Na Ukrainie trwa ledwo skrywana agresja prezydenta Putina, a rosyjskie bombowce strategiczne w najlepsze testują systemy obrony przeciwlotniczej USA i państw NATO. Oddziały ekstremistycznego Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie w najlepsze terroryzują cały region, mając za nic granice Syrii (gdzie trwa krwawa wojna domowa), Iraku i Libanu, co grozi rozlaniem się chaosu na Iran i Turcję.
W Afganistanie talibowie niedawno zabili dwugwiazdkowego generała sił lądowych USA – pierwszy tak wysoki rangą wojskowy, który zginął w strefie wojennej od 1970 r. W Strefie Gazy wojska izraelskie walczą z islamskim Hamasem, Libia znajduje się na krawędzi chaosu, a terroryści szaleją w Nigerii.
Jeśli dodać do tego coraz bardziej asertywną wobec sąsiadów postawę Chin, trudno nie odnieść wrażenia, że właściwie we wszystkich punktach świata USA i jej sojusznicy (albo partnerzy) znajdują się pod naciskiem. Króluje chaos, a Ameryka przestała być straszakiem dla regionalnych watażków. Sami Amerykanie nie są zadowoleni z prezydenta Baracka Obamy: ma on obecnie najniższe poparcie społeczne w historii, a jego politykę zagraniczną popiera ledwie co trzeci obywatel (36 proc.). Można by powiedzieć, że USA nie wyglądają na supermocarstwo kontrolujące świat: sytuacja przypomina raczej okres smuty końca lat 70. i nie widać oznak, aby to miało się zmienić. Ale jak przekonuje autor najnowszej książki o polityce zagranicznej Waszyngtonu, ta tendencja może się odwrócić. Zwłaszcza po tym, jak w styczniu 2017 r. w Białym Domu zasiądzie nowy lokator.