Nie, nie idzie mi o najbardziej katastroficzny scenariusz, z maską rosyjskiego czołgu napierającą na szlaban w Dorohusku czy Hrebennem; myślę o fladze Czech.
Myślenie analogiami historycznymi jest oczywiście zawsze ryzykowne: zwykle, nawet jeśli nasze skojarzenie nie jest całkowicie chybione, skupiamy się na jednym wyrazistym rysie sytuacyjnym, zapominając o odmienności czasów, usposobień, tysięcznych okoliczności. Bywają porównania całkowicie przestrzelone, chybione, gdy ktoś uprze się zestawiać nazwy instytucji lub wąsy władców. A jednak czasem podobieństwa, nawet uderzające, rzeczywiście mają miejsce, podobnie jak spotkania z sobowtórami. Zdarza się to coraz częściej, w miarę jak zalewają nas obrazy, stopklatki, filmy. Jeśli pamiętamy ich odpowiednio dużo, czasem dwie sceny z różnych miejsc i granic okazują się niemal dokładnie pokrywać niczym na stereoskopowym zdjęciu. Wiele osób odrzuca z niesmakiem wszelkie analogie, twierdząc, że każda sytuacja jest niepowtarzalna – i często sami skazują się dla odmiany na kalkulacje „geopolityczne", czyli rozstawianie zawsze tych samych, brudzących trochę ręce ołowianych pionków na wytartych papierowych szachownicach.
Pierwszą „czeską analogię" wszyscy, którzy śledzą wydarzenia nad Dnieprem i Morzem Azowskim, dostrzegali w ostatnich dniach setki razy. Oczywiście: Sudety w roku 1938. Wtedy Konrad Heinlein, przemawiający w Karlowych Warach z żądaniem autonomii, postulat referendum, trzepocząca kartka w ręku Chamberlaina, czechosłowacka armia stojąca z bronią u nogi wobec perspektywy nieuchronnej przegranej. Do tego pańcie w kapelusikach, wznoszące dłoń w hitlerowskim pozdrowieniu na ulicach Chebu (który szybko powrócił do nazwy „Eger" sprzed Wielkiej Wojny) czy Ústí nad Labem i świeże drzazgi sterczące ze złamanych słupów granicznych. Teraz – Władimir Konstantinow, deklarujący w Moskwie, że „los Krymu rozstrzygnął się na wieki", wiece, na których trwa skandowanie „Rossija!", bukieciki dla „sił samoobrony" i przeszarżowane z bezsilnej wściekłości karykatury ukazujące Putina z krótkim czarnym wąsikiem.
Druga analogia wraca do mnie coraz bardziej uparcie, kiedy czytam kolejne doniesienia o mobilizacji społecznej niepodległej Ukrainy i wszystkich, którzy jej sprzyjają, o tysiącach wymownych a fotogenicznych gestów. W sieci i w gazetach natknąć się można na ujęcia ukraińskich żołnierzy otoczonych w krymskich garnizonach, czasem rozmawiających z bliskimi przez bramę niczym w Sierpniu, czasem fotografowanych z dachu koszar, jak ustawiają się na placu apelowym w gigantyczny kontur serca, pozdrawiając w ten sposób bohaterki powszechnie świętowanego na Wschodzie Dnia Kobiet. Ukraińskie radio transmituje „koncerty życzeń", w których koszarowych zakładników pozdrawiają rodziny, przyjaciele, miejscowe sławy. Kto chce, pisze do nich listy, kto może, tweetuje. Karykatury Janukowycza – kiepskie, średnie i wyborne – idą w tysiące. Majdan w kwiatach, trwają akcje bojkotu rosyjskich mediów i towarów, oraz – jak kraj długi i szeroki – leninopad. Krótko mówiąc – moralne zwycięstwo.
Czytając o tym, wspominam Czechosłowację jesienią roku 1968: godną, gniewną i zrozpaczoną, przemalowującą lub demontującą drogowskazy i tabliczki z nazwami ulic, by utrudnić działanie okupantom. Młodzi ludzie na ulicach Pragi, Brna, Ústí nad Labem wznosili nad głową tabliczki z krzywo napisanymi cyrylicą słowami „Russkij domoi!", młode Czeszki w mini, chcąc rozdrażnić czołgistów, spacerowały na obcasach, kołysząc się w sposób, który opisać potrafił jeden Kundera, dziennikarze telewizji państwowej nosili kotyliony w barwach narodowych, pod pomnikiem Jana Husa na Staroměstském Náměstí trwał bezustanny wiec. Zakurzone czołgi toczyły się swoim szlakiem, protesty – swoim. „Naród, który odmawia uznania inwazji" – pisali poruszeni korespondenci zachodni.