Jeśli spojrzymy na nasz polski kompromis kulturowy, który zawarliśmy w latach 90. i który przełożył się na kompromis konstytucji z 1997 roku, to możemy jednak powiedzieć, że pewne rzeczy uznaliśmy wtedy za prywatne. To sprawy, w których mamy pełną wolność, ale też których nie bierzemy na polityczne sztandary. To choćby nasza seksualność. Ale z drugiej strony mamy też porządek publiczny, do którego należą elementy czysto polityczne, ekonomiczne, ale też kwestie naszego światopoglądu czy religijności – to sprawy publiczne.
Właśnie – religia. Pierwsza z brzegu kwestia, co do której nie ma dziś w Polsce zgody, czy to kwestia prywatna czy publiczna.
Tu konstytucja nie pozostawia wątpliwości, artykuł 53 mówi wyraźnie: wolność religijna ma charakter prywatny i publiczny. Ale odnoszę wrażenie, że nie doceniamy tego naszego kompromisu konstytucyjnego. Mówiąc precyzyjniej, lewica coraz mocniej go już kontestuje, a część prawicy jeszcze chyba nie dostrzega jego wartości. Nie doceniamy, z jak wielką rozwagą nasza konstytucja mówi choćby o relacjach między państwem a Kościołem, o wolnościach człowieka, ale też prawie rodziny do wychowywania dzieci. Konstytucja w preambule bardzo ładnie akcentuje polską tradycję, kulturę, a z drugiej strony gwarantuje wszystkim wolność. Myślę, że dziś w wielu naszych sporach moglibyśmy się jakoś spotkać na gruncie tego kompromisu. Zwłaszcza że jego twórcy, na czele z Tadeuszem Mazowieckim, mieli duże doświadczenie życiowe, doświadczenie opresji wielkich totalitaryzmów i – co za tym idzie – świetnie rozumieli, do czego mogą doprowadzić pokusy różnych rewolucji. Ten kompromis był dobrą receptą na budowę samoograniczającego się państwa.
Czasy kompromisu, wydaje się, bezpowrotnie minęły. Co dalej?
A ja widzę nadzieję na powrót podobnych czasów – widzę ją w młodym pokoleniu, w dzisiejszych 30–40-latkach. W Kościele i w środowisku akademickim widzę młodych, otwartych, odpowiedzialnych ludzi. Mają różne orientacje ideowe, ale myślą właśnie o dobru wspólnym. Dopuszczenie do głosu w mediach, w kulturze tego nowego pokolenia polskiej inteligencji, nieobciążonego sporami dwóch poprzednich dekad, myślę, że może dużo zmienić.
Widzi pan jeszcze jakąś receptę?
Wierzę w tzw. gorące instytucje, czyli uporządkowane i utrwalone przestrzenie naszego prawdziwego życia, jak rodzina, wspólnota lokalna, religijna. To miejsca, gdzie człowiek jest sobą, gdzie nie gra żadnych ról, zdejmuje maski, może żyć pełnią swojej egzystencji. Gdzie w jakimś sensie się rodzimy i gdzie chcielibyśmy żegnać się z tym światem. Jako wspólnota powinniśmy te gorące instytucje chronić, bo to w nich tkwi źródło postaw, których wagę tak często podkreślamy – postaw obywatelskich, patriotyzmu, solidarności. Tu można przywołać myśl zmarłego niedawno wybitnego niemieckiego konstytucjonalisty Ernsta-Wolfganga Böckenfördego, która weszła do kanonu nauk społecznych jako „paradoks Böckenfördego". Zgodnie z nią demokratyczne państwo prawne może zachować swój wolnościowy charakter tylko wtedy, gdy będzie korzystało ze źródeł, których samo stworzyć nie może.
Co to znaczy?
Powinniśmy zastanowić się, gdzie są te gorące źródła obywatelskości, solidarności, których państwo nie potrafi samo stworzyć, samo zadekretować, a które może, niestety, zniszczyć. Potrzebujemy, mówiąc krótko, ekologii społecznej, jak nazwał to kiedyś Jan Paweł II.
Ekologii społecznej?
Troski o środowisko, tylko że społeczne. O to, żebyśmy rozwijając na przykład nowoczesne technologie, czy wzmacniając wolność obywatelską, nie niszczyli tych naturalnych zasobów życia społecznego, dzięki którym człowiek może ufać drugiemu człowiekowi, może go pokochać i poświęcić dla niego życie. Pojęcie „ekologii" oznacza, że jest jakiś naturalny porządek rzeczy, którego nie potrafimy sztucznie wytworzyć, a który jest nam niezbędny do życia tak, jak czyste powietrze.
Dr hab. Sławomir Sowiński jest adiunktem w Instytucie Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95