Autor stanu wojennego nie dożył końca swojego procesu. Nie osądzono go za żaden z grzechów, ani za gdański grudzień, ani za zbrodnie popełnione przez egzekutorów jego rozkazów kilkanaście lat później.
Manifestanci zapowiadają, że udadzą się w inną część Mokotowa, gdzie w położonej nieopodal szpitala MSWiA szaro burej willi dożywa swoich lat figura numer dwa tamtych czasów – generał Czesław Kiszczak. Czy będzie podniośle, czy tylko głośno, tego nie wiem, niemniej ważne jest, że ten symboliczny protest nie kończy się ze śmiercią Jaruzelskiego. Bo choć był symbolem tamtych czasów, nie on jeden odpowiada za nierozliczone przestępstwa. Wciąż żyją dziesiątki, setki ludzi którzy stanęli wtedy przeciw narodowi, i póki można należy im przypominać, że Polska pamięta. W sprawie Jaruzelskiego zawsze mnie zastanawiało, w jakim stopniu decyzja o stanie wojennym była z gruntu cyniczną próbą desperackiego ratowania systemu, a w jakim była motywowana zwierzęcym strachem przed Sowietami? W żadne dobre intencje nigdy nie wierzyłem, a historycy dawno obalili tezę, że decyzja generała była jakoby mniejszym złem wobec większego, czyli prawdopodobnej moskiewskiej inwazji.
Nie, Sowieci zimą 1981 roku wejść do Polski nie planowali. Jaruzelski miał wolną rękę. Mógł próbować porozumieć się z „Solidarnością" albo złamać jej kark. Wybrał to drugie i nigdy się już nie dowiemy, co nim powodowało – tępa wiara, że socjalizm się obroni, czy przerażenie, że podzieli w nieokreślonej przyszłości los Dubczeka. Wybrał fatalnie. Wyprowadził wojsko na ulice, a masowe aresztowania na krótką chwilę uciszyły „Solidarność". Jednocześnie wyciągnął zawleczkę z granatu, który kilka lat później wysadził w powietrze komunistyczne państwo. Państwo, które choć miało się za strażnika interesów ludu pracującego, było dla tego ludu tylko więzieniem. W międzyczasie zafundował załamanie gospodarcze, kryzys państwa, masową emigrację i trwające po dziś dzień podziały. To wszystko wraz z sumą ludzkich nieszczęść, złamanych życiorysów i charakterów jest jedynym dziedzictwem stanu wojennego.
Czy od razu rozumiałem, co się w Polsce stało? W grudniu 1981 roku miałem świętować 17. urodziny. Miał być jakiś tort, impreza, rock'n'roll. Nie było ani imprezy, ani święta. Ale zanim dobrnąłem do daty urodzin, pamiętam nastrój jak z przedsionka komory gazowej. Cisi, wystraszeni ludzie przyklejający się do murów budynków, by nie było ich ani widać, ani słychać. Jacyś żołnierze w polowych mundurach przy koksownikach zatrzymujący z nudów przypadkowych przechodniów. Przewieszone przez plecy kałasze i wozy pancerne na rogach głównych ulic. Zdzierane brutalnie z murów i latarń plakaty. Puste uczelnie. Zasłonięte szczelnie zasłony w oknach od rana do nocy, a później przygaszone światła w mieszkaniach, jakby ludzie chcieli się skryć w mroku, stać niewidocznymi.
I te ciągłe pytania, co z nami będzie, jak sobie poradzimy, jak długo ten koszmar będzie trwał? Podziały w rodzinach, coraz głębsze i coraz bardziej zasadnicze, bo stan wojenny nie pozwalał zostać obojętnym. Trzeba było się opowiedzieć za albo przeciw. Zrozumieć generałów albo wyrzec się na zawsze wszelkich złudzeń co do państwa, w którym się żyło. Tak, stan wojenny był gorszy niż zabory. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że polskie państwo jest mi nie tyle obce, ile wręcz stało się wrogiem. Ta refleksja w umyśle człowieka, który dopiero budził się do dorosłości, była strasznym odkryciem. Ukształtowała poglądy na wiele lat. Dyktowała wszystkie późniejsze wybory. Właśnie na tym wyrosło całe pokolenie stanu wojennego, pokolenie ludzi, którzy nie chcieli porozumieć się z komunistami czy zrozumieć ich racji. Jedyną słuszną postawą było totalne odrzucenie państwa stanu wojennego.