Ilu ich było?
Krzysztof Gierałtowski, fotograf:
Aktualizacja: 11.04.2014 19:13 Publikacja: 11.04.2014 19:13
Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik
Ilu ich było?
Krzysztof Gierałtowski, fotograf:
Pewnie ze 30 tysięcy.
Powiatowe miasto.
Wszyscy na 100 tysięcy klatek.
Właściwie dlaczego tylko portrety?
Bo sobie wyimaginowałem, że indywidualności ludzkie są podstawową wartością narodu. Wiem, że brzmi to strasznie pompatycznie, ale naprawdę tak myślę.
Znalazł pan 30 tys. niezwykłych, fantastycznych osób?
Fotografowałem bardzo różnych ludzi, czasem i komunistycznych funkcjonariuszy. Oni też przychodzą, siedzą...
Sfotografowałbym Mariusza Kamińskiego, bo w jego twarzy jest zakodowany dramat intelektualny. Nie podzielam jego wyborów, ale widząc cenę, jaką płaci za swą postawę, darzę go szacunkiem. Chapeau bas
Niestety, nie siedzą.
Ma pan rację, a powinni. Wesołek Aleksander Kwaśniewski, który wyrzucił mnie dyscyplinarnie pierwszego dnia stanu wojennego z „itd", gdzie byłem szefem „Solidarności", został potem prezydentem.
Jak to się zaczęło?
Od zdjęcia Hugona Steinhausa. Notabene, cały czas pytał mnie, czy czytałem jego wspomnienia. Kupiłem je dopiero teraz, w antykwariacie. Zresztą to moje zdjęcie jest niemal plagiatem.
Jak to możliwe?
Dopiero po kilku latach uświadomiłem sobie, że widziałem w „Sternie" niemal identyczny portret Adenauera autorstwa Yousoufa Karsha, który wrył mi się w podświadomość.
Pan jest fotografem czy fotografikiem?
Oczywiście, że fotografem!
Ale fotograf to robi zdjęcia na I komunię...
Jeśli robi je dobrze, to chwała mu za to!
...a pan zamiast zdjęć robi jakieś kolaże, obcina głowy.
Ma pan rację, tyle że ja realizuję swoje ego. Chcę pokazać moją wizję człowieka.
Wychodzi jak u Picassa: oko tam, gdzie ucho, a ucha brak.
Kiedyś cała sala śmiała się ze mnie, kiedy tłumaczyłem, co widziałem, gdy całowałem się z dziewczyną i na skutek dystorsji jedno jej oko było nad drugim. I ja to widziałem, i Picasso też widział. To jest czysty realizm!
Tylko ciut magiczny.
A, proszę pana, to zaleta.
I to pan nazywa fotografią?
Jak najbardziej, bo niby czym innym?
Sztuką?
Nie, to jest fotografia! Tylko że nie robię zdjęć do dowodu, ale staram się przekazać rys osobowości człowieka. To jest istota fotografii! Proszę, niech pan patrzy tutaj...
Wymalował pan Holoubka w indiańskie barwy wojenne i zrobił w półcieniu portret w stylu Witkacego.
Dwa lata namawiałem pana Gustawa, by pozwolił sobie coś takiego zrobić, bo chciałem podkreślić tkwiącą w nim demoniczność.
No i wyszedł panu Witkacy, tak jak zdjęcie Tyma jest żywcem wzięte z Magritte'a.
O, a tu ma pan portret młodego finansisty robiącego karierę, który załatwił mi kredyt, więc chciałem się jakoś odwdzięczyć.
Dlatego zamknął go pan w klatce?
Chciałem mu pokazać jego ograniczenia, w końcu jest człowiekiem korporacji.
Albo Gintrowski...
Ależ to prawda o Gintrowskim, który doprowadził się do śmierci swoim szaleństwem! Załatwiłem zezwolenie ministra zdrowia, kupiłem kaftan bezpieczeństwa, po czym związałem go na godzinę w naszym mieszkaniu przy Żelaznej, a kiedy był już bardzo, bardzo wściekły, wyszliśmy na dach, uwolniłem go i powiedziałem: „Możesz krzyczeć i machać rękami".
A tu kogo pan tak załatwił?
To fotograf Wojciech Prażmowski. Kiedy go spotkałem, zobaczyłem macho, mena, twardego faceta. Dlatego kazałem mu przypiąć na głowę kolorową, dziecięcą kokardę.
U pana nikt nie ma szans, by dobrze wypaść.
Ależ skąd, to ja pracuję w ich służbie, czasem zauważam tę iskrę w ich oczach, której nie widzą inni. Kilka lat temu wicenaczelna „Newsweeka" przyszła do mnie z Leszkiem Balcerowiczem, wtedy szefem NBP, i tłumaczyła mu, że będą dwa zdjęcia – na jednym ma mieć kwaśną minę, a na drugim uśmiechnięty ma obiecywać, że się poprawi.
Oj, musiało mu się to spodobać...
Chwycił płaszcz i chciał wyjść. Przekonałem go do mojego pomysłu – on, przywódca, biegnie, a my za nim. Oczywiście musiałem wcześniej wiedzieć, że Balcerowicz w młodości był biegaczem.
Często musi pan przekonywać ludzi do swej wizji?
Czasem nie jest to łatwe. Dzwoni kiedyś znajomy i pyta: „Coś ty zrobił Holoubkowi?! Zobaczył »Newsweeka« i wściekł się". Po dwóch tygodniach podchodzę nieśmiało do Holoubka i pytam o portret. „Och, wspaniały!" – rozpromienia się. Ktoś mu wytłumaczył.
Dlaczego nie poszedł pan w stronę fotografii reportażowej?
Mam i takie zdjęcia na koncie. W ubeckim piśmie „Perspektywy" pokazałem, jak Kosygin jest opier... przez Ceausescu. Puścili to dzięki fortelowi, a awantura wybuchła dopiero wtedy, gdy milicja zaczęła zbierać gazetę z kiosków w Moskwie. Ale zrobiłem też reportaż o cesarskiej Persji – spędziłem tam pięć tygodni!
Jednak nie jeździł pan po świecie, nie robił zdjęć z dramatycznych wydarzeń.
Ja tak nie potrafię, jestem zbyt perfekcyjny. Trzy razy będę nastawiał ostrość i sytuacja mi ucieknie. A przy portrecie mogę maltretować modela tak długo, jak chcę.
Tu mam dowód, jak daleko pan odszedł od fotografii: dookoła biel, w środku okulary i oczy. Podpis: „Krzysztof Zanussi". Przecież to może być każdy!
W latach 70. zrobiłem Zanussiemu zdjęcie w garniturze i krawacie, na którym wygląda jak z albumu fryzjerskiego. On to kocha, owszem, ale to antyteza moich zdjęć i postanowiłem zrobić prawdziwsze. Oczy Zanussiego zawieszone w light boksie powinny nas skłonić do zadumy nad jego filmami.
Panie Krzysztofie, pierwsze zdjęcie, które panu zrobiono?
O, tutaj, w beciku, z 1938 roku. A tu jestem w czasie wojny.
Taki ładny w czasie wojny? Podejrzane.
Nadal jestem piękny.
A po wojnie pojechał pan do Słupska, czyli do NRD.
Kiedyśmy wyszli z powstania, ojciec, który był komendantem szpitala maltańskiego, powiedział, że w tych ruinach nie chce mieszkać, i pojechał do Słupska zakładać tam szpital.
Tam się pan wychował?
Byłem szpitalnym dzieckiem. Do I komunii przygotowywał mnie ks. Jan Zieja. A ja go potem sfoto- grafowałem, wywołując jego szalony gniew.
Czym?
Ja swoich modeli traktuję jak ekspertów i jemu zadałem pytanie, jak wyobraża sobie Boga.
Pewnie wygląda jak on.
Ależ proszę pana, staruszek wpadł we wściekłość i gdyby nie to, że mój ojciec, operując go, uratował mu życie, wyrzuciłby mnie za drzwi. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że ks. Zieja wiele pisał o wyobrażeniach Boga. W końcu się jednak udało, usiadł pod krucyfiksem u siebie w pokoju w klasztorze na Powiślu.
Wróćmy do Słupska. Tam postanowił pan zostać lekarzem?
Dziś powiedzielibyśmy, że byłem dyslektykiem i choć potrafiłem przeczytać z zeszytu nieistniejące wypracowanie, to błędy ortograficzne mnie dyskwali- fikowały, dziennikarzem nie mogłem zostać. Z matematyki byłem noga i zostało tylko to, że lubiłem oglądać pantofelka pod mikroskopem. Więc z marszu zdałem na medycynę, na którą było 12 kandydatów na miejsce.
Ale jej pan nie skończył.
Bo się, jak mawiał mój ojciec, zbakerowałem.
Zbakerował się pan?
Splątałem swą drogę życiową w ten sposób, że gdy zacząłem studia w Gdańsku, to bardziej niż medycyna pochłonął mnie Bim-Bom i „Cyrk Rodziny Afanasjeff" Jurka Afanasjewa. Moja narzeczona była studentką prof. Piotra Potworowskiego, chodziliśmy razem na bale, gdzie prowadzeni wężem przez profesora skakaliśmy ze stolika na stolik...
Jak się ma do wyboru Potworowskiego i trzustkę, to można się zbakerować.
Ależ ja bardzo lubiłem sekcje zwłok! Dlatego przeszedłem w fotografii na większy format, żeby pokazywać materię twarzy ludzkiej.
I tak dobrze, że nie śledzionę.
Z medycyny zostało mi, że wiem, jak ona wygląda, gdzie jest i za co odpowiada. Mało tego, mogę panu powiedzieć, że tu, w uchu wewnętrznym, ma pan semi sulcus musculi tensori tympani, czyli półkanał mięśnia napinacza bębenka.
Jestem pod wrażeniem. Rozumiem, że jak panu tu zemrę, to zrobi mi pan fachową sekcję.
Najpierw będę pana reanimował, ale jeśli wyrazi pan życzenie w testamencie, to i sekcję.
Zmiana Gdańska na Warszawę nie pomogła i rzucił pan medycynę.
Zacząłem szaleć. Wiedziałem, że nie chcę medycyny, bo ona by mnie pożarła. Wiedziałem też, że mam zły charakter, który uniemożliwia bycie lekarzem. Gdybym napluł na głowę naczelnemu, nic by się nie stało, znalazłbym inną redakcję. Gdybym jako młody lekarz napluł na profesora, to nie miałbym w medycynie czego szukać.
No dobrze, ale dlaczego Filmówka?
To z kolei wzięło się z pychy, bo zawsze uważałem się za wspaniałego. Będąc więc starym, 21-letnim koniem, wziąłem poradnik dla maturzystów i zacząłem go badać, by sprawdzić, gdzie się najtrudniej dostać. Wyszło, że najtrudniej byłoby do szkoły filmowej.
Trochę pan ściemnia. Tu Bim-Bom, Afanasjew, a pan mówi, że przypadek. Na meliorację nie poszedłby pan, nawet gdyby było 300 chętnych.
Naturalnie! W końcu byłem potem na jednym roku z Afanasjewem. Ale żeby się do tego jakoś przygotować, to nie tylko wyreżyserowałem w Stodole „Lekcję" Ionesco, ale też trzy miesiące przed egzaminem zacząłem robić zdjęcia. Zupełnie nie potrafiłem rysować, a że trzeba było coś pokazać, to sfotogra- fowałem sterty cegieł, rusztowania i im się spodobało. Z rysunku wykręciłem się, robiąc kolaże.
A jednak inteligencja czasem się przydaje.
Ograniczona inteligencja. W każdym razie się dostałem, a wtedy w Łodzi eksperymen-towano i stworzono wspólny wydział dla reżyserów i operatorów, dzięki czemu moim wykładowcą był przez rok Andrzej Wajda. Dużo później napisał w opinii dla ministra kultury: „Już jako mój student wykazywał buntownicze podejście do fotografii".
Dlaczego powiesił pan Marka Aureliusza?
Profesor Pękosławski kazał nam zrobić studyjne portrety gipsowych popiersi. A ja wyniosłem je do szkolnego ogrodu, powiesiłem na stryczkach, a czwarty stryczek w tle był dla niezadowolonego. I dostałem celującą. Ale i tak wyrzucono mnie jako leniwego i mało zdolnego.
Przecież pan jest wielki, nie poznali się?
(śmiech)... Już wtedy zrozumiałem, że jako wariat i egocentryk nie nadaję się na rolę trybika w machinie kinematografii. A poza tym warunki materialne zmusiły mnie do pracy, czego nie dało się pogodzić ze studiami.
Zarabiał pan na życie fotografią.
Miałem wystawę, a potem zwrócili się do mnie ludzie z prasy młodzieżowej i wzięli mnie w jasyr. O, proszę, i takie zdjęcia robiłem, to „Defilada ZMS".
To się powinno nazywać „Apokalipsa", a nazywa się „Moda bułgarska". Przecież to oksymoron! Ta kobieta wygląda...
Przede wszystkim, to mężczyzna!
Nie wierzę!
Na skale stoi mężczyzna w eleganckim kożuszku, a u góry, na tle nieba, rozkłada ręce kobieta w innym kożuszku.
Wygląda jak niegroźna wariatka.
Wariatem to byłem ja, bo kazałem jej to robić, ale zarobiłem na tym duże pieniądze, pierwszy raz w życiu. Wszystko przez to, że Bułgarzy sprzedali kożuchy do Kanady i tamci zażyczyli sobie, by ktoś dobrze sfotografował kolekcję. A ja wówczas zrobiłem już 60 rozkładówek modowych dla „Ty i Ja". Prawdopodobnie w grudniu pokażę na wystawie reprinty tych zdjęć.
Dziś pan mówi, że jest człowiekiem sukcesu i niemal bankrutem.
Bo w Polsce sukces nie zawsze idzie w parze z pieniędzmi.
Co jest pana sukcesem?
Choćby order od prezydenta, który od pół roku leżakuje w ministerstwie. Może musi zaśniedzieć? Ale najważniejszym sukcesem jest to, że udało mi się wypchnąć ileś tam portretów Polaków do najbardziej znaczących kolekcji światowych: od Biblioteki Kongresu USA przez Musée d'Art Moderne w Paryżu po Bibliotekę Królewską w Kopenhadze i wiele innych. I dlatego tak bardzo mnie boli, gdy nie mogę podarować zdjęć tym, których na zakup nie stać.
Czyli?
Chcę zostawić we Lwowie dziesięć portretów wybitnych Polaków, którzy się tam urodzili: Lem, Herbert, Steinhaus i tak dalej... Sam nie mam na to pieniędzy i nie mogę użebrać, by je ktoś temu biednemu Lwowowi kupił. To samo w Wilnie, w Bibliotece Wróblewskich, pokazali tekę 44 portretów Polaków. Teraz chcieliby je włączyć do stałej ekspozycji.
Świetny pomysł.
I wszyscy tak mówią, tylko nie ma na to sponsora! Więc chodzę i zajmuję się żebractwem – czasem coś użebrzę, zwykle nic i tylko nałykam się wstydu.
Bo trochę głupio tak prosić: dajcie trochę pieniędzy i kupcie ode mnie zdjęcia...
Żenujące, prawda? I ci, którzy rozumieją, że nie robię tego dla siebie, nie mają pieniędzy, a ci, którzy je mają, tego nie rozumieją. Takie czasy...
Ma pan ciągłe problemy z władzami Warszawy...
Za komuny byłem niegrzeczny, więc nie dorobiłem się pracowni, a tę spaloną pralnię kupiłem od miasta za 600 tys. Rozmawiałem z Lechem Kaczyńskim, gdy był prezydentem Warszawy. Zaprosił mnie, bardzo chciał pomóc, zaproponował, że miasto kupi powstającemu Instytutowi Starzyńskiego 50 portretów znanych Polaków. Zgodziliśmy się, że sprzedam im to za połowę ceny...
To chyba dobrze?
Znakomicie. Dopytywałem, czy mogę już na konto tego zamówienia zorganizować wystawę w Królikarni i Galerii Drezdeńskiej i usłyszałem, że nie ma problemu. A potem mi dyrektor nowego Instytutu mówi, że powinienem wziąć od prezydenta Lecha Kaczyńskiego taką deklarację na piśmie... Wziąłem, a miasto się z tego wycofało, bo „prezydent się pomylił".
Ale od dawna jest już inny prezydent.
To nic nie zmieniło! Hanna Gronkiewicz-Waltz nie zainteresowała się tym przez ostatnie osiem lat, ja przegrałem z miastem proces i komornik zajął mi zdjęcia przygotowane na wystawę.
Kogo pan nie sfotografował?
Byłem idiotą i przyznałem się do swojego pomysłu na zdjęcie Jerzemu Waldorffowi, a on się wystraszył.
Co to był za pomysł?
Chciałem dać mu jego mosiężną głowę pod pachę i sfotografować jego samego bez głowy. Gdybym go sprowadził do studia, pewnie by się zgodził, ale zdradziłem pomysł i nic z tego nie wyszło. Nie mam też zdjęcia Nowaka-?-Jeziorańskiego, bo gdy przyjechałem do Waszyngtonu, usłyszałem, że jako funkcjonariusz rządu USA nie będzie się dawał fotografować nieznanemu fotografowi. Więc się obraziłem i kiedy już nie był funkcjonariuszem, to uznałem, że nie muszę.
A ktoś panu odmówił?
Trzykrotnie zapraszałem Jarosława Kaczyńskiego, ostatnio powiedział, że przyjdzie, jak skończy kurację odchudzającą, więcej go prosił nie będę. Za to chętnie namówiłbym Mariusza Kamińskiego, bo w jego twarzy jest zakodowany wewnętrzny dramat intelektualny. Nie podzielam jego wyborów, ale widząc cenę, jaką płaci za swą postawę, darzę go szacunkiem. Chapeau bas.
Kogoś nie chce pan zaprosić?
Aleksandra Kwaśniewskiego, który mnie za wyrzucenie z pracy nie przeprosił. Nie sfotografowałbym też Jerzego Urbana, bo jedna sprawa wybaczać, a co innego zapomnieć.
Robi pan zdjęcia swojej rodzinie?
Ja jestem płatny zabójca. Pan myśli, że płatny zabójca na strzelnicy ustrzeli rodzinie misia?
A nie?
Nie, bo to poza kanonem zawodu. Fotografowanie sytuacji banalnych skazywałoby na banał zdjęcie.
Syn był u komunii – nawet wtedy nie robił pan zdjęć?
W życiu!
Państwo Gierałtowscy nie mają żadnych fotografii rodzinnych?
Mamy, żona robi. Ale ślubnych nie mamy, bo co prawda zrobił je nam Leszek Fidusiewicz, ale dotychczas ich nie odbił... (śmiech)
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Gdy wokół hulają polityczne emocje związane z pierwszą rocznicą powołania rządu, z głośników w supermarketach sączą się już bożonarodzeniowe przeboje, a my w popłochu robimy ostatnie zakupy, warto pozwolić sobie na moment adwentowego zatrzymania. A nie ma lepszej drogi, by to zrobić, niż dobra lektura.
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Wszyscy już się przyzwyczailiśmy, że fatalnie długi jest czas oczekiwania na rozpatrzenie skargi kasacyjnej od wyroku WSA w sprawach podatkowych zwykłych obywateli, bo to prawie 3 lata(!). Taka sytuacja – gdy skarga podatnika finalnie okaże się zasadna, co nie jest zjawiskiem rzadkim - jest nie tylko krzywdząca dla obywateli ale również generująca zbędne koszty po stronie budżetu. Można odnieść wrażenie, że państwo z jakąś dziwną premedytacją nie pilnuje wpłacanych przez wszystkich obywateli podatków, bo przecież w budżecie innych pieniędzy nie ma.
Na łamach Rzeczpospolitej 6 listopada nawoływałem, aby kompetencje nadzoru sztucznej inteligencji (SI) oddać Prezesowi Urzędu Ochrony Danych Osobowych (PUODO). 20 listopada ukazał się tekst polemiczny, autorstwa mecenasa Przemysława Sotowskiego, w którym Pan Mecenas powołuje kilkanaście tez na granicy dezinformacji, bez uzasadnienia, oprócz „oczywistej oczywistości”. Tak jakby autor był bardziej politykiem niż prawnikiem. Niech mottem mojej repliki będzie to, co 12 sierpnia 1986 roku powiedział Ronald Reagan “Dziewięć najbardziej przerażających słów w języku angielskim to „Jestem z rządu i jestem tu, aby pomóc”
W dniu 4 grudnia 2024 r. na łamach dziennika "Rzeczpospolita" ukazała się publikacja „Sankcja kredytu darmowego – czy narracja parakancelarii jest zasadna?” autorstwa mecenasa Wojciecha Wandzela, przedstawiająca tezy i argumenty mające przemawiać za możliwością skredytowania kosztów kredytu i pobierania od tego odsetek, które w ocenie autora publikacji są pewnym wyjściem naprzeciw konsumentom, którzy chcą pozyskać kredyt.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas