Witajcie w Matriksie

Agencja Bezpieczeństwa Narodowego będzie najpewniej musiała pytać sąd o zgodę na inwigilację. Ale prywatność i tak straciliśmy już dawno.

Publikacja: 18.01.2014 03:38

Przed świętami Bożego Narodzenia sędzia federalny Richard Leon na krótko zepsuł humor wielkim amerykańskim operatorom telefonicznym i wszechpotężnej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, uznając, że ujawnione przez Edwarda Snowdena podsłuchiwanie wszystkiego, co tylko da się podsłuchać, było „prawie na pewno" pogwałceniem Czwartej Poprawki Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Bezradne sądy

Rozległy się oklaski. „Są jeszcze sądy w Ameryce..." – przeczytałem komentarze amerykańskich internautów. Oto pojawiła się szansa ukrócenia powszechnego szpiegowania wszystkich – od służbowej komórki Angeli Merkel po prywatny telefon mechanika samochodowego z Hartford w stanie Connecticut, który coś plótł o „bombowej zabawie".

Nic z tego. Jeszcze przed sylwestrem działacze Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich (ACLU), organizacji walczącej o prawo do prywatności i wolności słowa, usłyszeli w sądzie okręgowym w Nowym Jorku, że ich pozew nie może być rozpatrywany. Sędzia William Pauley uznał, że podsłuchy NSA nie naruszają prawa, a tym bardziej nie ma mowy o pogwałceniu Czwartej Poprawki. Jak się wyraził, „prawo do wolności od wyszukiwania [danych] jest istotne, ale nie absolutne".

Tak naprawdę żadne instrukcje, sądy i poprawki do wszystkich konstytucji państw nie zmienią już nowego porządku świata, który narodził się wraz z komputerami, teleinformatyką, wielkimi sieciami i wszechobecną telefonią komórkową

Dla sądu najważniejszy okazał się (kwestionowany przez obrońców prywatności) argument, że zbieranie danych jest konieczne dla zwalczania terroryzmu. Tymczasem ACLU twierdzi, że nie istnieje wiarygodny dowód na to, by zbieranie danych udaremniło choćby jeden akt terrorystyczny (musiał to przyznać sam dyrektor NSA, generał Keith B. Alexander, przesłuchiwany w październiku przez członków komisji sprawiedliwości Senatu USA).

Organizacja chce dalej prowadzić walkę, ale będzie to już bardzo trudne, o ile nie niemożliwe. Oczywiście atmosfera wokół NSA się zmieniła i agencja zapewne nie będzie mogła tak bezczelnie (a przynajmniej nie bez zgody prezydenta) podsłuchiwać wszystkich i wszystkiego. Amerykanie nie będą chcieli ryzykować konfliktów z sojusznikami i odpuszczą sobie podsłuchiwanie telefonu kanclerz Niemiec, premiera Wielkiej Brytanii albo prezydent Brazylii Dilmy Rousseff (to akurat okazało się bardzo kosztowne, bo po ujawnieniu afery Brazylia z zemsty zrezygnowała z zakupu myśliwców USA).

Pewne ograniczenie przez Biały Dom metod działalności NSA okazuje się najpoważniejszą formalną konsekwencją afery Snowdena (dokument w tej sprawie ujawniono właśnie w piątek). Chodzi o to, że w wielu przypadkach NSA będzie musiała pytać o zgodę na inwigilację (oczywiście pozostanie nadal furtka w postaci „nagłego zagrożenia", gdy zgoda sądu będzie mogła zostać wydana... po fakcie). Ostrożniejszy będzie musiał być też od teraz TAO (Tailored Access Operations), czyli najbardziej „bojowy" i wyposażony we wszelkie nowoczesne gadżety wydział NSA składający się z najwyższej klasy hakerów.

Wszystko to jednak wygląda na pudrowanie wizerunku administracji, zszarganego nieco zarówno w oczach obywateli Stanów Zjednoczonych, jak zagranicznych partnerów Ameryki. Czy rzeczywiście wiele się zmieni? Śmiem wątpić. Zwłaszcza w kontekście odpowiedzi Obamy, który indagującym go dziennikarzom palnął: „przecież nie możemy być bezbronni wobec naszych wrogów". Rzeczywiście, nikt o zdrowych zmysłach nie zrezygnuje z narzędzi, które dają niemal cudowną moc instytucjom rządowym, armiom i rozpychającym się potężnym korporacjom. Ani w Waszyngtonie, ani w Pekinie, Moskwie, Londynie czy Paryżu.

Tak naprawdę żadne instrukcje, sądy i poprawki do wszystkich konstytucji państw nie zmienią już nowego porządku świata, który narodził się wraz z komputerami, teleinformatyką, wielkimi sieciami i wszechobecną telefonią komórkową.

Orwellowski rok 1984 był wytworem literackiej fantazji. To, co pokazał nam rok 2013, to niestety najprawdziwsza (i być może wciąż jeszcze nie w pełni odsłonięta) rzeczywistość. Po tym, czego się dowiedzieliśmy, nie ma żadnego racjonalnego powodu, by zanegować słowa Snowdena, mówiącego, że „urodzone dziś dziecko po osiągnięciu dorosłości nie będzie miało już pojęcia, czym jest prywatność". Chociaż możliwe, że odszczepieniec z NSA właściwie się myli. Bo faktyczny pogrzeb naszej prywatności już trwa.

Ubiegły rok przejdzie do historii jako ten, w którym dowiedzieliśmy się, że Wielki Brat istnieje naprawdę i może więcej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Demokracja właśnie przegrywa walkę z technologią.

Nie ma ucieczki

Szef Facebooka Mark Zuckerberg już parę lat temu mówił z przekąsem, że prywatność w internecie to „staromodny przeżytek". A on wie, co mówi, w końcu jego firma, podobnie jak inne wielkie koncerny internetowe, żyje z tego, co elegancko nazywa się „niedyskrecją". A mniej elegancko śledzeniem użytkowników na najbardziej wyrafinowane sposoby. Albo wykorzystywaniem prywatnych treści milionów użytkowników po samowolnej (i jednostronnej) zmianie warunków świadczenia usług sieciowych. Gdyby poczta uzyskała prawo do czytania listów i przymierzania odzieży kupowanej w sklepach wysyłkowych, wybuchłby nieopisany skandal. W Internecie wszystko przeszło prawie bez echa. To też przerabialiśmy w minionym roku.

Obrony właściwie nie ma. Możemy się oczywiście zamknąć w odciętej od świata chatynce w głębi lasu albo uciec na pustynię. Chociaż... przywódcy Al-Kaidy po kolei zabijani przez drony na odludziu w pakistańskim Waziristanie też byli przekonani, że dobrze skryli się na końcu świata. Tymczasem przed okiem technologii XXI wieku nie sposób schronić się nawet w przysłowiowych miejscach, „gdzie diabeł mówi dobranoc".  W centrum Londynu praktycznie każdy metr kwadratowy widziany jest przez jedną z kilkunastu tysięcy kamer przemysłowych. W popularnych miejscach nakłada się na siebie pole widzenia nawet kilkorga elektronicznych oczu.

To, o czym rozpowiada Snowden (notabene wcale nie taki mało rozgarnięty i niewiele znaczący chłopak z kanciapy dla podwykonawców niższego szczebla, jak to próbują przedstawić jego szefowie), nie jest wcale wielką nowością. O niezwykle skutecznych systemach podsłuchu Echelon i podobnych słyszeliśmy już wiele lat temu. Tyle że ich nieprawdopodobne – jak na wyobrażenia zwykłego zjadacza chleba – możliwości i atmosfera całkowitej tajemniczości czyniła z nich twory na pół legendarne.

Snowden pokazał czarno na białym, że w dzisiejszym przesyconym technologią cyfrową świecie możliwe jest już więcej, niż nam się zdaje. A to i tak dopiero wierzchołek góry lodowej. Bo jeśli wiedza, jaką posiadł jeden dwudziestokilkuletni specjalista działający na stosunkowo niskim szczeblu, była w stanie wywołać trwający do dziś wstrząs, to jaka musi być pełna rzeczywistość, widoczna tylko z najwyższych stanowisk decyzyjnych?

Nie chodzi tu o szpiegowanie wrogów. W istocie dla systemów wszechogarniającej kontroli nie ma znaczenia, czy w systemie (a więc w całym znanym nam świecie współczesnej cywilizacji) obserwowany jest wrogiem czy swoim, czy jest za ścianą, czy pięć tysięcy kilometrów dalej, czy mówi po angielsku, w hindi czy po arabsku. Jako dziennikarz zajmujący się problematyką międzynarodową zapewne wiele razy użyłem w rozmowie telefonicznej słów „zamach", „terrorysta", „bomba". Nie mam złudzeń, że nagrania tych rozmów gdzieś są, a przynajmniej przeszły przez systemy analizy. Tak samo nie mam wątpliwości, że treść mojego pisanego w tej chwili w domu artykułu zostanie przesiana przez automatyczne filtry sieciowe, zanim dotrze przez światłowody do redakcji.

Gadżety górą

Nie ma już odwrotu. Żadne decyzje sędziów ani ciał ustawodawczych nie powstrzymają lawiny. Po raz pierwszy w historii ludzkości instytucje społeczeństwa przegrywają wyścig z narzędziami technologicznymi będącymi produktami tegoż społeczeństwa. Niedługo może się okazać, że sami twórcy systemu nie panują już nad jego wykorzystaniem.

Science fiction? Być może, ale granica między fantazją a rzeczywistością coraz bardziej się zaciera. Czy pół wieku temu ktokolwiek uwierzyłby, że będziemy nosić w kieszeni urządzenia połączone w wielki globalny system, które będą telefonami, kamerami, urządzeniami nawigacyjnymi, odtwarzaczami dźwięku, obrazu i jeszcze pełnić będą dziesiątki innych funkcji. A do tego będą nas wciąż szpiegować i kontrolować.

Klasyk polskiej fantastyki Janusz Zajdel opisywał w latach 80. społeczność, której członkowie posługują się sekretnym językiem, aby uniknąć szpiegowania przez podsłuchujące wszystko roboty. W Chinach ludzie próbujący przechytrzyć państwowy system kontroli internetowej już coś podobnego stosują w praktyce, omijając ryzykowne słowa i zamieniając je na jakieś obojętne wyrazy zastępcze. Być może to samo robią terroryści, w których rzekomo cały ten system jest wymierzony. Bez wątpienia w naszym, porządnych obywateli, interesie.

Sami pomogliśmy (i nadal pomagamy) w doskonaleniu sideł Wielkiego Brata. Za własne pieniądze, na wyścigi kupujemy coraz to doskonalsze narzędzia, pozwalając, by działały coraz lepiej – niezmiennie dla naszego dobra – i pozwalamy, by coraz więcej rzeczy działo się bez naszej wiedzy. Systemy komputerowe wciąż coś „odświeżają", instalują. To zbyt skomplikowane, byście się interesowali technikaliami – tłumaczą. Kliknijcie tylko „tak", nasi specjaliści załatwią za was resztę. Klikamy. Nikt nie ma już dość czasu, wiedzy i ochoty, by sprawdzić każdą linijkę kodu wpuszczaną do naszych komputerów i telefonów (z technicznego punktu widzenia to akurat to samo).

Dajemy się podejść prostym mechanizmom psychologicznym. Chcesz wszystko za darmo? System w komórce, programik, jakąś muzykę, dostęp do ulubionego serwisu społecznościowego? Proszę bardzo, wszystko jest „free", kliknij tylko „tak". Klikamy, nawet nie sprawdzając, że dajemy komuś nieznanemu dostęp do naszych połączeń, danych, adresów, pamięci. Tak jakbyśmy nigdy nie zamykali na klucz drzwi samochodu albo mieszkania, a na prośbę nieznanego gościa dającego nam cukierek otwierali mu wszystkie szafy i skrytki w domu.

Po pewnym czasie staje się już za późno. Ową granicę przekroczyliśmy niepostrzeżenie dwa, trzy lata temu. W najbardziej rozwiniętych społeczeństwach jeszcze wcześniej. Nawet jeślibyśmy chcieli, nie możemy już wyjść z naszego matriksa. Jako tako wykształcony, funkcjonujący w sieci relacji społecznych człowiek nie może porzucić kontaktów w serwisach społecznościowych, pozbyć się smartfonu, zlikwidować poczty elektronicznej. To znaczy może, oczywiście że tak. Jednak jest wysoce prawdopodobne, że skaże się na cyfrowe wykluczenie, czyli śmierć społeczną albo zawodową (co zresztą często oznacza obszary pokrywające się).

Tymczasem coraz doskonalsze narzędzia szpiegują nas coraz skuteczniej. Nie, nie chodzi o to, że za każdym z nas węszy NSA. Robią to równie (a może nawet bardziej) skutecznie cywilni Wielcy Bracia, których potęga zaczyna dorównywać sile ekonomicznej mniejszych państw, a za jakiś czas w niektórych dziedzinach mogą nawet zacząć rzucać wyzwania mocarstwom.

Zresztą może owe potężne korporacje nie będą musiały z nikim walczyć, gdyż ich zdolność do symbiozy z instytucjami państwa jest większa, niżby na to miały wskazywać próby uwolnienia się od garba kontroli administracyjnej (Google, Yahoo czy Microsoft po skandalu ze Snowdenem w roli głównej zaczęły żądać, by NSA odłączyła się od ich światłowodów).

Niezależnie od tego, co gromadzą serwerownie koncernów albo agencji rządowych, cel jest w sumie podobny. Chodzi o dane. Wszelkie dane. Gdzie byliśmy, z kim rozmawialiśmy, skąd bierzemy, gdzie i na co wydajemy pieniądze, co robią nasze dzieci, co jemy, na co chorujemy. Liczba możliwych zapytań jest praktycznie nieskończona, tak jak nieskończona jest możliwa liczba powiązań faktów i danych. Bo każdy system analityczny to tylko coraz doskonalsza baza danych i coraz bardziej wyrafinowane algorytmy łączenia ich w logiczne sieci.

Dane, durniu

Sprawdzam notowania giełdowe. Potem zaglądam na strony pewnej czeskiej gazety. Wieczorem system proponuje mi kupno czeskiej spółki giełdowej. Kiedy przez Internet kupiłem słuchawki stereo, przez dwa tygodnie zasypywany byłem ofertami zakupu sprzętu muzycznego hi-fi. I to nawet na adresy, których nie rejestrowałem w systemie. To oczywiście bardzo prościutkie i dość niewinne systemy analizy ułatwiające nękanie nas reklamą. Te, które mają dostarczyć naprawdę „wrażliwych" danych, działają w sposób znacznie bardziej wyrafinowany. I znacznie mniej widoczny. O tym, że praktycznie wszyscy nielegalnie gromadzą i analizują dane, wiadomo w branży reklamowej i w marketingu. A to dopiero niewinne zabawy w porównaniu z tym, co robią systemy korzystające z możliwości wielkich wyszukiwarek i korzystające z pełnego dostępu do baz niepublicznych.

Wciąż wierzymy, że może zrobi coś z tym państwo, może organizacje międzynarodowe. Nie, nikt nie jest już w stanie powstrzymać tego tsunami. Systemy demokratyczne są zbyt powolne, zbyt przywiązane do świata rodem z XX wieku. Wystarczy popatrzeć, jak Unia Europejska walczyła z ciasteczkami w przeglądarkach internetowych. Albo z Microsoftem właśnie o wolny wybór przeglądarki czy o standard zapisu plików tekstowych. Zanim zapadły decyzje, zmieniły się dwie kolejne generacje systemów operacyjnych, a przedmiot sporu stał się abstrakcją. W tym czasie informatyka – zarówno ta akademicka, jak i korporacyjna – odleciała politykom w kosmos (zwłaszcza tym, dla których komputer i Internet to wciąż jeszcze zbyt wielkie wyzwanie).

Korporacje idą już dalej. Hasłem na topie jest dziś „chmura", czyli idea trzymania wszelkich danych nie we własnym komputerze, lecz w Internecie. Czyli gdzie? Na serwerach korporacji, które same bynajmniej nie bujają w żadnych obłokach. Pomysł jest w sumie genialny – mogę pracować w dowolnym miejscu na świecie, mając wszędzie dostęp do swoich danych i swoich programów. Pięknie. Tyle że dostęp do tych danych będą mieli wszyscy, którzy je obsługują. Tak, wiem, firmy będą ich oczywiście strzegły jak źrenicy oka. Zupełnie jak NSA strzeże zapisu rozmów telefonicznych albo jak Lehman Brothers strzegł pieniędzy swoich klientów.

Za jakiś czas może się okazać, że dostęp do własnych plików otrzymam za niewielką opłatą, a program uruchomię po uiszczeniu abonamentu. To już zresztą rzeczywistość – firma Adobe przestała sprzedawać najbardziej znaną aplikację graficzną na świecie w pudełku. Program Photoshop można tylko zaprenumerować. Na razie za kilkanaście dolarów miesięcznie. Inni już czekają w kolejce – Microsoft właśnie kombinuje, jak „zachęcić" miliony klientów do takiego korzystania z jego sztandarowego pakietu Office, by musieli odnawiać coroczny abonament.

Co bardziej zorientowani w informatycznych trikach próbują się bronić przed „węszącymi" programami. Np. korzystając z zapewniającej anonimowość sieci Tor, dzięki której internetowi szpiedzy nie są w stanie tak łatwo namierzyć naszego adresu IP. Albo posługując się programami w rodzaju Snapchata, które niszczą informacje po odczytaniu ich przez odbiorcę. Czyżby? W grudniu pojawiły się podejrzenia, że ich kopie pozostają jednak na serwerach firmy obsługującej system. Tak samo jak mimo obietnic operatorów serwisów społecznościowych nie da się tak naprawdę bezpowrotnie zatrzeć śladów naszej działalności na Facebooku albo Google+.

Możemy przyglądać się temu procesowi, możemy wykorzystywać wiedzę, jak przemykać bokiem, unikając głównych reflektorów strażników naszego rozrastającego się Matriksa. Ale naprawdę uciec się nie da. Jak się okazuje, szpiegowaniu poddane zostały nawet tak odległe od polityki obszary jak społeczność graczy w gry sieciowe albo klienci internetowej pornografii (informacje o kilku odwiedzających strony XXX islamskich radykałach zostały wykorzystane do podkopania ich autorytetu w religijnym środowisku).

„Właśnie w tym roku dowiedzieliśmy się, że agencje [rządowe] są zdeterminowane, by nas kontrolować. I że niewiele możemy z tym zrobić" – mówił w rozmowie z dziennikarzami „New York Timesa" Benjamin Wizner z ACLU. Niektórzy uważają, że przeciw wszechobecnej technologii należy zastosować technologiczną obronę w postaci kryptografii czy systemów wykrywających podsłuch. To jednak nas nie ochroni, co najwyżej podroży narzędzia sieciowych nadzorców. A jeśli będzie trzeba, to otrzymają oni kolejne instrumenty prawne (już pojawiły się pomysły, by zakazać upubliczniania silnych systemów kodujących przeszkadzających w nasłuchu).

W końcu największym problemem staną się już nawet nie prawo i metody zbierania danych, ale technika obróbki i analizy zbyt wielkiej ich ilości. Cała informacja analogiczna istniejąca na świecie w roku 1986 miała objętość mniej więcej 2,7 eksabajtów (trylionów bajtów). Dzisiaj prawie tyle powstaje jednego dnia.

Skutecznej obrony nie ma. Rezerwat naszej prywatności kurczy się w zastraszającym tempie, a co najgorsze, w sposób całkowicie niezauważalny dla większości społeczeństwa. Tylko czasem – niezależnie od szczerości swoich intencji – wyrwie nas z tej nieświadomości ktoś taki jak Snowden, który ujawnia, co się dzieje i na jaką skalę. Czy to możliwe, by na świecie podsłuchiwano 5 miliardów telefonów? – zastanowimy się nad tak nieprawdopodobną informacją. Nikt jednak nie wyłączy własnego smartfona.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy