Sławomir Sowiński: Cierpimy na chorobę myślenia rewolucyjnego

Wiedza miała nas doprowadzić do takiego momentu, w którym zbudujemy ludzkość na nowo, ale to utopia. Nie ma recept na społeczeństwo doskonałe, gotowe, bez błędów czy konfliktów, a to, co za takie recepty bierzemy, to owoce zbłąkanych umysłów - mówi Sławomir Sowiński, politolog.

Publikacja: 12.07.2019 00:01

Sławomir Sowiński: Cierpimy na chorobę myślenia rewolucyjnego

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Plus Minus: Nie potrafimy się porozumieć co do zasad i wartości, kompletnie inaczej rozumiemy wolność i tradycję. Widać to było w dyskusji o tym, czy IKEA miała prawo zwolnić pracownika, który cytował fragmenty Biblii – w zasadzie przerzucaliśmy się zupełnie nieprzystającymi do siebie argumentami, dwie strony sporu nie znajdowały punktów wspólnych. Dzielimy się na dwie różne Polski?

Spieramy się ze sobą, różne rzeczy sobie wzajemnie wytykamy, walczymy o różne sprawy. Można widzieć w tym chęć dominacji, narzucenia czegoś drugiej stronie tego sporu, ale można też dostrzec tu przejaw pewnej troski o dobro wspólne, to, że martwimy się o siebie wzajemnie, że – mówiąc krótko – nie jest nam wszystko jedno. Możemy ubolewać nad głębokością, a zwłaszcza jakością naszych podziałów, ale rzeczą daleko gorszą byłaby chyba chłodna, uprzejma obojętność, zimna tolerancja podszyta poczuciem wyższości i brakiem odpowiedzialności za wspólnotę.

Dostrzega pan tę odpowiedzialność w dzisiejszych sporach cywilizacyjnych?

Dopóki myślimy w szerokiej kategorii „my" – jako społeczeństwo czy naród – to znaczy, że czujemy się jakoś współodpowiedzialni nie tylko za swój los, los swojej rodziny czy grupy, ale też za los całości. Ale wtedy skazani jesteśmy także na napięcia i konflikty. Liberał powie, że wynika to z tego, że jesteśmy po prostu wolni i różni. Chrześcijanin wskaże na grzech pierworodny, na to, że jesteśmy nim poranieni i mamy skłonność, by ranić. Ale wszyscy się zgodzimy chyba, że społeczeństwo bezkonfliktowe jest utopią.

Ale gdy jedni oskarżają drugich, że nie są prawdziwymi Polakami, a ci drudzy stwierdzają, że już nie czują potrzeby wymiany myśli z „tym narodem", trochę trudno uwierzyć, że wciąż myślimy kategorią „my".

Taki wykluczający język trudno zrozumieć i jeszcze trudniej zaakceptować. Ale zastanówmy się, z czego może on wynikać. Warto tu przyjrzeć się pojęciu „tożsamość" – kategorii, którą bardzo często się dziś posługujemy. Dużo mówi się dziś o tożsamości – narodowej, regionalnej czy religijnej, także o tożsamości seksualnej. Ale w rozumieniu współczesnej kultury tożsamość stała się właściwie kategorią płynną, bo własny obraz i samoświadomość odnaleźć mamy sami.

W społeczeństwie tradycyjnym tożsamość była czymś gotowym.

Tak. Jak ktoś się urodził chłopem, szlachcicem czy mieszczaninem, to z grubsza było wiadomo, jak będzie żył, ubierał się, jadał, a także mniej więcej – kiedy i gdzie umrze. Natomiast dziś to wszystko w dużo większym stopniu zależy od nas samych. Co więcej, własną tożsamość mamy – w tym ujęciu – nie tylko odkryć, ale także przedyskutować ją z innymi i skłonić ich, by ten odkryty przez nas obraz uznali, by go respektowali. O takich nowoczesnych tożsamościach i konfliktach o ich uznanie bardzo ciekawie pisze kanadyjski filozof Charles Taylor.

I według Taylora – czego wynikiem są te zmiany?

Najkrócej mówiąc – dwóch rewolucji: egalitarnej i ekspresywistycznej. Pierwsza przyniosła przekonanie, że wszyscy ludzie są równi. Druga – że każdy z nas nie tylko jest niepowtarzalny, jedyny, szczególny, ale że ma także tę niepowtarzalność manifestować, domagając się, by inni ją uznali i zaakceptowali. Efektem tego jest właśnie rywalizacja różnych tożsamości, a co za tym idzie – spory, których nie jesteśmy w stanie – jak widać – prowadzić w sposób cywilizowany, umiarkowany.

Dlaczego?

Po części dlatego, że od XIX wieku cierpimy na chorobę myślenia rewolucyjnego, która wyraża się w złudnej nadziei, że doszliśmy oto właśnie do takiego momentu rozwoju, gdy dotychczasową historię – rozumianą jako czas prób, błędów, niedoskonałości – możemy zakończyć jednym odważnym, gwałtownym skokiem. Bo jesteśmy już wreszcie mądrzy i doświadczeni, bo już wiemy, jak zbudować świat zupełnie na nowo. Świat na miarę XXI wieku, nowoczesności, rozwoju naukowego, praw człowieka albo – jak powiedzą inni – na miarę prawdziwej tradycji, narodowego interesu itd.

Tyle razy się to kończyło tragicznie, teraz się uda?

Zawsze jest to ułuda, a historia uczy, że w praktyce wiedzie ona na ogół na manowce. Nie przeszkadza nam to jednak, by co i rusz zapadać na tę „piękną chorobę", jak mocno ironicznie pokusę rewolucji opisał kiedyś Leszek Kołakowski.

Mamy się pogodzić z tym, że na świecie jest tyle zła?

Dotykamy tu istoty problemu. Nie chodzi o to, by siedzieć z załamanymi rękami i nie poprawiać nic, ale musimy pogodzić się z tym, że naszym losem jest niespełnienie, niedokończenie – czyli nieustanna, mozolna droga, a nie budowanie wieży Babel.

Co to znaczy, że naszym losem jest droga?

Chodzi o wspólne kroczenie z pełną świadomością tego, co już przeszliśmy, ale też z otwartością na to, co czeka nas za zakrętem.

A co z wiarą w postęp społeczny?

Już wystarczająco dużo czasu minęło od słynnego dzieła Nicolasa de Condorceta z 1794 roku – „Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje" – i warto się z tego mitu postępu wreszcie wyzwolić. Wiedza miała nas doprowadzić do takiego momentu, w którym zbudujemy ludzkość na nowo, ale to utopia. Otrzymaliśmy wystarczająco wiele owoców tego mitu, by dziś przed takim myśleniem przestrzegać.

Leszek Kołakowski mówił kiedyś, że chrześcijaństwo uczyło, iż kamień filozoficzny czy eliksir młodości to przesądy alchemików – podobnie uznać trzeba, że nie ma recept na społeczeństwo doskonałe, gotowe, bez błędów czy konfliktów, a to, co za takie recepty bierzemy, to owoce zbłąkanych umysłów.

Mamy nie patrzeć w przyszłość z nadzieją?

Wręcz przeciwnie. Odwołam się jeszcze raz do głębokiej świadomości antropologicznej chrześcijaństwa, które inaczej niż religie tradycyjne nie postrzega czasu cyklicznie i nie koncentruje się na wyidealizowanej przeszłości i zmitologizowanym prapoczątku świata. Pokazując liniowość dziejów i stawiając w ich centrum odkupienie człowieka przez Boga, chrześcijaństwo nadaje im głęboki sens, czyni nasze życie drogą i kieruje naszą uwagę, troskę, właśnie nasze nadzieje – w kierunku przyszłości.

To brzmi dość podobnie do wiary w postęp.

Ale jest jednak fundamentalna różnica. Z jednej strony mamy drogę, którą chcemy ciągle i wspólnie kroczyć, a z drugiej –  przekonanie, że doszliśmy już do celu, bo wszystko już wiemy.

Tyle że różne rewolucje dzieją się niezależnie od nas – choćby technologiczne czy obyczajowe.

To prawda. Ale we wszystkich szukać możemy mechanizmów korygujących je czy samoograniczających, nawiązując do tytułu bardzo ważnej książki Jadwigi Staniszkis o fenomenie Solidarności – „Samoograniczająca się rewolucja".

Ale jak w praktyce moglibyśmy się sami ograniczyć, wprowadzić te samoograniczające mechanizmy?

Zacznijmy od naszych debat, konfliktów światopoglądowych. Warto się zastanowić, czy drugiej stronie zawsze chodzi tylko o jakąś hegemonię, czy w danej sytuacji jednak nie kieruje nią jakaś troska o dobro wspólne. Oczywiście ta troska może wychodzić z fałszywych założeń, może być błędna, a nawet szkodliwa. Ale czym innym jest spieranie się z kimś, kto błądzi, a czym innym walka z kimś, kogo uznajemy za cynicznego gracza.

W polityce jednak cynizmu nie brakuje.

Oczywiście. Nie należy więc popadać w naiwność. Ale ta rada sprawdzić się może w debatach prywatnych, prowadzonych z kolegą z pracy czy sąsiadem. Drugą ważną sprawą, której warto pilnować, jest uszanowanie fundamentalnego podziału na to, co prywatne i co publiczne. To jeden z najważniejszych wynalazków kulturowych Zachodu. Takie rozróżnienie nie jest nigdy oczywiste – cały czas tę granicę nieco przesuwamy w jedną, potem drugą stronę. Ale generalnie podział ten bardzo ułatwia nam budowanie wspólnoty.

W Polsce mamy z tym duży problem.

Jeśli spojrzymy na nasz polski kompromis kulturowy, który zawarliśmy w latach 90. i który przełożył się na kompromis konstytucji z 1997 roku, to możemy jednak powiedzieć, że pewne rzeczy uznaliśmy wtedy za prywatne. To sprawy, w których mamy pełną wolność, ale też których nie bierzemy na polityczne sztandary. To choćby nasza seksualność. Ale z drugiej strony mamy też porządek publiczny, do którego należą elementy czysto polityczne, ekonomiczne, ale też kwestie naszego światopoglądu czy religijności – to sprawy publiczne.

Właśnie – religia. Pierwsza z brzegu kwestia, co do której nie ma dziś w Polsce zgody, czy to kwestia prywatna czy publiczna.

Tu konstytucja nie pozostawia wątpliwości, artykuł 53 mówi wyraźnie: wolność religijna ma charakter prywatny i publiczny. Ale odnoszę wrażenie, że nie doceniamy tego naszego kompromisu konstytucyjnego. Mówiąc precyzyjniej, lewica coraz mocniej go już kontestuje, a część prawicy jeszcze chyba nie dostrzega jego wartości. Nie doceniamy, z jak wielką rozwagą nasza konstytucja mówi choćby o relacjach między państwem a Kościołem, o wolnościach człowieka, ale też prawie rodziny do wychowywania dzieci. Konstytucja w preambule bardzo ładnie akcentuje polską tradycję, kulturę, a z drugiej strony gwarantuje wszystkim wolność. Myślę, że dziś w wielu naszych sporach moglibyśmy się jakoś spotkać na gruncie tego kompromisu. Zwłaszcza że jego twórcy, na czele z Tadeuszem Mazowieckim, mieli duże doświadczenie życiowe, doświadczenie opresji wielkich totalitaryzmów i – co za tym idzie – świetnie rozumieli, do czego mogą doprowadzić pokusy różnych rewolucji. Ten kompromis był dobrą receptą na budowę samoograniczającego się państwa.

Czasy kompromisu, wydaje się, bezpowrotnie minęły. Co dalej?

A ja widzę nadzieję na powrót podobnych czasów – widzę ją w młodym pokoleniu, w dzisiejszych 30–40-latkach. W Kościele i w środowisku akademickim widzę młodych, otwartych, odpowiedzialnych ludzi. Mają różne orientacje ideowe, ale myślą właśnie o dobru wspólnym. Dopuszczenie do głosu w mediach, w kulturze tego nowego pokolenia polskiej inteligencji, nieobciążonego sporami dwóch poprzednich dekad, myślę, że może dużo zmienić.

Widzi pan jeszcze jakąś receptę?

Wierzę w tzw. gorące instytucje, czyli uporządkowane i utrwalone przestrzenie naszego prawdziwego życia, jak rodzina, wspólnota lokalna, religijna. To miejsca, gdzie człowiek jest sobą, gdzie nie gra żadnych ról, zdejmuje maski, może żyć pełnią swojej egzystencji. Gdzie w jakimś sensie się rodzimy i gdzie chcielibyśmy żegnać się z tym światem. Jako wspólnota powinniśmy te gorące instytucje chronić, bo to w nich tkwi źródło postaw, których wagę tak często podkreślamy – postaw obywatelskich, patriotyzmu, solidarności. Tu można przywołać myśl zmarłego niedawno wybitnego niemieckiego konstytucjonalisty Ernsta-Wolfganga Böckenfördego, która weszła do kanonu nauk społecznych jako „paradoks Böckenfördego". Zgodnie z nią demokratyczne państwo prawne może zachować swój wolnościowy charakter tylko wtedy, gdy będzie korzystało ze źródeł, których samo stworzyć nie może.

Co to znaczy?

Powinniśmy zastanowić się, gdzie są te gorące źródła obywatelskości, solidarności, których państwo nie potrafi samo stworzyć, samo zadekretować, a które może, niestety, zniszczyć. Potrzebujemy, mówiąc krótko, ekologii społecznej, jak nazwał to kiedyś Jan Paweł II.

Ekologii społecznej?

Troski o środowisko, tylko że społeczne. O to, żebyśmy rozwijając na przykład nowoczesne technologie, czy wzmacniając wolność obywatelską, nie niszczyli tych naturalnych zasobów życia społecznego, dzięki którym człowiek może ufać drugiemu człowiekowi, może go pokochać i poświęcić dla niego życie. Pojęcie „ekologii" oznacza, że jest jakiś naturalny porządek rzeczy, którego nie potrafimy sztucznie wytworzyć, a który jest nam niezbędny do życia tak, jak czyste powietrze.

Dr hab. Sławomir Sowiński jest adiunktem w Instytucie Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Nie potrafimy się porozumieć co do zasad i wartości, kompletnie inaczej rozumiemy wolność i tradycję. Widać to było w dyskusji o tym, czy IKEA miała prawo zwolnić pracownika, który cytował fragmenty Biblii – w zasadzie przerzucaliśmy się zupełnie nieprzystającymi do siebie argumentami, dwie strony sporu nie znajdowały punktów wspólnych. Dzielimy się na dwie różne Polski?

Spieramy się ze sobą, różne rzeczy sobie wzajemnie wytykamy, walczymy o różne sprawy. Można widzieć w tym chęć dominacji, narzucenia czegoś drugiej stronie tego sporu, ale można też dostrzec tu przejaw pewnej troski o dobro wspólne, to, że martwimy się o siebie wzajemnie, że – mówiąc krótko – nie jest nam wszystko jedno. Możemy ubolewać nad głębokością, a zwłaszcza jakością naszych podziałów, ale rzeczą daleko gorszą byłaby chyba chłodna, uprzejma obojętność, zimna tolerancja podszyta poczuciem wyższości i brakiem odpowiedzialności za wspólnotę.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy