Przed i po konferencji objechaliśmy z Jakubem (Karpińskim) Izrael wzdłuż i wszerz i oczywiście byliśmy też w Betlejem.
Trwała wtedy pierwsza intifada (zwana intifadą kamieni, choć od bomb i kul ginęli ludzie), ale można było bez przeszkód chodzić po całej Jerozolimie i jeździć autobusem i autostopem po Zachodnim Brzegu. Do autobusów wsiadali często uzbrojeni żołnierze, sprawdzający dokumenty osób wyglądających na Arabów. Betlejem, małe miasteczko, było pełne turystów i trzeba było stać długo w kolejce, żeby podejść do Bazyliki Narodzenia Pańskiego, w której różni zakonnicy, popi i księża żądali pieniędzy praktycznie za każdy krok. Na placu przed bazyliką pełno było sprzedawców pamiątek, Arabów i kafejek, w których można było zjeść szawarmę.
Prawie wszyscy nasi znajomi Izraelczycy, głównie emigranci z Polski, byli oburzeni zachowaniem rządu izraelskiego, a zwłaszcza rosnącym wpływem fundamentalistycznych Żydów. Niektórzy, jak Witold Jedlicki, należeli do ruchów pokojowych, w których wspólnie działali Żydzi i Arabowie.
Drugi raz byłam w Betlejem 14 lat później. Pojechałam, już ze Stanów, na prośbę jednej z porządniejszych amerykańskich organizacji, by się podzielić z zarządem miejskim Betlejem doświadczeniem. Nie chodziło o doświadczenie z Polski, które mimo zapewnień pewnych grantożerców nie ma z tym nic wspólnego, ale o różne małe, udane projekty realizowane na Krymie i na Kaukazie.
Izrael był już zupełnie innym krajem. Pomysł, żeby tak jak kiedyś obejrzeć starą Jerozolimę, biegając po dachach, mógł przyjść do głowy tylko samobójcy. Wszędzie zresztą były zasieki z drutu kolczastego i stali żołnierze. Z moją przyjaciółką Hebą (Amerykanką egipskiego pochodzenia) mieszkałyśmy we wschodniej (arabskiej) Jerozolimie, skąd jeździłyśmy po Zachodnim Brzegu. Trwała wtedy druga intifada, która była już zbrojnym powstaniem, w której zginęło ponad 800 Izraelczyków i trzy razy tyle Palestyńczyków (takie zmieniające się proporcje wiele mówią o naturze konfliktu) i która doprowadziła do (niezbyt udanego) porozumienia w Oslo rok później. Hamas dopiero podnosił głowę, Arafat był prezydentem Autonomii Palestyńskiej, wojsko izraelskie powoli oddawało Autonomii różne miasta, zaczynając od Betlejem.
Pojechałyśmy z Hebą do Ramallah, stolicy Autonomii, kilka dni po zbombardowaniu przez Izrael Mukatta – sztabu Arafata. Poszliśmy pod ruiny z jej znajomymi, Palestyńczykami, i ku mojemu zdumieniu wszyscy chichotali, mówiąc: „Zobacz, ile zbombardowanych mercedesów, zobacz, tu mieszkali jego prywatni policjanci, patrz, ile rozbitych komputerów!". Miasto było raczej ożywione, niewiele kobiet miało zasłonięte głowy, ale gdy odwiedziłyśmy kilka NGO, spotkałyśmy przestraszonych młodych ludzi, którzy mówili, że policja Arafata i hamasowcy nie życzą sobie żadnej działalności niezależnej ani edukacyjnej. Kobiety mówiły, że mimo że były wraz z mężczyznami bardzo aktywne w „walce wyzwoleńczej" (czyli głównie w Al-Fatah, którego główną działalnością był terroryzm), prawo jest pisane przez mężczyzn i spycha kobiety do roli przewidzianej w większości państw arabskich. Jedna z nich, w moim wieku, powiedziała, że jest wdową i nie ma brata, więc jej syn, jako najważniejszy mężczyzna w rodzinie, musi wydawać jej zezwolenie na otrzymanie prawa jazdy czy paszportu.