Jakiś miesiąc po naszej rozmowie na SGGW otwiera się kolejna w Warszawie, siódma już jadłodzielnia. Na Wydziale Technologii Drewna.
Na początku 2019 roku w stolicy jest trzynaście punktów, do których można podrzucić nadwyżkowe jedzenie. A kolejne w drodze. Jadłodzielniowe projekty zyskują aprobatę mieszkańców i wygrywają w konkursach o fundusze z budżetu partycypacyjnego. Punkty dzielenia się jedzeniem pojawiają się w centrach aktywności lokalnej, na Ursynowie chłodziarka staje przy dzielnicowym ratuszu.
Lodówki społeczne pojawiają się też w Krakowie, Toruniu, Rzeszowie, Bogatyni, Jedlinie-Zdroju. Mnożą się naśladowcy. Wrocław buduje też osobną sieć – pod hasłem Weź Pomóż. Jedno z krakowskich przedszkoli stawia lodówkę w stołówce. Dzieci mogą w niej zostawić niezjedzone desery i rządowe marchewki rozdawane w szkole. Electrolux instaluje dla pracowników jadłodzielnię w swoim biurze.
Najwyraźniej jedną z ludzkich potrzeb jest dzielenie się. A jadłodzielnie silnie z tą potrzebą korelują.
Bez ograniczeń. Prawie
Teoretycznie do jadłodzielni można przynieść prawie wszystko. To, co się kupiło, dostało w prezencie albo samodzielnie ugotowało. Pół bochenka chleba, słoik zupy, czekoladki, napoczętą paczkę makaronu, o ile tylko została zabezpieczona. Także po upływie daty minimalnej trwałości, czyli „najlepiej spożyć przed". Makaron w końcu nie staje się trucizną w ciągu tygodnia.
Jest jednak kilka wyjątków.
Surowe jajka i potrawy na ich bazie. Bo salmonella. Surowe mięso. Zwłaszcza mielone. Ze względu na bakterie Escherichia coli oraz Campylobacter jejuni, ruchliwą drobinkę, która na mikroskopowych zdjęciach wygląda jak pokryta pluszem spiralka. Jeśli wierzyć europejskim statystykom, to ona jest odpowiedzialna za większość sytuacji, w których jakiś czas po zjedzeniu posiłku trzeba ruszyć z nagłą wizytą do toalety.
Alkohol. Wiadomo – ustawa o wychowaniu w trzeźwości.
Artykuły popsute albo o śmietnikowym pochodzeniu. No i produkty po upływie terminu przydatności do spożycia. Tego, który manifestuje się arbitralnym wskazaniem „należy spożyć do". Dlatego jeśli ktoś wrzuci do lodówki na Stawki jogurt z nadrukowaną na wieczku datą, która już minęła, doktor Hansen, opiekunka punktu, natychmiast go z niej usuwa. Czasem – do własnej torby. Po drugiej stronie Odry, gdzie psycholożka spędza ostatnio połowę życia, jogurty traktuje się jak kawę czy makaron. Nadruk „mindestens haltbar bis" (data minimalnej trwałości) informuje, że najlepiej je spożyć przed, ale nic się nie stanie, jak się to zrobi trochę później.
Niemcy zabraniają też zostawiania gotowych potraw z mięsem czy rybą. Z powodu Clostridium perfringens, czyli laseczki zgorzeli gazowej, która uwielbia podgrzewacze, bemary i ruszty. Gorliwie mnoży się w daniach mięsnych – z wołowiny, drobiu. To z jej powodu wszędzie tam, gdzie serwuje się szybkie jedzenie, trzeba na podgrzewaczach pilnować temperatury nie niższej niż sześćdziesiąt stopni.
Poza tym ograniczeń nie ma.
Uratowane tony
W idealnym świecie zostawiona w jadłodzielni żywność powinna szybko znaleźć kolejny dom. I zostać w tym domu zjedzona.
I tak na ogół jest.
Na ogół.
– Nie mamy pojęcia, jak dużo żywności ostatecznie marnuje się w domach osób, które zabrały ją z któregoś z naszych fairteilerów – przyznaje Janina, ratowniczka z Berlina. Na pewno wiadomo, że wolontariuszom niemieckiego ruchu foodsharing do tej pory udało się uratować niemal 21 614 ton żywności. Najwięcej właśnie w Berlinie. Ratowniczka rekordzistka przerzuciła do jednego z fairteilerów prawie sto ton. Cztery duże tiry. Tyle że zrobiła to samodzielnie, wioząc średnio cztery i pół kilograma w jednym transporcie.
W Polsce – podobnie. Wolontariusze, niczym mrówki, transportują jedzenie na piechotę, rowerami, autobusem, sporadycznie autem. Przez lodówki i szafki nieustannie przepływa strumień żywności, którego nie sposób kontrolować.
– Żywność, która trafia do jadłodzielni, na ogół błyskawicznie z niej znika. W ciągu kilku godzin, najpóźniej kolejnego dnia – mówi doktor Karolina Hansen. – Nasi wolontariusze i wolontariuszki, przywożąc jedzenie, rejestrują dostawę w systemie, który zlicza uratowane kilogramy, podobnie jak ten niemiecki. Ale to, co odbieramy ze sklepów czy restauracji, to tylko część jadalnej masy, która przewija się przez jadłodzielnie. Żywność przywożą też osoby prywatne.
System, napisany w czynie społecznym, ma ten feler, że nie zlicza automatycznie wprowadzanych do niego danych. Dlatego robię to ręcznie.
Tylko w lutym 2019 roku warszawscy ratownicy odzyskali cztery tony jedzenia.
Trzeba mieć zacięcie do segregacji
Odkąd zostałam ratowniczką, mój dzień aż trzeszczy. Krążę po całym mieście, od Ursynowa po Żoliborz, czasem wracam późno w nocy.
Z piekarni przy placu Konstytucji odbieram pieczywo. To bardziej butik z wypiekami, sprzedaje wyroby kilku stołecznych producentów. Codziennie zostaje prawie cała skrzynka bułek, kilkanaście chlebów, dużo przekąsek z francuskiego ciasta, garnirowanych płatkami z migdałów albo wypełnianych brzoskwiniową pulpą.
Ze spożywczaka na Mokotowie wynoszę cały plecak nabiału.
Od opiekuna jednej z mobilnych bud, które w sezonie zaopatrują mieszkańców Warszawy w warzywa, dostaję dziesięć kilogramów lekko poplamionego bobu, dwie skrzynki młodych ziemniaków, kilkanaście pęczków włoszczyzny – zwiędły, zanim udało mu się je sprzedać. Dostawczak nie jest chłodzony, więc wieczorami kierowca rozdaje nadwyżki rodzinie, znajomym. Oni jednak nie mają nieskończonych możliwości.
– A to na kompot. – Kierowca wciska mi na koniec łubiankę truskawek, których nikt już by pewnie nie kupił. Trzeba mieć zacięcie do segregacji.
Któregoś dnia dostaję telefon, że w jednej z warszawskich Żabek wysiadła lodówka. Jest gorący czerwiec, skwar taki, że cieknie po plecach. Szkoda, żeby się zmarnowało, mówi kierowniczka, dobrze, że gdzieś do was miałam numer. Wpuszcza nas na zaplecze, pokazuje, co brać. Ze sklepu wynosimy siedem dużych skrzyń z nabiałem. Kolorowe jogurty, serki homogenizowane, maślankę, hałdę margaryn, całą baterię gotowych dań. Wszystko w terminie.
Gdzie to umieścić? Lodówka w jadłodzielni na Stawki to klasyczna kuchenna chłodziarka. Taka, jaką kupuje się do mieszkania dla dwojga. Pomaga internet – kilkanaście minut po zamieszczeniu wiadomości na Facebooku ustawiają się pod nią potencjalni beneficjenci z torbami. Godzina i po nabiale nie ma śladu.
Do jadłodzielni zdarza mi się wieźć dwie tace babki ziemniaczanej. Bo przedszkolaki, którym zaproponowano to na obiad, wzgardziły.
Opakowanie domowego lukru, które zostało po dekorowaniu pierniczków.
Osiemnaście porcji obiadowych z hotelu na Okęciu. Obiad był konferencyjny, dla lekarzy, którzy odwoływali udział w ostatnim momencie, gdy wszystko już było naszykowane.
Albo całą jadalną zawartość szafek kuchni mojego przyjaciela. Wyjeżdżał w roczną podróż. Nie chciał oddawać molom.
Za którymś razem, gdy przywożę dużą porcję jedzenia do jadłodzielni na Stawki, pojawiają się kobiety w zielonych uniformach, które sprzątają uczelnię. Wybierają starannie, konsultując się przy każdej paczce makaronu, gumy rozpuszczalnej, zupki w proszku. Jedna długo przygląda się suszonemu kwiatu ślazu w woreczku. Daj, sprawdzimy, co to za zioło, mówi któraś. Idą sprawdzić. Odnoszą.
– Niczego tu nie szukam – informuje mnie młody mieszkaniec Pragi, gdy pytam go o konkretne korzyści, jakie wynosi z wizyt w szafce przy Teatrze Powszechnym. Bierze paczkę czekoladowych cukierków i na odchodnym rzuca: – Jakichś ciuchów może.
W punkcie na Bazarze Lotników zgarbiony mężczyzna ładuje do torby pudełka z weselnymi wędlinami, serami, ciastami. Przywiozłam je pięć minut wcześniej. Gdy wchodzę z kolejną partią, natychmiast się prostuje.
– Świetna inicjatywa. Tak tu przypadkiem dziś zajrzałem.
Doktor Hansen:
– Dziennikarze często pytają nas, kto korzysta z jadłodzielni. Naszym zdaniem wszyscy. Jadłodzielnie nie są wyłącznie dla osób w potrzebie, są dla wszystkich, którym leży na sercu to, co się dzieje z żywnością.
Świąteczna nadwyżka
Gdy po raz pierwszy obcuje się ze spożywczą obfitością świeżo doładowanej jadłodzielni, można zgłupieć. Dostatek. Bez ograniczeń. I wszystko za darmo.
Karolina Hansen się śmieje:
– Tak, zastanawiam się czasem nad tym, czy beneficjenci jadłodzielni są w stanie wykorzystać to, co z niej zabierają.
Teoretycznie powinni brać tyle, ile sami są w stanie zjeść. W praktyce bywa różnie.
– Wynoszą torbami – relacjonuje portierka z Wydziału Psychologii. – Dziś rano przyszedł facet i sześć reklamówek zapakował. Aż kolega go zapytał: co pan, te makowce i karpie na handel bierzesz?
– Dostajemy czasem informacje, że ktoś czerpie korzyści z tego, że ma dostęp do jadłodzielni. Ale sami nie wiemy, co z tym zrobić. Jadłodzielnie są dla wszystkich, nie chcemy ich kontrolować. – Doktor Hansen przyznaje, że z tego powodu przestali w którymś momencie zamieszczać ogłoszenia w internecie. Żeby nie dawać forów tym, co czatują na okazje ze smartfonem w dłoni. – Internet zostawiamy na okazje specjalne, gdy trzeba szybko rozładować którąś z jadłodzielni.
Tak jak w święta Bożego Narodzenia 2017 roku, gdy foodsharingowe punkty w Warszawie w pewnym momencie zatykają się na amen. Warszawiacy masowo postanowili podzielić się tym, czego nie zdołali sami zjeść. W akcji „Podziel się posiłkiem z bezdomnymi" bierze udział prawie czterysta osób. Kierowcy wolontariusze kursują po całym mieście, odbierając z domów pakunki z niezjedzonym karpiem i sałatką jarzynową. Większość transportują do dwóch miejsc, które karmią osoby w kryzysie bezdomności. Podłoga w magazynie Mokotowskiego Hospicjum Świętego Krzyża jest zastawiona słoikami z jarzynową sałatką, porcjami karpia, paczkami z pierogami. Z boku piętrzy się hałda ścinków ciast. Magazynier kręci głową.
Ale świąteczne resztki są też zwożone do jadłodzielni. Nie mieszczą się w lodówkach; jedzenie piętrzy się na parapetach, półkach, stolikach. Nawet na podłodze. Jeden z punktów odmawia przyjmowania kolejnych dostaw. Ludzie, pomóżcie rozładować jadłodzielnie – niesie się po Facebooku.
„Mam wrażenie, że dominowały nieudane świąteczne produkty i rzeczy, które już się popsuły. Trochę to przykre, że dzielimy się właśnie takim jedzeniem" – pisze 28 grudnia 2017 roku Katarzyna.
„Na pewno trzeba jutro iść wywalić wszystko" – odpowiada jej Elżbieta.
„Jak się tego nie wywali, to zacznie chodzić po wydziale".
Kolejnego dnia, przed południem, na korytarzu na Stawki pojawia się Elżbieta. Nie jest wtedy jeszcze ratowniczką, po prostu uznaje, że wspólna lodówka to wspólne dobro, należy do wszystkich, którzy z niej korzystają. Przywozi własny detergent i gąbkę, od sprzątaczek pożycza wiadro i szmatę. Pucuje lodówkę, wynosi na śmietnik sześć worków jedzenia, które się już do niczego nie nadaje. „Jest czyściutko" – donosi na Facebooku.
Cóż za wspaniała akcja, pisze ktoś na facebookowej stronie akcji „Podziel się posiłkiem z bezdomnymi", w przyszłym roku specjalnie zrobię więcej jedzenia, choćby po to, żeby wziąć w niej udział!
Fragment książki Marty Sapały „Na marne", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95