Historia? Seks & przemoc

Serial historyczny to najlepszy pretekst, by pokazywać to, czego w telewizji pokazywać się nie powinno: najdziksze perwersje i najstraszliwsze zbrodnie. Co więcej, można to robić, wiernie odtwarzając realia.

Publikacja: 31.01.2014 23:27

W „Superprodukcji" Juliusza Machulskiego szemrany producent filmu Dzidek Niedzielski (Janusz Rewiński) szuka patentu na przyciągnięcie widzów do kin. Ponieważ rzecz dzieje się w czasach, kiedy triumfy na ekranach święcą kolejne ekranizacje lektur szkolnych, od „Pana Tadeusza" po „Przedwiośnie", postanawia obrazowi dać tytuł „Latarnik". Pochodzący oczywiście z nowelki Sienkiewicza, która z opowieścią o dziewczynie robiącej karierę na ringu bokserskim nie ma nic wspólnego. A żeby jeszcze zwiększyć rynkowe szanse filmu, cwaniak dodaje do tytułu: „seks & przemoc", uznając, że zawarł w nim wszystkie elementy niezbędne do frekwencyjnego sukcesu.

I słusznie, bo ta recepta często się sprawdza. Nie tylko w kinie. W telewizji podobnie kombinują dziś producenci seriali, zwłaszcza tych historycznych. Ich cykle są globalnymi superprodukcjami z budżetami liczącymi dziesiątki milionów dolarów i z największymi gwiazdami w rolach głównych. Kosztują tak dużo, że dobry scenariusz, pierwszoligowi aktorzy czy starannie odtworzone stroje i wnętrza z epoki nie wystarczają. Potrzebne są także seks & przemoc.

Weźmy choćby przykład najnowszy i stosunkowo mało drastyczny: serial „Świat bez końca" (nadawany po „Wiadomościach" przez Jedynkę). Jest to europejska superprodukcja z budżetem 50 milionów dolarów na podstawie bestselleru Kena Folleta, nawiązująca zresztą do wcześniejszego hitu telewizyjnego „Filary Ziemi" według prozy tego samego autora. Producentami serialu byli bracia Ridley i Tony Scottowie, czyli ludzie z absolutnego hollywoodzkiego topu. Pierwszy zrobił np. kultowego „Łowcę androidów", „Thelmę i Louise" oraz „Gladiatora", drugi (który w trakcie prac nad serialem popełnił samobójstwo) m.in. „Top Gun" i „Wroga publicznego". Reżyserem jest Michael Caton-Jones, kolejny twórca z hollywoodzkimi sukcesami na koncie („Ślicznotka z Memphis", „Rob Roy"), a w obsadzie znaleźli się m.in. Ben Chaplin, Miranda Richardson czy znana z „Seksu w wielkim mieście" Cynthia Nixon.

Rzecz zaczyna się tuż przed wybuchem wojny stuletniej w roku 1327, kiedy angielski król Edward II zostaje zmuszony do abdykacji z powodu intrygi swojej żony i jej kochanka lorda Mortimera. Tron obejmuje jego niepełnoletni syn Edward III, ale faktyczną władzę sprawuje królowa Izabela. W tym samym czasie do klasztoru w Kingsbridge (które było również głównym miejscem akcji „Filarów Ziemi" i jest nim także w przypadku „Świata bez końca") przybywa sir Thomas Langley. Ponieważ w kraju krążą uporczywe pogłoski o tym, że króla zamordowano, ranny rycerz zostaje przez część mnichów uznany za podejrzanego. W całej Anglii dochodzi do krwawej rozprawy ze zwolennikami byłego władcy, a w Kingsbrigde dodatkowo zniszczeniu ulega stary most. Jeśli nie zostanie odbudowany, istnienie miasta będzie zagrożone. To oczywiście tylko zawiązanie intrygi, bo serial jest wielowątkową panoramą tamtych czasów. Znajdziemy tu zarówno walkę o władzę na królewskim dworze i wielką politykę, jak i zwykłych chłopów walczących o przetrwanie kolejnej zimy. Akcja, choć przenosi się z miejsca na miejsce (w tym również na dwór królewski i poza Anglię), wciąż kręci się wokół bohaterów związanych z miastem i klasztorem Kingsbridge.

Generalnie można powiedzieć, że „Świat bez końca" to serial przygodowy z tłem historycznym i z galerią ciekawych bohaterów. Jednym chodzi o władzę, innym o pieniądze, a jeszcze innym o miłość; w tym względzie rzeczywistość XIV-wieczna szczególnie się od naszej nie różni. Jako że to telewizja publiczna, a nie płatny kanał filmowy, no i pora nadawania stosunkowo wczesna, produkcja jest, jak zaznaczyłem wyżej, w porównaniu z innymi serialami historycznymi niezbyt drastyczna. Ale to bynajmniej nie znaczy, że nie jest tu stosowany patent pt. seks & przemoc. Tyle że są one pokazywane nieco mniej dosłownie, niż to dziś w telewizji można robić, bez epatowania detalami, erotyzmem czy zbrodnią. Mimo to rodzice powinni dzieciom zabronić oglądania tej produkcji (sam tak zrobiłem), bo specjalnych walorów edukacyjnych w niej nie znajdziemy, za to w samym tylko pierwszym odcinku mamy następujące sceny: zbiorowej egzekucji, próby kazirodczego gwałtu, seksu królowej i jej kochanka, amputacji ręki, otrucia, o kilku pomniejszych trupach czy bójkach nie wspominając. I to ma być niby mało drastyczny serial – zapyta ktoś?

Mafia w marmurowych wnętrzach

Owszem, na tle innych superprodukcji historycznych nie wypada źle, przede wszystkim dlatego że twórcy jednak starają się, by seks & przemoc nie były pokazywane zbyt długo i zbyt werystycznie. Nie można tego powiedzieć o odnoszących globalne sukcesy opowieściach z okresu starożytności: „Rzymie" i „Spartakusie", czy rozgrywających się bliżej naszych czasów „Rodzinie Borgiów", „Prawdziwej historii rodu Borgiów", „Dynastii Tudorów" czy „Demonów da Vinci". Jeśli chodzi o stopień nasycenia zbrodnią i perwersją, to najbliżej „Światu bez końca" do znanych już u nas „Filarów Ziemi" i nieznanej jeszcze „Reign", opowieści o młodych latach szkockiej władczyni Marii Stuart. Nie wymieniam tu seriali z okresu II wojny światowej (choć kilka by do tego zestawienia pasowało), bo mimo wszystko uznają je za współczesne. Chciałbym się raczej skupić na tych produkcjach, gdzie kostium historyczny służy temu, by uraczyć widza odpowiednią dawką seksu i przemocy.

Wszystko zaczęło się mniej więcej przed dekadą, kiedy to zapadła decyzja, by skierować do produkcji serial „Rzym", do którego rękę przyłożyli najlepsi specjaliści od tego gatunku związani z brytyjską BBC i amerykańskim HBO. To był prawdziwy przełom w najnowszej historii telewizji: gigantyczny budżet (100 milionów dolarów – to tyle, ile kosztują hollywoodzkie superprodukcje), próba odtworzenia realiów epoki (która przekonała widzów) i nowoczesny sposób opowiadania – tego w serialach historycznych wcześniej nie było. Do czasu premiery „Rzymu" za wzorzec cyklu o czasach cezarów uchodziła adaptacja powieści Roberta Gravesa „Ja, Klaudiusz" z Derekiem Jacobim (również produkcji BBC). Święciła ona triumfy w telewizjach całego świata (także u nas), co dziwić nie powinno, bo historia sama napisała w tym wypadku sensacyjny scenariusz. Walka o władzę, skrytobójstwa, spiski, wojny, orgie i wielkie namiętności – było w tej opowieści wszystko, co potrzebne jest do ciekawej fabuły. Tyle że historia rozgrywała się głównie w dialogach, bo czasy były inne, a opowiadał ją wiekowy cesarz, co dziś byłoby absolutnie wykluczone, jako że psułby efekt estetyczny. O zbrodniach i perwersjach głównie mówiono, ponieważ najważniejszym tematem serialu była dla twórców natura władzy. Tymczasem w „Rzymie" to wszystko, o czym w „Ja, Klaudiusz" tylko słyszeliśmy, postanowiono pokazać. Do obsady zaangażowano zaś aktorów o powierzchowności amantów. I to okazało się kluczem do sukcesu.

„Rzym" rozgrywa się mniej więcej w tych samych czasach co adaptacja powieści Gravesa (którą twórcy zresztą się inspirowali). O ile jednak tamten serial przypomina w sposobie realizacji teatr telewizji, o tyle „Rzym" kojarzy się raczej z hollywoodzkimi widowiskami w rodzaju „Gladiatora". Ukuto zresztą nawet slogan, że to połączenie „Gladiatora" i „Rodziny Soprano", co doskonale oddaje istotę sprawy. „Rzym" pokazuje mafijne wręcz zachowania, podporządkowane walce o władzę wewnątrz rodzin i z politycznymi konkurentami. Akcja serialu rozgrywa się pół wieku przed naszą erą w okresie, gdy Juliusz Cezar rywalizował o władzę z Pompejuszem. Choć postaci historyczne w narracji się pojawiają, to głównymi bohaterami są dwaj legioniści, Luciusz Vorenus i Titus Pullo (ich pierwowzory są wspominane w „Wojnie galijskiej"), których losy dla dziejów nie miały szczególnego znaczenia. Poruszamy się tu w sieci intryg snutych, co ciekawe, głównie przez dwie kobiety, Atię (spokrewnioną z Cezarem) oraz Servilię (matkę Brutusa). Twórcy serialu mieli jednak epickie ambicje, zależało im na pokazaniu ówczesnego społeczeństwa i obyczajów. Może nie jest „Rzym" przydatny jako pomoc historyczna, ale to, co wiadomo o starożytnych, starają się nam tu pokazać. A wiadomo, że byli rozwiąźli i okrutni. Jak się ścina komuś głowę, to należy ją pokazać publicznie. Ludzie zabijani są bez powodu, a gwałty i kazirodztwo – powszechne. Seksu jest tu sporo, minimum jedna długa scena na odcinek (choć spektakularnych orgii jednak nie ma), a przemocy jeszcze więcej.

Pokażę ci gladiatora

Okazało się jednak, że aby odnieść jeszcze większy sukces, trzeba to przebić. To znaczy nie zawracać sobie głowy realiami, potraktować je jako pretekst, a skupić się na tym, co najbardziej widzów interesuje. Stąd w „Spartakusie" (który w telewizji pojawił się w 2010 roku i miał o dwie serie więcej niż „Rzym") znajdziemy tę samą wystawność realizacyjną co w omówionym wyżej serialu HBO, ale więcej seksu i jeszcze więcej przemocy. Jest tego tak dużo, że TV Puls, która pokazywała serial w Polsce, musiała niektóre sceny cenzurować (i to o 22.00, ale pokazywano też wersje nieocenzurowane). Cóż, nie po to się wybiera na bohaterów gladiatorów, by zajmowali się intelektualną refleksją. Oni mają mordować (siebie i innych) i uprawiać seks (bo jako dobrze zbudowani mężczyźni cieszą się ogromnym zainteresowaniem płci przeciwnej). Z prawdziwą historią gladiatora Spartakusa i rzymskiego powstania niewolników (lata 73–71 p.n.e.) serial ma umiarkowany związek. Zmieniono nawet kolejność tych wydarzeń, o których znane są w miarę dokładne przekazy. Resztę zaś wymyślono w duchu wspomnianego już kilkukrotnie „Gladiatora" (Spartakus walczy na arenie dla swojej żony, a kiedy ta ginie, podnosi bunt i rusza na Rzymian). W omówieniach zwracano uwagę, że serial bliski jest widowiskom fantasy w rodzaju „Xeny, wojowniczej księżniczki", i jest w tym dużo prawdy. Ba, jedną z głównych ról zagrała nawet znana z „Xeny" Lucy Lawless.

Ale „Rzym" nie byłby takim wydarzeniem, gdyby nie zachęcił producentów telewizyjnych do poszukiwania tematów historycznych z innych epok. Tymczasem po pierwszych sukcesach tej produkcji szybko pojawiły się seriale z czasów średniowiecza („Filary Ziemi", „Świat bez końca"), włoskiego renesansu („Rodzina Borgiów", „Prawdziwa historia rodu Borgiów", „Demony da Vinci") oraz XVI-wiecznej Wielkiej Brytanii („Dynastia Tudorów", „Reign"). Jaki jest zatem przepis na sukces producentów telewizyjnych? Starożytny Rzym wybrano, bo to czasy uchodzące za rozwiązłe i okrutne. A kolejne? Wybiera się epokę pełną wojen i walk o władzę, spisków i intryg, a także bohaterów uchodzących za symbole zepsucia, uważających, że cel uświęca środki, i opętanych seksualnymi obsesjami (Henryk VIII i papież Aleksander VI). A jeśli sięgamy po kogoś nieco innego, to dlatego że ma nazwisko niczym dobra marka, np. Leonardo da Vinci. Ale geniusz włoskiego renesansu „dostał serial", bo dużo się o nim mówiło za sprawą superbestsellera Dana Browna, no i niewiele wiadomo o jego młodości. W związku z tym można go wpleść w sieć intryg na florenckim dworze Medyceuszy (z morderstwami włącznie) i uczynić człowiekiem namiętnym (zainteresowanym zresztą kochankami obu płci). Doprawdy Leonardo z serialu bardziej przypomina bohatera filmu przygodowego niż postać historyczną, i to włącznie z tym, że poznaje pewnego władcę, rodem z Transylwanii, znanego jako Dracula.

Na szczególną uwagę zasługują jednak seriale, które można by nazwać dynastycznymi. Mam na myśli cykl telewizyjny traktujący o Tudorach i dwa opowiadające o Borgiach. To symptomatyczne, że niemal równocześnie po obu stronach Atlantyku rozpoczęto realizację opowieści o rodzinie papieża, który był prawdopodobnie największym rozpustnikiem i najbardziej bezlitosnym mordercą w dziejach Watykanu. Rywalizację prestiżową (nagrody) i finansową (dochody) wygrali, oczywiście, Amerykanie (za produkcję „Rodziny Borgiów" odpowiadały HBO i Showtime). Ale jeśli się zatrudnia do roli głównej Jeremy'ego Ironsa, a za kamerą sadza laureata Oscara Neila Jordana (za „Grę pozorów") i daje 100-milionowy budżet, to trudno się dziwić. Ale i serial Toma Fontany „Prawdziwa historia rodu Borgiów" (do niedawna najdroższa europejska produkcja telewizyjna, przebił ją „Świat bez końca") odniósł duży sukces. Hitem był we Francji i Włoszech, a pokazano go w 40 krajach świata. Nic więc zaskakującego w tym, że powstał już drugi sezon (Amerykanie nakręcili trzy).

Zepsuty władca gwarancją sukcesu

Skąd to zderzenie Canalu+ („Prawdziwa historia...") z HBO („Rodzina...") w kwestii Borgiów? Ano stąd, że familia panny Lukrecji, najsłynniejszej bodaj trucicielki w dziejach, idealnie spełnia wymagania stawiane dziś przed bohaterami hitowego serialu historycznego. Mamy tu zbrodnie, orgie, intrygi, przemoc, wojnę, grę wywiadów, spiski, i to w liczbie takiej, jakiej akurat potrzeba. Amerykanie wzięli ich więcej i jest to jeden z powodów, dla których ich serial odniósł większy sukces. Nie brakuje u nich scen zbiorowego seksu (z udziałem papieża i kardynałów), kazirodztwa, perwersji, detalicznie pokazywanych mordów czy egzekucji. Wszystko w zgodzie z realiami (bądź domysłami: kwestia relacji między rodzeństwem Borgiów nie jest wyjaśniona, choć tu nie ulega wątpliwości, że Lukrecja i Cezar byli kochankami).

Mówimy przecież o największej bodaj hańbie w dziejach papiestwa. Rodrigo Borgia, Hiszpan na Stolicy Piotrowej, był człowiekiem o niepohamowanej ambicji. Skrytobójstwo, otrucia, spiski były w jego czasach w Watykanie na porządku dziennym. A jego dzieci, których miał dwanaścioro, starały się dorównać ojcu w każdej kwestii, również podbojów seksualnych (bo z upodobania do kobiet również był papież Aleksander VI znany). Głowie rodu Borgiów dorównać może chyba tylko Henryk VIII. Nieprzypadkowo stał się on najważniejszym bohaterem cyklu „Dynastia Tudorów" (powstały cztery sezony serialu z Jonathanem Rhys-Meyersem w roli głównej, a w obsadzie znaleźli się też Max von Sydow i Sam Neill). Mówimy o władcy, który nie tylko mordował swoje żony (a miał ich sześć, nie licząc oficjalnych kochanek), ale także o królu, który nie mogąc uzyskać od papieża rozwodu, doprowadził do zerwania Anglii z Rzymem i sam ogłosił się głową Kościoła. Dwór Tudorów był w owym czasie miejscem takiej liczby skomplikowanych intryg i takich zbrodni jak bodaj nigdy w historii. Co, najwyraźniej, stanowi w przypadku współczesnego serialu gwarancję powodzenia.

Scenarzysta „Dynastii Tudorów" (znany wcześniej przede wszystkim jako autor oscarowej „Elisabeth") Michael Hirst opowiadał w jednym z wywiadów, że zanim zwrócono się do niego z pomysłem napisania tego serialu, w ogóle nie oglądał telewizji. Sam pomysł, by to on, człowiek od zawsze związany z kinem, miał zajmować się czymś podobnym, uważał za niepoważny. Zanim jednak odmówił, producent poprosił go, by obejrzał „Rodzinę Soprano", z sugestią, że być może to go zainspiruje. Oczekiwany efekt został osiągnięty. Można odnieść wrażenie, że w „Dynastii Tudorów" mamy do czynienia nie z rodziną królewską, tylko mafijną, gdzie każdy każdego chce oszukać lub zamordować.

A przytoczona anegdota jest o tyle znacząca, że pokazuje, czym jest dziś serial historyczny. Nie ma on mianowicie opowiadać o jakimś okresie dziejów, to tylko rozrywka w kostiumie. Jeśli chodzi o zachowanie, a czasem także język, bohaterowie są najzupełniej współcześni. Mogliby wystąpić w dowolnym kryminale czy thrillerze. A jako że nie brakowało w historii typów odrażających, gustujących w zbrodni i perwersji, to nie trzeba się nawet specjalnie wysilać, by pokazać to, czego na dużym ekranie ze względów cenzuralnych pokazać nie można. Zwłaszcza że znaczna część tych produkcji powstaje dla płatnych kanałów, gdzie ograniczeń jest jeszcze mniej. Twórcy współczesnych seriali historycznych interesują się odtworzeniem historii tylko w detalach, po to, by ją efektownie pokazać, ale już faktami nadmiernie się nie przejmują. Nie mają zahamowań, kiedy trzeba coś dopowiedzieć (bo brak potwierdzenia w przekazach) albo przeinaczyć. Nie o historię tu bowiem idzie, tylko o widowisko, czyli oglądalność. A ponieważ dziś gwarantują ją seks & przemoc, będziemy mieli ich w serialach, ile dusza zapragnie. Albo i więcej.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą