Czas secesji - separatyzmy w Europie

Szkoci, Katalończycy ?i Flamandowie postanowili wybić się na niepodległość. Separatystyczne tendencje w ich krajach napędziła... Unia Europejska.

Publikacja: 12.09.2014 02:03

Po miesiącach walk na wschodzie słowo „separatysta" kojarzy nam się dziś z barczystym, dzierżącym kałasznikowa „zielonym ludzikiem" ze wstążką św. Jerzego przypiętą do nieoznakowanego munduru. Tymczasem na Zachodzie, od Barcelony przez Edynburg po Antwerpię, coraz większe sukcesy od kilku lat święci zupełnie inni typ separatystów. Zamiast mundurów mają nienagannie skrojone garnitury, zamiast karabinów argumenty. I nie mówią o braterstwie Słowian, ale o gospodarce i zaletach integracji europejskiej. Wchodzą do mainstreamu: wygrywają wybory, porywają tłumy i mogą niedługo zmienić granice między państwami Europy.

11 września 2013 roku doszło do wydarzenia, jakiego świat nie widział od czasu upadku Związku Sowieckiego. Stając ramię w ramię, ponad milion osób chwyciło się za ręce, tworząc 400-kilometrowy ludzki łańcuch ciągnący się od Le Pethrus na granicy francusko-hiszpańskiej aż po Alcanar nad Morzem Śródziemnym, gdzie kończy się Katalonia, a zaczyna Wspólnota Walencka. Niemal wszyscy zgromadzeni ludzie trzymali żółto-czerwono-niebieskie flagi z białą gwiazdą.

Sygnał był wyraźny, przesłanie jasne, a jego wymowa – podobnie jak w przypadku słynnego „łańcucha bałtyckiego" z 1989 roku będącego pierwowzorem akcji – nie do zignorowania: Katalonia chce niepodległości. Problem przez lata traktowany w Europie jako folklor, ciekawostka i przedmiot teoretycznych politologicznych spekulacji stał się nagle czymś, co może się zdarzyć naprawdę.

Szkoccy separatyści roztaczają wizję niepodległego państwa miłą lewicowemu elektoratowi. Szkocja ma być obywatelska, wielokulturowa, bardziej sprawiedliwa i solidarna

Tym bardziej że Katalonia nie jest rzecz jasna jedynym europejskim regionem, który w ostatnich kilku latach poważnie dał znać o swoich separatystycznych aspiracjach. W Belgii flamandzcy separatyści wygrali w maju trzecie wybory z rzędu. A na kilka dni przed szkockim referendum, które przez długie miesiące wydawało się dla separatystów beznadziejną sprawą, sondaże pokazują poparcie dla secesji sięgające 51 proc.

Szkocka ropa ?i charyzma

Sukces szkockich separatystów jest tym większy, że o wybiciu się na niepodległość nie tak dawno nikt poza zatwardziałymi nacjonalistami nie myślał. Owszem, sięgająca IX wieku historia niepodległej Szkocji jest historią niemal nieustannej walki i napięć z Anglikami o zachowanie niezależności. Lecz od kiedy oba królestwa stworzyły w 1707 roku Wielką Brytanię, a w 1746 roku upadło ostatnie wszczęte przez stare klany powstanie, idea Szkocji jako osobnego państwa poszła w zapomnienie – razem z jej kulturą.

Za sprawą anglicyzacji do lamusa odeszły kilty, tartan (szkocka krata), stare klanowe zwyczaje oraz język gaelicki, nawet sama nazwa „Szkocja" zniknęła z powszechnego użycia, zastąpiona terminem „Północna Brytania". Epoka romantyzmu i wiosna ludów przyniosły wprawdzie kulturalne odrodzenie, powstały nawet szkockie partie – lecz nigdy nie przełożyło się to na wymierne poparcie dla separatyzmu. Aż do 1974 roku, kiedy to ideę szkockiej niezależności wskrzesiło jedno hasło i jeden wyborczy okrzyk: „It's Scotland's oil!".

Autorem hasła była Szkocka Partia Narodowa (SNP), a odnosiło się ono do odkrytych kilka lat wcześniej złóż ropy naftowej na Morzu Północnym, których większość znajdowała się u szkockich wybrzeży. Perspektywa posiadania naftowych bogactw na wyłączność obudziła narodowe aspiracje Szkotów. Aby przekuć je na rzeczywistość, potrzeba było jednak odpowiedniego czasu i odpowiedniego lidera. Liderem tym okazał się charyzmatyczny, bombastyczny trybun ludowy, szef SNP Alex Salmond, a okazją do zadania sakramentalnego pytania o niepodległość okazały się szkockie wybory parlamentarne w 2011 roku.

Salmond już cztery lata wcześniej z przytupem powrócił na scenę polityczną, dając nacjonalistom pierwsze w historii wyborcze zwycięstwo. Kiedy przyszedł czas kolejnych wyborów, Salmond, do niedawna zwolennik „stopniowego" dojścia do niepodległości, oznajmił: jeśli wygramy, zorganizujemy referendum. Roztoczył przy tym wizję niepodległej Szkocji miłą tradycyjnie lewicowemu elektoratowi (konserwatyści w Szkocji notują zazwyczaj nie więcej niż 20 proc. poparcia). Nie „Szkocję dla Szkotów", lecz Szkocję inkluzywną, obywatelską i wielokulturową. Szkocję bardziej sprawiedliwą i solidarną, która równiej podzieli dochody z naftowego bogactwa. Niepodległa Szkocja, krótko mówiąc, będzie drugą Norwegią. Tyle że pozostanie w Unii Europejskiej.

Wyborcy mu uwierzyli, co potwierdził nadzwyczajny wynik wyborczy – 46 proc., i samodzielne rządy. Salmonda i jego wizji nie docenił tylko David Cameron, który w październiku 2012 roku zgodził się na przeprowadzenie referendum, mając nadzieję, że porażka separatystów na długie lata spowoduje odłożenie tej kwestii.

Trudno było wówczas brytyjskiemu premierowi zarzucać, że źle ocenił sytuację. Poparcie dla niepodległości wahało się wtedy na poziomie 30–35 proc., a wszystkie argumenty wydawały się znajdować po jego stronie. Unioniści przekonywali, przedstawiając szczegółowe wyliczenia, że niepodległość może oznaczać dla Szkocji gospodarczą ruinę i polityczną izolację. Zyski z eksportu ropy są bardzo chwiejne, a jej zasoby szybko się skończą. Szkocja pozostanie poza UE, nie będzie w NATO, a Londyn nie zgodzi się na używanie przez Szkocję funta jako waluty.

Secesja i pogorszenie stosunków gospodarczych z resztą Wielkiej Brytanii miały spowodować ucieczkę kapitału, masowe bezrobocie i zapaść sektora finansowego. Na dodatek Szkocja zostanie sama ze swoimi długami i nie będzie w stanie prowadzić tak hojnej polityki społecznej, jaką umożliwia jej bycie częścią Wielkiej Brytanii – brzmiały argumenty.

Przez długi czas kampania „Yes" nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na wyliczenia lojalistów. Szkocki premier miotał się w kluczowych kwestiach, takich jak problem waluty, jakiej będzie używać nowe państwo. Notowania w sondażach ledwo drgnęły.

Przełom przyszedł dopiero w sierpniu, a punktem zwrotnym była telewizyjna debata między Salmondem a byłym premierem i szefem kampanii Londynu, Szkotem Alistairem Darlingiem. Salmond nie odpowiedział w niej na kluczowe kwestie związane z secesją. Ale był w swoim żywiole: ostro skrytykował cięcia wydatków socjalnych Londynu i zarzucił laburzyście Darlingowi, że uczestnicząc w rządowej kampanii, „spółkuje z torysami".

Zagroził też, że jeśli Wielka Brytania nie zgodzi się na unię walutową, Szkocja nie przyjmie swojej części długu publicznego. – To jest nasz czas, to jest nasz moment. Zróbmy to teraz! – zakończył bombastycznie. Sondaże wkrótce wystrzeliły: 40 proc., kilka dni później 47 proc. i wreszcie 51. Referendalny wyścig stał się tak zacięty, że eksperci zupełnie poważnie przewidywali, iż o tym, kto odniesie zwycięstwo, może zdecydować mecz szkockiej reprezentacji z Niemcami. Szkoci ostatecznie przegrali, lecz walczyli dzielnie. I kto wie, czy to nie wystarczy, by w przypływie dumy ich rodacy nie zagłosowali na „tak".

Wolne terytoria ?katalońskie

Z równym zainteresowaniem co w Glasgow i Edynburgu wyniki czwartkowego referendum będą obserwowane w Barcelonie, stolicy Katalonii. Katalończycy też chcą secesji i tam również ma się odbyć referendum – eufemistycznie nazwane konsultacjami – 9 listopada. Tyle tylko, że jeśli się w ogóle odbędzie, zostanie uznane za nielegalne.

Nie osłabia to jednak entuzjazmu zwolenników niepodległości. Temperatura sporu – podobnie jak temperatura powietrza – jest tu jednak zupełnie inna niż w Szkocji, a poczucie krzywdy (ruchy regionalne były surowo represjonowane przez wojskową dyktaturę) dużo świeższe.

Z każdym kolejnym rokiem proniepodległościowe manifestacje przyciągają coraz większe tłumy, z każdym rokiem na ulicach katalońskich miast jest coraz mniej języka hiszpańskiego, a meczom FC Barcelona regularnie towarzyszą polityczne manifestacje pod hasłem „Katalonia to nie Hiszpania".

Poparcie dla niepodległości widać także poza Barceloną. W 2012 roku prawie 200 katalońskich gmin i miast (ok. 20 proc. terytorium) wydało jednostronne deklaracje, w których uznały się za „wolne terytoria katalońskie", gdzie hiszpańskie prawa i regulacje obowiązują tylko tymczasowo – do czasu referendum i powstania niepodległego państwa katalońskiego.

Nastroje te potwierdzają sondaże, według których nawet 60 proc. mieszkańców regionu opowiada się za secesją.

Również w tym przypadku liderzy separatystów nie wyglądają jak nacjonaliści dawnej epoki, a walka o niepodległość ogranicza się do sporu na argumenty i retorykę. Regionem od dawna i prawie nieprzerwanie rządzi centroprawicowa partia Konwergencja i Unia (CiU), a jego prezydentem jest Artur Mas, proeuropejski chadek, który do niedawna opowiadał się zaledwie za nieco większą autonomią Katalonii, a dziś – wraz ze swoją partią – popiera postulat niepodległości. Jednoznacznie za secesją od dawna opowiada się również główna partia opozycyjna, dziś będąca liderem sondaży – Republikańska Lewica Katalonii.

Podobnie jak w Szkocji debata na temat niepodległości mniej skupia się na historycznych resentymentach i zaszłościach niż na przyszłości – i na kwestiach gospodarczych. Podobne są też narracje obu stron. Wybicie się Katalonii na niepodległość, szczególnie w czasie kryzysu, oznacza nie tylko bankructwo zadłużonego regionu, ale i całej Hiszpanii – twierdzą zwolennicy unii z Madrytem. Separatyści odpowiadają, że rząd w Madrycie za pieniądze Katalończyków finansuje bezproduktywne południe, a region z budżetu centralnego otrzymuje 16 miliardów euro mniej, niż do niego wpłaca.

Charyzmatyczny ?lider Flamandów

Ten sam refren – o bogatej, przedsiębiorczej północy utrzymującej leniwe południe – da się słyszeć w samym sercu Unii Europejskiej, w Belgii. Również tam, a konkretniej we Flandrii, separatyści zaczęli święcić triumfy. Kiedy patrzy się na system polityczny Belgii – nie bez powodu zwanej sztucznym królestwem, nietrudno zrozumieć, dlaczego. To podwójny federalizm: kraj podzielony jest nie tylko na trzy regiony: niderlandzkojęzyczną Flandrię, frankofońską Walonię oraz stanowiącą frankofońską enklawę w środku Flandrii Brukselę; ale i na trzy wspólnoty językowe (niderlandzką, frankofońską i niemiecką).

Na dodatek każdy region ma osobne partie, a skład rządu ustalany jest na podstawie sztywnego geograficznego parytetu. Nic dziwnego, że to właśnie Belgia pobiła w 2011 roku rekord świata w długości kryzysu politycznego (sformowanie sześciopartyjnej koalicji zajęło wtedy 589 dni).

Nie tylko jednak życie polityczne Belgii jest podzielone. – Rzadkością jest, by Flamandczyk znał kogoś z Walonii i vice versa. Tym bardziej że francuskojęzyczni Waloni rzadko kiedy mówią po niderlandzku – mówi Jeroen Dewulf, politolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.

Podziały te, w połączeniu z gospodarczą stagnacją kraju i konsekwentnym blokowaniem reform przez rządzących Walonią socjalistów, sprawiły, że secesja stała się nagle nie czysto teoretycznym życzeniem, lecz rzeczywistą i atrakcyjną perspektywą dla flamandzkich wyborców.

Do przełomu doszło w 2011 roku, kiedy po raz pierwszy w historii w wyborach triumfowała partia, która otwarcie opowiada się za rozpadem Belgii. Był to Nowy Sojusz Flamandzki – centroprawicowa liberalna partia pod przewodnictwem mera Antwerpii Barta De Wevera. Właśnie znany z przebojowości i kwiecistego języka De Wever – nazwał on kiedyś Belgię państwem upadłym, a Walonię uzależnionym od subsydiów narkomanem – jest postrzegany jako klucz do wyborczego sukcesu. Charyzmatyczny, lecz starający się za wszelką cenę pozostać w głównym nurcie, De Wever także  opowiada się za integracją europejską. – Chcemy wolnej Flandrii w zjednoczonej Europie – deklaruje w wywiadzie dla „Spiegla". A co z Belgią? – Nie ma przed nią przyszłości – odpowiada.

Dziś, po zdecydowanym zwycięstwie w kolejnych wyborach, to on ma stworzyć nowy belgijski rząd. Przyznaje jednak, że jako konserwatysta nie chce rewolucji. Woli zaczekać, bo jest przekonany, że do rozpadu kraju dojdzie „organicznie", krok po kroku. Kiedy? – Gdyby mnie o to zapytano dziesięć lat temu, powiedziałbym, że nigdy. Dziś, mimo że sondaże nie pokazują poparcia dla secesji, nie jestem tego taki pewien – komentujeDewulf. – Szczególnie jeśli w Szkocji wygrają separatyści.

Paradoks integracji

Co sprawiło, że w erze błyskawicznej globalizacji i integracji europejskiej obudziły się dawno uśpione aspiracje zachodnich narodów? Łatwa odpowiedź brzmiałaby: kryzys gospodarczy. I rzeczywiście, to właśnie fala niezadowolenia spowodowana recesją wyniosła separatystów – a także inne dotychczas marginalne partie i ruchy – na szczyty sondaży.

Jednak to tylko pół prawdy. Bo równie istotnym czynnikiem dla rozwoju separatyzmu w Europie Zachodniej była... globalizacja i integracja europejska. Owszem, wraz z globalizacją dochodzi do ujednolicenia się oraz mieszania kultur i zanikania języków, a zjednoczona Europa miała stanowić antidotum na nacjonalizmy i zmiany granic. Jej wpływ na kulturę okazał się jednak mniejszy niż na gospodarkę.

Globalizacja to bowiem przede wszystkim gwałtowny rozwój i wzrost znaczenia handlu międzynarodowego, upadek ceł i barier handlowych. Wszystko to oznacza znaczne zmniejszenie ryzyka i kosztów secesji. Kiedyś niepodległość wiązała się z ryzykiem gospodarczej izolacji i odcięcia od dużych krajowych rynków. Dziś nowe, mniejsze państwa mogą łatwiej zniwelować te straty dzięki swobodnym kontaktom z innymi krajami. Potęguje ten efekt istnienie Unii Europejskiej, z jej wspólnym rynkiem i ciągle pogłębiającą się integracją. – Fundamentalnym odkryciem naszych czasów jest to, że małe państwo może z powodzeniem prosperować, jeśli tylko istnieje w obrębie większych rynków – mówił w 1994 roku lider separatystów z Quebecu Jacques Parizeau. I choć francuskojęzyczna prowincja Kanady nie uzyskała wówczas niepodległości, to była jej niezwykle blisko: referendum przegrała o mniej niż 1 proc. głosów.

Obniżenie kosztów secesji nie oznacza jednak, że niepodległość się opłaca – a na pewno nie opłaci się w krótkiej perspektywie. Owszem, małe, bardziej sprawnie zarządzane państwa mogą mieć przewagę w konkurencji na rynkach światowych. Badania pokazują jednak, że nawet w warunkach europejskiego wspólnego rynku granice między państwami mają duże znaczenie dla handlu. Oznaczać to może, że powiązania handlowe z resztą kraju ulegną znacznemu rozluźnieniu, co przyniesie trudne do szybkiego zniwelowania straty.

O ile w przypadku Flandrii, której gospodarka jest jedną z najbardziej otwartych na świecie, straty nie muszą być dotkliwe, o tyle dla bardzo mocno powiązanej z Wielką Brytanią Szkocji niepodległość może oznaczać tragedię. Separacji nie sprzyjają też czasy kryzysu zadłużeniowego.

Decydujący argument może być jednak inny. Zdecydowane proeuropejskie nastawienie zachodnich separatystów nie oznacza bowiem wcale, że nowe państwa pozostaną w Unii. Zarówno ustępujący szef Komisji Europejskiej, José Manuel Barroso, jak i jego następca Jean-Claude Juncker grożą, że Szkocja jako niepodległe państwo znajdzie się poza Unią i aby zostać jej członkiem, będzie musiała przejść przez ten sam długi proces akcesyjny co inne państwa. Salmond i inni separatyści uważają te wypowiedzi za blef. Już wkrótce może się okazać, czy mieli rację.

Po miesiącach walk na wschodzie słowo „separatysta" kojarzy nam się dziś z barczystym, dzierżącym kałasznikowa „zielonym ludzikiem" ze wstążką św. Jerzego przypiętą do nieoznakowanego munduru. Tymczasem na Zachodzie, od Barcelony przez Edynburg po Antwerpię, coraz większe sukcesy od kilku lat święci zupełnie inni typ separatystów. Zamiast mundurów mają nienagannie skrojone garnitury, zamiast karabinów argumenty. I nie mówią o braterstwie Słowian, ale o gospodarce i zaletach integracji europejskiej. Wchodzą do mainstreamu: wygrywają wybory, porywają tłumy i mogą niedługo zmienić granice między państwami Europy.

11 września 2013 roku doszło do wydarzenia, jakiego świat nie widział od czasu upadku Związku Sowieckiego. Stając ramię w ramię, ponad milion osób chwyciło się za ręce, tworząc 400-kilometrowy ludzki łańcuch ciągnący się od Le Pethrus na granicy francusko-hiszpańskiej aż po Alcanar nad Morzem Śródziemnym, gdzie kończy się Katalonia, a zaczyna Wspólnota Walencka. Niemal wszyscy zgromadzeni ludzie trzymali żółto-czerwono-niebieskie flagi z białą gwiazdą.

Sygnał był wyraźny, przesłanie jasne, a jego wymowa – podobnie jak w przypadku słynnego „łańcucha bałtyckiego" z 1989 roku będącego pierwowzorem akcji – nie do zignorowania: Katalonia chce niepodległości. Problem przez lata traktowany w Europie jako folklor, ciekawostka i przedmiot teoretycznych politologicznych spekulacji stał się nagle czymś, co może się zdarzyć naprawdę.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy