Podejrzane bohaterstwo

Rewizjoniści niechętnie piszą o tym, jak istotne okazało się Powstanie Warszawskie dla wizerunku Armii Krajowej. I jak dotkliwie odbierało komunistom moralną legitymację do sprawowania władzy.

Publikacja: 25.07.2014 21:56

Podejrzane bohaterstwo

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Co jest takiego w zrywie z 1944 roku, że nawet po 70 latach wywołuje wciąż spory i skupia na sobie uwagę najważniejszych publicystów i pisarzy? I dlaczego najnowsze spory wokół powstania toczą się dziś głównie na prawicy? Bez odpowiedzi na te pytania niewiele zrozumiemy ze zmian nastrojów dotyczących historii, a obecnych zarówno w ciągu ostatnich 25 lat, jak i minionej dekady.

Gdy w 2004 roku Lech Kaczyński – ówczesny prezydent stolicy – otworzył Muzeum Powstania Warszawskiego, wydawało się, że jest to koniec pewnej batalii historycznej. Że zwycięstwo odniosła opcja uznająca w sierpniowym zrywie źródło wolnej Polski. Warszawa wreszcie godnie oddała hołd tym, którzy przeżyli koszmar walk, powojenne represje i wieloletnie spychanie na margines społeczny w PRL.

Rok 1989 – ku zaskoczeniu wielu kombatantów – nie przyniósł jakiegoś przełomu. Dyskusje o zbudowaniu muzeum zrywu 1944 roku trwały bez żadnych konkluzji. Mimo że wydawało się, iż tak być powinno, choćby z racji tego, że w gronie ówczesnych politycznych tuzów reprezentowani byli niegdysiejsi powstańcy z różnych obozów, jak Jan Nowak-Jeziorański, Jan Józef Lipski czy Wiesław Chrzanowski. Ta niemożność zbudowania muzeum powstania miała swoje powody.

Był to wpływ atmosfery, za którą odpowiada moralnie środowisko Adama Michnika. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej" uznał , że w niepodległej Polsce przede wszystkim trzeba się wystrzegać przesady w celebrowaniu narodowej martyrologii. Dla pokolenia pamiętającego Michnika jako autora tekstów z lat 80. wyrażających fascynację tradycją romantyczną – takich jak „Rozmowa w cytadeli" czy „Cienie zapomnianych przodków" – było to niemiłe zaskoczenie. Przerażenie szefa „GW" wizją zwycięstwa „demona polskiego nacjonalizmu" z początku lat 90. było silniejsze niż wcześniejsze odkrycie tradycji akowskiej i powstańczej.

Antysemici z podziemia

Owocem tej fobii stał się, z początku subtelny, ale z czasem coraz bardziej wyrazisty, dystans wobec powstańczej tradycji, którego uwieńczenie stanowił słynny tekst Michała Cichego „Polacy – Żydzi: czarne karty powstania". Autor sugerował w nim, iż Warszawa w sierpniu i wrześniu 1944 roku była miejscem antyżydowskich polowań i ekscesów. Krytycyzm wobec powstania buzuje na łamach „Wyborczej" do dziś. Przykładowo 7 stycznia 2014 r. Roman Pawłowski oburzał się, że Muzeum Powstania Warszawskiego ma więcej facebookowych „lajków" niż Centrum Nauki Kopernik.

Warto zacytować uzasadnienie tej troski: „Dziwna rywalizacja między Muzeum Powstania a Centrum Kopernik odzwierciedla podstawowy spór, jaki dzieli dzisiaj polskie społeczeństwo. Jest to spór między historyzmem a modernizmem, między postpamięcią a nowoczesnością, wiarą w przeszłość i wiarą w przyszłość. Nie ma dwóch placówek, które pokazywałyby go lepiej, a widać to doskonale z punktu widzenia najmłodszych zwiedzających, którzy w obu placówkach stanowią największą grupę. (...) Ktoś może powiedzieć, że obie instytucje są równie potrzebne, trzeba znać i historię, i współczesne zdobycze nauki. To prawda, jednak idee, które stoją za Muzeum Powstania i Centrum Kopernik, wykluczają się. Kiedy jedna placówka oswaja dzieci z wojną i gra na emocjach, druga tłumaczy złożony współczesny świat, uczy kreatywności i uruchamia rozum". Teraz na łamach „Wyborczej" tenże Pawłowski oburza się na sprzedawanie w empikach młodzieżowej odzieży nawiązującej do stylistyki powstania.

Dopiero gdy czyta się takie teksty, staje się jasne, że gdyby Lech Kaczyński nie został prezydentem Warszawy, to muzeum być może nie powstałoby nigdy. Bo zawsze znalazłby się ktoś w rodzaju Romana Pawłowskiego, kto uzasadniłby, że za pieniądze przeznaczone na taką placówkę można by zrobić tysiąc innych, bardziej potrzebnych rzeczy. Ta tendencja „antybohaterska" znajdowała zawsze cichego koalicjanta w SLD, niechętnym powstaniu i postrzegającym go jako wynik zamykania oczu na geopolityczne położenie Polski wobec Rosji.

Na szczęście ten nurt – pacyfistyczny lub postkomunistyczny – mocno osłabł. Nawet wśród kierownictwa „Gazety Wyborczej" nad ideologicznym zacietrzewieniem zwyciężył marketingowy pragmatyzm i w rocznicę sierpniowego zrywu do dziennika dodawane są powstańcze śpiewniki. A polityczni realiści z post-PRL-owskiej lewicy – tacy jak Bronisław Łagowski czy Andrzej Walicki – straszą dziś już tylko w niskonakładowym tygodniku „Przegląd", gdzie nieodmiennie załamują ręce nad rzekomą głupotą Polaków.

Cios z prawa

Gdyby więc dziesięć lat temu – a więc wtedy, kiedy otwierano Muzeum Powstania Warszawskiego – ktoś zapowiedział, że nowy atak na kult zrywu 1944 roku przyjdzie z prawej strony, uznany by został za czarnowidza. Owszem, także w powojennej tradycji niekomunistycznej odnotować można było głosy krytyki powstania. Należy tu głównie wymienić generałów Władysława Andersa i Kazimierza Sosnkowskiego, a także historyka Jana Ciechanowskiego. Ale ta tradycja wydawała się wyblakła. A jednak powróciła w publicystyce Piotra Zychowicza i Rafała Ziemkiewicza.

Co ciekawe, pierwszy z autorów przyznawał się do tradycji piłsudczykowskiej, a drugi przeszedł ewolucję od fascynacji Januszem Korwin-Mikkem do myśli endeckiej. Obaj jednak zgodnie uznali, że powstanie było bezsensownym przelewem krwi.

Skąd wziął się ten nagły renesans krytyki powstania? Jego przyczyny to efekt zmian w postrzeganiu okresu II wojny światowej. Zmian ciekawych i łatwo dających się wytłumaczyć. Trudno nie odnieść wrażenia, że ich praprzyczyną jest korekta wcześniejszej wizji wojny – wizji, w której bestialstwo niemieckie zajmowało główne miejsce. Zychowicz w swojej książce „Obłęd '44" ubolewał nad tym, że Polacy po klęsce Niemców pod Stalingradem nie zawiesili walki z nimi. Każdy, kto zobaczył – choćby na licznych filmach – jak wyglądał kontakt Polaka z byle patrolem żandarmerii niemieckiej, wiedziałby, że to postulat księżycowy.

Zychowicz, rocznik 1980, wychowywał się po roku 1989 w przestrzeni medialnej III RP, gdzie filmy o realiach okupacji niemieckiej były nieporównanie rzadsze niż w PRL. W to miejsce weszła wiedza o zbrodniach sowieckich, które autor „Obłędu" uznaje za dotkliwsze od nazistowskich. Tradycja piłsudczykowska, zbudowana na micie wojny roku 1920, też wyczulona była bardziej na zagrożenie wschodnie niż zachodnie.

Dla odmiany grawitowanie Ziemkiewicza ku endecji musiało spowodować przyjęcie przez niego typowej dla tej formacji perspektywy, z której znaczenia nabiera postulat przetrwania sił biologicznych narodu i niechęć do tradycji powstańczej. Ziemkiewicz jednak okazuje się niekonsekwentny – odrzuca bowiem zryw 1863 roku, ale afirmuje Narodowe Siły Zbrojne, które walczyły po wojnie równie straceńczo, co ostatnie oddziały powstańców styczniowych pod wodzą ks. Stanisława Brzóski.

To też nie bez znaczenia. Boom na żołnierzy wyklętych nie musiał, ale pośrednio zdetronizował kult Powstania Warszawskiego. Na tle „Zapory", „Ognia" czy „Łupaszki"  powstańcy ze stolicy w oczach wielu młodych ludzi się „ucentrowili" i zaczęli się wydawać mniej antykomunistyczni, a przez to bardziej atrakcyjni. Oczywiście taka niemądra rywalizacja pozbawiona jest głębszego sensu, lecz w medialnym świecie historii popularnej – logiczna.

Powstanie Warszawskie krytykowane jest przez takich historyków jak Zychowicz jako zwieńczenie z ich punktu widzenia szkodliwej akcji „Burza", bo – według nich – obarczonej grzechem zbrodniczej naiwności.

Tym, co łączy Zychowicza i Ziemkiewicza, jeśli chodzi o niechęć do daty 1 sierpnia 1944 roku, to fascynacja zwycięstwem w 1920 roku. Na tle Bitwy Warszawskiej przegrane powstania wypadają blado. Młoda generacja rówieśników Zychowicza fantazjuje na temat Polski jako lokalnego mocarstwa, które w 1939 roku mogło rozgrywać inne państwa, a nie być czcigodną, ale mimo wszystko ofiarą. Bo czy nie lepiej bujać w obłokach i marzyć o sojuszu Ribbentrop – Beck i wspólnym podbiciu sowieckiej Rosji?

Gdzieś obok tych dwóch głosów pojawił się trzeci. Chodzi o publicystykę Szczepana Twardocha, zawiedzionego wielbiciela polskości. To niegdysiejsze cudowne dziecko prawicowych czasopism „Fronda" i „Christianitas" wraz z wzmagającą się u niego identyfikacją śląską, ustawianą w opozycji do polskości, nabrało maniery wyszydzania rzekomego polskiego kultu „dostawania w dupę" – tyle że już z pozycji ślązakowskich.  Twardoch nabrał przekonania, że obecność Śląska w zachodnim kręgu kulturowym jest silniejsza niż obecność Polski.

Początki tego zwrotu były bardzo podobne do fascynacji Zychowicza. W internecie znalazłem political fiction Twardocha z 2009 roku z wizją objęcia premierostwa Polski w 1938 roku przez germanofila Władysława Studnickiego – zwolennika sojuszu z Hitlerem – co miało pozwolić uniknąć klęski wrześniowej.

Rodzą się zatem zasadnicze pytania: dlaczego wymienieni rewizjoniści historyczni jednak się mylą? Czy rzeczywiście w potrzasku dziejowym lat 1939–1944 Polska miała bardzo niewielkie pole manewru, a Powstanie Warszawskie było rozwiązaniem na dłuższą metę najlepszym ze złych?

Zdążyć przed Sowietami

Wybuch powstania wykazał fałsz komunistycznej tezy o Armii Krajowej jako biernym lub nawet czynnym sojuszniku hitlerowców. O tym, że taka teza była starannie przygotowana, świadczą stenogramy z rozmów Stanisława Mikołajczyka z Wandą Wasilewską z 3 sierpnia 1944 roku w Moskwie. Szefowa Związku Patriotów Polskich kłamała wtedy jak z nut: „We Lwowie Polacy nie zamienili ani jednego strzału przed oswobodzeniem miasta przez Armię Czerwoną. (...) Mamy niezbite dokumenty o współpracy AK z Gestapo. Oddziały AK mordowały jeńców sowieckich zbiegłych z niewoli niemieckiej".

Rewizjoniści niechętnie piszą o tym, jak istotny dla wizerunku Armii Krajowej był warszawski zryw. Ale i jak dotkliwe na dłuższą metę dla moralnej legitymacji władzy komunistów było to symboliczne wskrzeszenie choćby w niewielkiej części stołecznego miasta suwerennej władzy wolnej Polski. Bez tych dwóch miesięcy suwerenności ograniczonych nawet do paru dzielnic Warszawy nie powstałoby wydarzenie pokoleniowe, które dało Polakom poczucie godności nawet wtedy, gdy ceną były gigantyczne ofiary. Trudno dziś oceniać, w jakim stopniu dowódcy AK, opowiadający się za rozpoczęciem powstania, rozumieli wszystkie konsekwencje swojej decyzji, ale jedno jest pewne – to, że upatrywali w wybuchu powstania argumentu na rzecz prawowitości miejsca Polski w obozie antyhitlerowskim, okazało się trafną intuicją. Można zadać pytanie, czy bez epopei AK i doświadczenia powstańczego jedynym punktem odniesienia dla powojennych pokoleń nie byłaby II Rzeczpospolita, która przestała istnieć we wrześniu 1939 roku.

Zwolennicy rewizjonizmu twierdzą, że lepiej byłoby, aby młodzież, która poszła do powstania, przyjęła obojętnie wejście Rosjan i następnie stworzyła solidną konspirację. Ale to założenie zderza się z ponurą prawdą, że zarówno NKWD, jak i UB były niezwykle sprawne w rozpracowywaniu polskiego podziemia. Gdyby więc pokolenie Krzysztofa Kamila Baczyńskiego nie podjęło walki, to byłoby po pierwsze trapione traumą niewykorzystanej szansy, po drugie mogłoby przyłączyć się, jak już wspominaliśmy, do jakiejś formy wybuchu powstańczego kierowanego przez Armię Ludową, a potem i tak być zdziesiątkowanym przez organy komunistycznej bezpieki.

Inny argument mówi, że niezburzona Warszawa z ogromną rzeszą inteligencji nastawionej niepodległościowo byłaby trudnym do okiełznania matecznikiem antykomunistycznego oporu. No cóż, Kraków nie był zburzony, a oprócz paru demonstracji antykomunistycznych po wojnie jakimś wyjątkowym bastionem konspiracyjnego oporu nie był. A zresztą, nawet gdyby Warszawa taką fortecą oporu była, to komuniści mogliby sięgnąć po środek, jaki zastosowano w Czechosłowacji po zdobyciu władzy przez komunistów po 1948 roku.

W dwóch miastach uznanych za bastiony reakcji, czyli w Pradze i Bratysławie, w marcu 1952 roku władze komunistyczne podjęły akcję B (od słowa „byty", czyli mieszkania). Okręgowe komitety partyjne otrzymały zadanie sporządzenia list „osób niepożądanych", rekrutujących się ze środowisk przedwojennej inteligencji. Akcja miała dwa cele – po pierwsze osłabić zaplecze tzw. reakcji i przy okazji zdobyć mieszkania dla szybko rosnącej liczby nowej komunistycznej nomenklatury. Akcja trwała aż do połowy 1953 roku. W samej Pradze „odzyskano" 2200 mieszkań, co oznacza, że wysiedlono na prowincję przynajmniej tyle samo rodzin. W Bratysławie wygnano ze swoich mieszkań około 400 rodzin. Ludzie ci dopiero w latach 60. powoli wracali do Pragi, ale swoich mieszkań już nie odzyskali. Wiele rodzin się zdeklasowało lub wsiąkło w krajobraz czeskiej i słowackiej prowincji.

Akcja ta miała jeszcze jeden diaboliczny efekt. Wśród wielu inteligentów, inżynierów i naukowców lęk przed umieszczeniem na listach wysiedleń skłaniał do serwilistycznych demonstracji wierności wobec systemu. Krążyły plotki i legendy, kto już jest na takiej liście, a w wypadku kogo decyzja jeszcze się waży.

Postawmy więc brutalne pytanie: ilu młodych ludzi z pokolenia AK-owskiego mogłoby w Polsce albo ulec deklasacji wskutek wysiedleń, albo w obawie przed nimi prześcigać się w serwilizmie wobec komunistycznej władzy? Gdyby pozostała w niezburzonym mieście młodzież zdecydowała się na jakieś ostre wystąpienie przeciwko Sowietom w już zdobytej przez nich stolicy, NKWD nie miałaby żadnych skrupułów, aby na przykład rozpocząć na dużą skalę wywózki na Sybir w takim stylu, w jakim pacyfikowano Lwów i Wilno w latach 1939–1941.

Dzisiejsi rewizjoniści, tacy jak Piotr Zychowicz, nie chcą przyjąć do wiadomości, że w 1944 roku nie było dobrych rozwiązań. Ci, którzy wskazują wciąż, że powstanie spaliło miasto i pociągnęło za sobą dziesiątki tysięcy ofiar cywilnych, muszą sobie zadać pytanie, czy zniszczenia i straty wśród mieszkańców Warszawy nie byłyby podobne w razie walk Niemców z Rosjanami. Przecież gdyby nie sierpniowy zryw, Sowieci mogliby szturmować stolicę, a Niemcy mogliby jej bronić z równym fanatyzmem, jak na przykład Wrocław.

Wróćmy jeszcze do rzeczywistości samego powstania. Jest prawdą, że po pierwszych pełnych entuzjazmu jego dniach przyszło rozczarowanie. Ale obok rozpaczy było też hartowanie się charakterów. A co powiedzieć o scenie, którą zachował dla potomności Stanisław Podlewski w jednej z najbardziej wstrząsających książek o powstaniu, czyli w „Przemarszu przez piekło". Kiedy opowiada o szpitalu polowym na Długiej nr 7, przedstawia sceny dantejskie: chirurgów ledwo stojących na nogach, pracujących półprzytomnie bez wytchnienia czy sióstr miłosierdzia, które w ciągu paru tygodni musiały asystować przy tysiącach amputacji i operacji. Ściany szpitala drżały od krzyków ludzi niepotrafiących wytrzymać bólu. W książce Podlewskiego możemy też przeczytać o młodym żołnierzu, który w atakach szału rozszarpywał rany i darł na sobie bandaże. Ale obok tego mamy scenę poruszającą do głębi: „Na jednej z sal leży starsza kobieta – łączniczka. Straciła wzrok przy wybuchu czołgu. Czasem przychodzą do niej krewni i znajomi w odwiedziny. W prostych słowach wyrażając swoje współczucie. Ktoś z nich powiada, jak gdyby z wyrzutem: – Gdyby cię nie poniosło do powstania, nie zostałabyś ślepą kaleką na całe życie. Zaraz pada dumna odpowiedź: – Gdybym nie była Polką, nie brałabym udziału w powstaniu".

Ocalająca wzniosłość

Czy autor, który miał odwagę opisywać dziesiątki upiornych scen, mógł zmyślić taką sytuację dla pokrzepienia serc? W dyskusjach o powstaniu rzadko bierze się pod uwagę, że były sytuacje i wzniosłe, i przerażające swoim okrucieństwem. Ci, którzy odrzucają sens powstania, źle reagują na cytowanie tych wzniosłych scen, próbując udowodnić, że żadne chwile wzniosłości nie są warte dziesiątek tysięcy ofiar. Czy jednak można rozdzielić okropności wojny od tego, co patriotyczne i czyste?

Wspominając Wiesława Chrzanowskiego, zasłużonego działacza opozycji narodowej i katolickiej, ale i powstańca warszawskiego, Marek Jurek, niegdyś działacz antykomunistycznego Ruchu Młodej Polski, mówi: – Widziałem, że całe jego życie to akt wierności wobec kolegów z konspiracji i powstania. Nawet po latach wracał do dyskusji, jakie przeprowadzał z nimi w czasach okupacji. Zawsze powtarzał, że generalne założenia ideowe, jakie były podstawą jego działalności, ukształtowały się właśnie w latach okupacji. Próba powstania była dla niego próbą odwagi, aktem ofiary. Najwyższym potwierdzeniem jakości moralnej ich pokolenia.

I inna trafna opinia: – Gdyby powstania nie było, każdy partyzant AL-owski mógłby kpić z AK-owców, a komunistyczni bojownicy Kliszko i Moczar byliby kreowani na jedynych, którzy walczyli z niemieckim okupantem – wskazuje wiceszef Muzeum Powstania Warszawskiego Paweł Ukielski.

Po epopei zrywu sierpniowego żołnierze AK mogli być obiektem prześladowań i eksterminacji, ale nigdy nie byli śmieszni i żałośni. To, co się stało w roku 1944, dało powstańcom trudną do zakwestionowania godność i prawo do szacunku. O tym, jak bardzo mógłby stracić na atrakcyjności mit AK bez „Burzy" i powstania, świadczą późniejsze losy premiera Mikołajczyka, który uratował swoją głowę, uciekając z Polski, ale nie jest legendą ruchu oporu. Dziś nimb bohaterstwa wokół AK-owców wydaje się nam tak oczywisty, że nie bierzemy pod uwagę, iż po wojnie można było go zanegować.

„Warszawskie dzieci idące w bój" to uniemożliwiły. I za to czcimy je równo od 70 lat.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Co jest takiego w zrywie z 1944 roku, że nawet po 70 latach wywołuje wciąż spory i skupia na sobie uwagę najważniejszych publicystów i pisarzy? I dlaczego najnowsze spory wokół powstania toczą się dziś głównie na prawicy? Bez odpowiedzi na te pytania niewiele zrozumiemy ze zmian nastrojów dotyczących historii, a obecnych zarówno w ciągu ostatnich 25 lat, jak i minionej dekady.

Gdy w 2004 roku Lech Kaczyński – ówczesny prezydent stolicy – otworzył Muzeum Powstania Warszawskiego, wydawało się, że jest to koniec pewnej batalii historycznej. Że zwycięstwo odniosła opcja uznająca w sierpniowym zrywie źródło wolnej Polski. Warszawa wreszcie godnie oddała hołd tym, którzy przeżyli koszmar walk, powojenne represje i wieloletnie spychanie na margines społeczny w PRL.

Rok 1989 – ku zaskoczeniu wielu kombatantów – nie przyniósł jakiegoś przełomu. Dyskusje o zbudowaniu muzeum zrywu 1944 roku trwały bez żadnych konkluzji. Mimo że wydawało się, iż tak być powinno, choćby z racji tego, że w gronie ówczesnych politycznych tuzów reprezentowani byli niegdysiejsi powstańcy z różnych obozów, jak Jan Nowak-Jeziorański, Jan Józef Lipski czy Wiesław Chrzanowski. Ta niemożność zbudowania muzeum powstania miała swoje powody.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji