ulicy, dajemy społeczne przyzwolenie na ten proceder". „Wielu ludzi niesłusznie utożsamia pomoc z drobnym datkiem pieniężnym – jest to tylko środek doraźny, a podarowane pieniądze rzadko są wykorzystywane zgodnie z ich przeznaczeniem". „Najlepsze, co możemy zrobić dla ludzi potrzebujących pomocy, to umożliwić im skontaktowanie się z odpowiednią organizacją pozarządową lub instytucją państwową (...) dzięki temu mamy pewność, że nasza darowizna trafi do właściwych rąk i zostanie dobrze spożytkowana" – to najczęściej powtarzane sformułowania, którymi posługują się zwolennicy poglądu „nie dawać". W duchu tych zasad karierę zrobiły lokalne programy propagujące „mądrą pomoc", takie jak np. warszawski (policyjny) „Stop żebractwu", poznański „Powrót z ulicy", krakowski („Nie dawaj pieniędzy na ulicy") czy wrocławski – z hasłem: „Dając pieniądze, nie pomagasz! Pomagaj mądrze!".

– Może to i rozsądne hasła w sensie uniwersalnym, ale mam wątpliwości, czy się sprawdzają w naszej rzeczywistości, bo takie podejście wymaga spójnych działań państwa na niwie polityki socjalnej – krzywi się pan Adam, dziś emeryt z Zachodniopomorskiego, jeszcze niedawno urzędnik w jednym z powiatowych urzędów pracy. – Mnie się te hasła od razu kojarzą z tymi niegdysiejszymi cudownymi receptami o niewidzialnej ręce rynku i o tym, że ludziom zawsze trzeba dawać wędkę, a nie rybę. Wielu Polaków się przekonało, że najlepiej na tym wyszli ci, co te wędki rozdawali.

Pan Adam nie ukrywa, że nieprzyjemnie zdziwiło go hasło, jakim z żebractwem walczono w Poznaniu. – To było jakoś tak, że „żebractwo to wybór, nie konieczność", co jest jakimś strasznie infantylnym albo wyrachowanym uproszczeniem, które ma tworzyć jakiś fikcyjny świat pana Józka w życiowym, tragicznym korkociągu w roli paryskiego kloszarda.

– Ja to powtarzam z uporem: mamy państwo dysfunkcyjne w wielu obszarach, ze szczególnym uwzględnieniem cywilizowanej polityki społecznej, której po prostu nie mamy – tłumaczy dr Waldemar Urbanik, socjolog Wyższej Szkoły Humanistycznej TWP w Szczecinie. – Forsowanie poglądu, że żebractwo to jakaś wolnościowa nisza, jest na rękę władzy, która w takim przypadku nie musi się tym zjawiskiem ani zajmować, ani z jego źródeł tłumaczyć. Ja wiem, że zaraz pojawi się mnóstwo argumentów, że na Zachodzie jest więcej fundacji, akcji charytatywnych i wolontariuszy, ale tam takie instytucje zajmują się raczej pracą na rzecz rozwoju relacji społecznych. Tam się nie zbiera pieniędzy na elementarne potrzeby sąsiada: na leki czy jedzenie.

Jednak to zasadniczo tym uproszczonym tropem poszła większość polskich mediów, w żebractwie dostrzegając jedynie sensację, nie przyczyny. Z łatwością można w sieci znaleźć prześmiewcze poradniki dla żebraków (gdzie żebrać, w jakich godzinach), opisy technik manipulacyjnych, jakimi się posługują, wyciągając ręce po datek, a także szczegółowe opisy tzw. figur, charakterystycznych dla żebractwa w Polsce (z dzieckiem, z psem, z rekwizytem typu laska czy proteza, z historią choroby na tabliczce, w łachmanach i nieruchomo). Do dziś królują też doniesienia o rekordowych zarobkach żebraków w Polsce (według jednego z magazynów średnia dniówka proszalnego to 200–500 zł – sami żebracy w badaniach przyznawali się do kwot dziesięciokrotnie niższych) oraz „zabawne" informacje o rozbrajającej szczerości części żebraków, którzy nie ukrywają już swoich intencji, pisząc na tabliczkach wprost „Zbieram na piwo".

Tymczasem dla naukowców, w tym żelaznych zwolenników poglądu „nie dawać", jest jasne, że chciwość jest tylko jedną z przyczyn, i nie najważniejszą, dla których Polacy decydują się na ten proceder. Dr Kazimiera Król, autorka jednej z podstawowych pozycji w fachowej bibliografii, czyli pracy „Żebractwo we współczesnej Polsce jako kwestia społeczna", choć też apeluje, by swoją dobroczynność Polacy realizowali w oparciu o instytucje, a nie ulicę, podkreśla, iż kluczem do walki z żebractwem jest przede wszystkim głęboka diagnoza społeczna.

Ten aspekt nie miał jakoś wzięcia w dyskursie publicznym. I w mediach kariery nie zrobił. Może nie należy się temu dziwić – kiedy amerykański żebrak powiesił na szyi tablicę z napisem „Jestem jak Obama, potrzebuję zmiany", tamtejsze media bez trudu dostrzegły ironię. Kiedy w jednym z polskich magazynów tekst o żebractwie zilustrowało zdjęcie niechlujnego mężczyzny (czytającego książkę) na tle tablicy z napisem: „Jestem śmierdzący leń, nic nie robię cały dzień...", podpis pod zdjęciem brzmiał: „Przeciętny polski żebrak zarabia od 15 do 50 zł w ciągu godziny".

Druga strona ?darowanej monety

48-letni pan Marek z Koszalina zaczął dziś o 5 rano – od łowów na papierosy. Kiedy śpi – jak mówi – u towarzysza w biedzie, czyli na mecie, na ulicę wychodzi zwykle o 6.30, kiedy najwięcej ludzi zmierza do pracy. Ale teraz dwie noce przysypiał nerwowo w altanie na działce znajomego, więc musi się rozgrzać. – Wie pan, co najczęściej słyszymy od ludzi? „A weź się leniu za jakąś robotę". Najgorsi są ci lepiej ubrani, z kasą, bo inni to albo są obojętni, albo coś po prostu dają, bo przecież wiedzą, jak jest. Ale ostatnio mi tak powiedział gość, którego znam, i wiem, że chociaż nie pije i fachowiec, to dwa lata pracy nie mógł znaleźć. Nie wytrzymałem i mu wygarnąłem, żeby pysk zamknął i Bogu dziękował, bo sam się otarł o moje miejsce na żebraczce.

Pan Marek był kiedyś technikiem budowlanym, miał mieszkanie, rodzinę. Potem była klasyka: wódka, komornik, dyscyplinarka, rozwód, ulica. – Plan na życie? Aby do jutra. Opieka społeczna? Daj pan spokój. Co z pieniędzmi robię? Coś się tam zje, a za resztę płyny ustrojowe. No bo jak inaczej żyć, panie redaktorze? Jak żyć? – śmieje się i krzaczastymi brwiami pokazuje dworcowy telewizor. Na koniec dodaje: – Ja tam do nikogo pretensji większych nie mam, nikogo nie okradam, nie krzywdzę, jak kto chce, to daje, jak nie chce, nie daje. A prawda z drogą do żebraczki jest taka, że jak się przekroczy pewną granicę, to już się tylko zjeżdża gołą dupą w dół.

Ciekawe – bo naukowe i do tego z wywiadu bezpośredniego u źródła – światło na taki punkt widzenia rzuca Dorota Majka-Rostek z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego, która chyba nie przypadkiem swój rozdział w pracy  „Oblicza biedy we współczesnej Polsce" (2011) zatytułowała „Żebractwo jako strategia radzenia sobie z ubóstwem" (a nie na przykład „strategia walki o nowy, lepszy samochód"). W pracy powołuje się m.in. na badania dwanaściorga polskich żebraków z wrocławskiego rynku, w wieku od 47 do 94 lat, ze „stażem" od 2 do 15 lat, które w 2006 r. przeprowadził pod jej kierownictwem ówczesny student Bogdan Piszko.

„Pytani o bezpośrednie powody decyzji o rozpoczęciu żebrania, wszyscy badani mówili o problemach materialnych – czytamy w pracy. – Zasadniczy powód wyjścia na ulicę to po prostu bieda – trudności z zaspokojeniem podstawowych potrzeb – kupnem jedzenia, leków, ubrań czy opłacaniem niezbędnych rachunków. Często obecne zajęcie jest kolejnym etapem życia określanego jako »ciężkie«, »trudne« lub »smutne«. A „okoliczności decydujące o takim określaniu swojego życia to przede wszystkim brak rodziców, wychowywanie się w domu dziecka, alkoholizm rodziców, nieudane małżeństwo, śmierć małżonka".

Jak wynika z wywiadów, o wstąpieniu na drogę żebractwa często decydują konkretne okoliczności. – Niedoszły zięć ukradł mi 50 zł i nie miałam co dzieciom dać zjeść. Więc wzięłam dzieci za rękę, jak były jeszcze małe, i na Trasie W-Z zaczęłam z nimi prosić o jedzenie. I tak to się zaczęło – mówi jedna z badanych żebraczek.

Słabo w oczach żebraków wypadły ich doświadczenia z opieką społeczną. Głos z wywiadu: – W MOPS raz byłam, to dali mi 50 zł, jak jakiemuś dziadowi, pokazali, co to nie oni i rządź tym sobie, żebyś miała na trzy miesiące.

Z tych badań wynika, że sami żebracy uważają swoje zajęcie za konieczność. Co więcej, badania te przeczą kolejnemu, ale chętnie rozpowszechnianemu przeświadczeniu, że większość żebraków (przypomnijmy – powodowanych chciwością) – „tak naprawdę nie chce zerwać z tym zajęciem, ponieważ jest ono dochodowe i nie wymaga wysiłku". Z wrocławskich badań wyłania się raczej obraz traumy. „Dla wielu osób decyzja o podjęciu takiej aktywności związana była z przełamaniem wewnętrznych oporów i z upokorzeniem" – podkreśla autorka, choć przyznaje, że „z czasem ich zajęcie stało się codzienną rutyną". Głos z wywiadu: – I wtedy przyszłam tutaj, to tak ze dwadzieścia razy tak się czułam, jakby mnie ktoś wrzącą wodą oblewał, tak mi wstyd było. A teraz idę jak do pracy.

Meandry dobroczynności

Zatem niekoniecznie łatwizna, chciwość, sposób na życie z wolnego wyboru, lecz także, a może przede wszystkim, proces społecznej degrengolady, który dopiero po czasie staje się „zajęciem". Nawet entuzjastka zasady „nie dawać" Kazimiera Król w swoich naukowych pracach uważa ubóstwo za „zjawisko pośrednio warunkujące żebractwo" i jak przywołana praca wrocławskich socjologów ujmuje je w koło przyczynowo-skutkowe (niemożność zaspokojenia elementarnych potrzeb życiowych wiąże się często z patologiami społecznymi, dezintegracją rodziny, niskim poziomem wykształcenia i i kwalifikacji, bezdomność), podkreślając, że uwarunkowania żebractwa we współczesnej Polsce są złożone. Dorota Majka-Rostek przywołuje też wniosek badań sprzed dwóch dekad Dariusza Niedźwiedzkiego, z których wynikało, iż „bieda jest warunkiem koniecznym podjęcia decyzji o wyjściu na ulicę". – Wszyscy badani, zanim zaczęli prosić o jałmużnę, byli ludźmi cierpiącymi na niedostatek ekonomiczny, niektórzy nie mieli możliwości zaspokajania nawet zupełnie elementarnych potrzeb – brzmi konkluzja.

W takiej sytuacji trudno o jasny obraz sytuacji i busolę dla tych, którzy są wrażliwi na doświadczane osobiście przejawy biedy czy wykluczenia. Zatem i o podpowiedź na pytania: dawać, nie dawać, a jak dawać, to komu i jak? Można by przyjąć, że obiektywną wiedzę na ten temat niosą badania deklaracji Polaków w kwestii form i sposobów pomocy, jak te CBOS z 2002 i 2012 r. Deklaracje te określają bowiem od razu i to, jak Polacy widzą problem żebractwa.

12 lat temu dominowało przekonanie, że to sposób na życie i że żebracy sami wybierają sobie tę profesję. Tylko 9 proc. respondentów przyznało się, że często wspierało proszących pieniędzmi, a 31 proc. zapewniało, że nie robi tego nigdy (24 proc. w wyjątkowych przypadkach). To odpowiadałoby hasłu: „żebractwo to wybór, nie konieczność". Pod względem tego trendu w deklaracjach nie zmieniło się do dziś – a hojność uliczną dodatkowo przyhamował kryzys – z ostatnich badań CBOS wynika, że stale rośnie liczba deklarowanych wpłat na charytatywne konta instytucjonalne. Tu prym wiodą wykształceni z wielkich miast, a także osoby wierzące i praktykujące (rezerwuar datków – odpowiednio – dla róbta-co chceta-postępowej, mającej oparcie w największych mediach i świecie finansjery WOŚP Jerzego Owsiaka oraz dla tradycyjnie pojmowanej pomocy w Caritasie).

Stąd pytanie, czy taki model to efekt establishmentowego, programowego wypierania problemu żebractwa z pola uświadomionego katalogu realnych problemów społecznych aż do niszy „chciwości" i „wolnego wyboru", czy staliśmy się już tak racjonalni, czy jest po prostu tak, że deklarujemy jedno, a do żebraczej miseczki i tak po cichu sypiemy groszem?

– Ja sypię, jak zresztą wielu, choć publicznie bym się nie przyznał, żeby nie wyjść na frajera – mówi pan Marek, robotnik magazynowy spod Koszalina, który codziennie jeździ do pracy koleją. – A jak nie dam paru drobnych, to chociaż papierosa. Codziennie widzę pod dworcem, jak wybierają pety z popielniczek, więc nie mam serca na to patrzeć, a że do majętnych nie należę, zawsze noszę przy sobie drugą, dyżurną paczkę najtańszych papierosów na rozkurz. Żal mi ich. Ludziom różnie się życie układa.

Dr Waldemar Urbanik: – W sytuacji, w której dochód w Polsce to 1/4 średniej unijnej, w której zasiłek dla bezrobotnych kształtuje się na poziomie 150 euro, przy czym lwia część bezrobotnych jest pozbawiona prawa do tego zasiłku, nie trzeba się specjalnie starać, żeby znaleźć się w sytuacji wymagającej pomocy z zewnątrz. W tej sytuacji minimalizowanie problemu żebractwa wśród Polaków to  klasyczna forma legitymizacji niesprawności państwa. To jest taki piłatyzm państwowy. Na dodatek formuje się w ten sposób szkodliwy społecznie stereotyp, który będzie utrwalał stygmatyzację osób wykluczonych, nie zawsze w okolicznościach zasłużonych. W cywilizowanym społeczeństwie żebrak, nawet jeśli pijak, to człowiek nieszczęśliwy, którym państwo i jego instytucje mają obowiązek się zająć.

Różna wrażliwość

Socjolog tłumaczy przy tym, dlaczego do miseczki żebraka szybciej trafi coś z kieszeni skromnie uposażonego bliźniego niż zasobnego biznesmena. – Po pierwsze, ten drugi uważa, że datek dla żebraka jest nieracjonalny i nieefektywny. Po drugie, pojawia się jednak kwestia estetyczna. Bogaci ludzie wolą nie stykać się z biedą. Co innego skromnie zarabiający ludzie. Oni wiedzą, że w niesprzyjających okolicznościach łatwo mogą się znaleźć w podobnym położeniu. Stąd poziom identyfikacji z potrzebującymi jest wysoki.

Jest jednak coś, co nie powinno ułatwiać przysypiania, gdy mowa o żebractwie. Jak wynika z badań socjologicznych prowadzonych przez dr Kazimierę Król, jeszcze dekadę temu był to proceder „opanowany przez rumuńskich Romów". Obecnie niemal połowa (48 proc.) żebraków w Polsce to Polacy.

To w końcu dawać czy nie dawać do puszki? Urbanik: – W elementarnych kwestiach egzystencjalnych, instytucjonalnych trzeba po prostu więcej wymagać od państwa, a prywatnie kierować się zarówno rozsądkiem, jak i sercem. Osobiście wychodzę z założenia, że lepiej, żebym się dziewięć razy dać nabrać, niż nie pomóc komuś, kto tej pomocy naprawdę potrzebuje.

Piotr Zborowski, 50-letni dziennikarz z Pomorza, skalę i powagę zjawiska ogarnął kilka lat temu empirycznie, choć najpierw o mało nie umarł ze śmiechu. – To autentyk, choć brzmi jak dowcip – opowiada. – Warszawski Dworzec Centralny, wieczór, długie kolejki przy kasach. Stoję sobie spokojnie, mam jeszcze dużo czasu, nagle czuję dyskretne puknięcie w plecy. Wymizerowany, nieogolony mężczyzna uśmiecha się do mnie niepełnym garniturem i mówi: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu, a za chwilę mam ostatni, jaki mi dziś został, niestety pospieszny. I zabrakło mi pięciu złotych do biletu...".

Zborowski mówi, że poczuł, rzecz jasna, charakterystyczny miks zapachów, zarejestrował specyficzny, uniżony ton prośby. – W takich sytuacjach na ogół odmawiam, ale ten jakoś tak, sam nie wiem dlaczego, sprawił, że pomyślałem, że może akurat potrzebuje na bilet, więc dałem mu tego piątaka. Tymczasem kolejka poruszała się niemrawo, pomyślałem więc, że może sobie kupię książkę na drogę...

Zborowski, z jakimś Grishamem pod pachą, do kolejki wrócił po dobrym kwadransie. – Po chwili poczułem znajome puknięcie w plecy, znajomą, wymizerowaną twarz i usłyszałem: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu, a zaraz mam ostatni...". Nie skończył, bo zdziwił go mój śmiech. „Już pana pytałem?" – upewniał się wyraźnie zmieszany.

I tu Zborowski puentuje z miną Sfinksa: – Jeśli ktoś myśli, że to finał, to się grubo myli. Mój skonfundowany menel jeszcze nie zdążył odejść, gdy to on poczuł na swoich plecach dyskretne pukanie, ujrzał równie wymizerowanego, nieogolonego mężczyznę i nieoczekiwanie usłyszał: „Przepraszam pana najmocniej, ale właśnie uciekł mi pociąg osobowy do domu...".

Zborowski mówi, że takie dubeltowe qui pro quo szybko starło mu uśmiech z twarzy. – Tam najwyraźniej było ich tylu, że nawet siebie nie znali.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą