Czeski film

Przez ostatnie dwa tygodnie, wbrew tysiącom zdjęć, na których furkocą żółto-niebieskie sztandary i wstążki, Ukraina jawi mi się coraz częściej w czerwono-biało-niebieskiej tricolore.

Publikacja: 15.03.2014 10:00

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Ryszard Waniek

Nie, nie idzie mi o najbardziej katastroficzny scenariusz, z maską rosyjskiego czołgu napierającą na szlaban w Dorohusku czy Hrebennem; myślę o fladze Czech.

Myślenie analogiami historycznymi jest oczywiście zawsze ryzykowne: zwykle, nawet jeśli nasze skojarzenie nie jest całkowicie chybione, skupiamy się na jednym wyrazistym rysie sytuacyjnym, zapominając o odmienności czasów, usposobień, tysięcznych okoliczności. Bywają porównania całkowicie przestrzelone, chybione, gdy ktoś uprze się zestawiać nazwy instytucji lub wąsy władców. A jednak czasem podobieństwa, nawet uderzające, rzeczywiście mają miejsce, podobnie jak spotkania z sobowtórami. Zdarza się to coraz częściej, w miarę jak zalewają nas obrazy, stopklatki, filmy. Jeśli pamiętamy ich odpowiednio dużo, czasem dwie sceny z różnych miejsc i granic okazują się niemal dokładnie pokrywać niczym na stereoskopowym zdjęciu. Wiele osób odrzuca z niesmakiem wszelkie analogie, twierdząc, że każda sytuacja jest niepowtarzalna – i często sami skazują się dla odmiany na kalkulacje „geopolityczne", czyli rozstawianie zawsze tych samych, brudzących trochę ręce ołowianych pionków na wytartych papierowych szachownicach.

Pierwszą „czeską analogię" wszyscy, którzy śledzą wydarzenia nad Dnieprem i Morzem Azowskim, dostrzegali w ostatnich dniach setki razy. Oczywiście: Sudety w roku 1938. Wtedy Konrad Heinlein, przemawiający w Karlowych Warach z żądaniem autonomii, postulat referendum, trzepocząca kartka w ręku Chamberlaina, czechosłowacka armia stojąca z bronią u nogi wobec perspektywy nieuchronnej przegranej. Do tego pańcie w kapelusikach, wznoszące dłoń w hitlerowskim pozdrowieniu na ulicach Chebu (który szybko powrócił do nazwy „Eger" sprzed Wielkiej Wojny) czy Ústí nad Labem i świeże drzazgi sterczące ze złamanych słupów granicznych. Teraz – Władimir Konstantinow, deklarujący w Moskwie, że „los Krymu rozstrzygnął się na wieki", wiece, na których trwa skandowanie „Rossija!", bukieciki dla „sił samoobrony" i przeszarżowane z bezsilnej wściekłości karykatury ukazujące Putina z krótkim czarnym wąsikiem.

Druga analogia wraca do mnie coraz bardziej uparcie, kiedy czytam kolejne doniesienia o mobilizacji społecznej niepodległej Ukrainy i wszystkich, którzy jej sprzyjają, o tysiącach wymownych a fotogenicznych gestów. W sieci i w gazetach natknąć się można na ujęcia ukraińskich żołnierzy otoczonych w krymskich garnizonach, czasem rozmawiających z bliskimi przez bramę niczym w Sierpniu, czasem fotografowanych z dachu koszar, jak ustawiają się na placu apelowym w gigantyczny kontur serca, pozdrawiając w ten sposób bohaterki powszechnie świętowanego na Wschodzie Dnia Kobiet. Ukraińskie radio transmituje „koncerty życzeń", w których koszarowych zakładników pozdrawiają rodziny, przyjaciele, miejscowe sławy. Kto chce, pisze do nich listy, kto może, tweetuje. Karykatury Janukowycza – kiepskie, średnie i wyborne – idą w tysiące. Majdan w kwiatach, trwają akcje bojkotu rosyjskich mediów i towarów, oraz – jak kraj długi i szeroki – leninopad. Krótko mówiąc – moralne zwycięstwo.

Czytając o tym, wspominam Czechosłowację jesienią roku 1968: godną, gniewną i zrozpaczoną, przemalowującą lub demontującą drogowskazy i tabliczki z nazwami ulic, by utrudnić działanie okupantom. Młodzi ludzie na ulicach Pragi, Brna,  Ústí nad Labem wznosili nad głową tabliczki z krzywo napisanymi cyrylicą słowami „Russkij domoi!", młode Czeszki w mini, chcąc rozdrażnić czołgistów,  spacerowały na obcasach, kołysząc się w sposób, który opisać potrafił jeden Kundera, dziennikarze telewizji państwowej nosili  kotyliony w barwach narodowych, pod pomnikiem Jana Husa na Staroměstském Náměstí trwał bezustanny wiec. Zakurzone czołgi toczyły się swoim szlakiem, protesty – swoim. „Naród, który odmawia uznania inwazji" – pisali poruszeni korespondenci zachodni.

Tyle że czystość ówczesnego protestu dorównywała jego bezradności. W pierwszych dniach wydawało się, że wojska Układu Warszawskiego i skłonna do współpracy z Moskwą ekipa znalazły się w próżni. Dni zamieniały się jednak w tygodnie, państwowe zakłady pracy wypłacały pensje, kraj wtaczał się w „normalizację": to przeciw niej zaprotestował przecież, składając ofiarę życia, Jan Palach. Czesi i Słowacy, angażujący się w różnego rodzaju akcje symbolicznego sprzeciwu, nie mieli tak naprawdę  alternatywy – ale też, jak rychło zauważyli najbardziej przenikliwi i cierpcy obserwatorzy swoich współobywateli, w rodzaju Egona Bondy'ego, unosili się nad rzeczywistą, zniewoloną przez ZSRS, Czechosłowacją niczym w bańce mydlanej.

Czechom przyszło czekać na zadośćuczynienie kolejnych 20 lat: gorzkawe katharsis pysznie pokazują ostatnie sceny „Koli" Jana Sveraka, z sygnaturkowym brzękiem tysięcy kluczy i lisim uśmiechem donosiciela wmieszanego w tłum wolnych już obywateli. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie dziś, jak wyglądać będzie – za ile lat? – odzyskanie przez Ukrainę niepodległości w jej dzisiejszych granicach?

Nie, nie idzie mi o najbardziej katastroficzny scenariusz, z maską rosyjskiego czołgu napierającą na szlaban w Dorohusku czy Hrebennem; myślę o fladze Czech.

Myślenie analogiami historycznymi jest oczywiście zawsze ryzykowne: zwykle, nawet jeśli nasze skojarzenie nie jest całkowicie chybione, skupiamy się na jednym wyrazistym rysie sytuacyjnym, zapominając o odmienności czasów, usposobień, tysięcznych okoliczności. Bywają porównania całkowicie przestrzelone, chybione, gdy ktoś uprze się zestawiać nazwy instytucji lub wąsy władców. A jednak czasem podobieństwa, nawet uderzające, rzeczywiście mają miejsce, podobnie jak spotkania z sobowtórami. Zdarza się to coraz częściej, w miarę jak zalewają nas obrazy, stopklatki, filmy. Jeśli pamiętamy ich odpowiednio dużo, czasem dwie sceny z różnych miejsc i granic okazują się niemal dokładnie pokrywać niczym na stereoskopowym zdjęciu. Wiele osób odrzuca z niesmakiem wszelkie analogie, twierdząc, że każda sytuacja jest niepowtarzalna – i często sami skazują się dla odmiany na kalkulacje „geopolityczne", czyli rozstawianie zawsze tych samych, brudzących trochę ręce ołowianych pionków na wytartych papierowych szachownicach.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy