Rzecz jest bardziej skomplikowana, mamy tu bowiem do czynienia w wielu wypadkach z problemem szukania w niemieckiej historii, jakiejś nie własnej, ale jednak ciągłości, zakorzenienia. Kiedy jednak biorą się za to lokalni politycy i urzędnicy z liberalnymi etykietkami, na dokładkę otwarci, jak władze Gdańska, na biznesy z Niemcami współczesnymi, rodzi to aurę podejrzliwości. Może i przesadną, ale w Polsce dzisiejszej wszystko jest przesadne, pisane wielkimi literami.
Jan Grabowski i Barbara Engelking nadają ton w Instytucie Pileckiego
Mamy też politykę historyczną samego rządu. Właśnie zdymisjonowana minister kultury Hanna Wróblewska, wcześniej nieuwikłana w politykę muzealniczka, robiła wszystko, aby dogodzić Tuskowi, przede wszystkim czystkami uderzającymi we wszystkich urzędujących w instytucjach kultury za poprzedniej ekipy. Ale pomysł powołania prof. Krzysztofa Ruchniewicza na dyrektora Instytutu Pileckiego musiał jej podrzucić ktoś z najbardziej zideologizowanego odłamu partii rządzącej.
Broniłem Ruchniewicza, kiedy on bronił autorów zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. Nie na wszystkie zdarzenia trzeba patrzeć wyłącznie przez polskie okulary. Tym niemniej pomysł, aby „wierzący” niemcoznawca został szefem instytucji, na której ciąży ustawowy obowiązek rozpowszechniania polskiej polityki historycznej, także za granicą, pochodzi jak z kiepskiego dowcipu. Ta polityka ma dotyczyć w szczególności czasów II wojny światowej, choćby ze względu na patrona instytutu.
Tymczasem nowy dyrektor a to odwołuje konferencję dotyczącą zagrabionych przez Niemców dzieł sztuki (żeby ich nie urazić), a to próbuje likwidować filię instytutu w Berlinie. A jego zastępca Przemysław Wiszniewski w dziwacznej wypowiedzi deprecjonuje samego rotmistrza Pileckiego. Co ma oznaczać, że został on „wrobiony” w swoją misję do Auschwitz?
Nie wszystkie zmiany dotyczą bezpośrednio relacji z Niemcami. Według obserwującego instytut Jana Pawlickiego jego kierownictwo działa teraz pod wpływem rewizjonistów typu Jana Grabowskiego czy Barbary Engelking. Uważają oni, że samo upamiętnianie ludzi pomagających podczas wojny Żydom, oznacza „wybielanie” polskiego narodu. W efekcie Ruchniewicz przymierza się do wygaszenia programu „Zawołani po imieniu”, który tego dotyczył.
Za czasów PiS poprzednie kierownictwo instytutu było obwiniane o wynajdywanie przypadków takiej pomocy niedostatecznie udokumentowanych, wręcz ich kreowanie. Nie zmienia to jednak zasadniczego celu takiego programu: tworzenia pozytywnych przykładów na chwilę obecną.
Instytut Pileckiego z dziurami w pamięci. Wyleciał im z głowy Maksymilian Sznepf
Rzecz niby nie dotyczy relacji z Niemcami. Ale niewątpliwie ten kierunek polityki ułatwi w przyszłości namalowanie nowego portretu Polski, współsprawcy Holokaustu. Jednocześnie ułatwią to też fantasmagorie ultraprawicowca Grzegorza Brauna odnoszące się do komór gazowych. W tym sensie Jarosław Kaczyński ma rację: to dwie paradoksalne strony tej samej tendencji. Choć felietonistka „Plusa Minusa” Kataryna oskarża prezesa PiS o zbytnią łagodność wobec Brauna, a Estera Flieger – o cynizm.
Znęcanie się nad innymi wpadkami „odnowionego” Instytutu Pileckiego, choćby nad dziwacznym tłumaczeniem w mediach społecznościowych, dlaczego na wystawie poświęconej obławie augustowskiej zabrakło nazwiska porucznika Maksymiliana Sznepfa, albo nad rezygnacją z dokumentowania zbrodni rosyjskich na Ukraińcach, uważam w tej sytuacji za stratę czasu. Bo do powiedzenia są znacznie ważniejsze rzeczy.
Estera Flieger przedstawia politykę historyczną Zjednoczonej Prawicy jako jedną wielką groteskę, zabawę historią „pisaną wielkimi literami”, symbolizowaną przez tromtadrackie korekty Karola Nawrockiego w ekspozycji Muzeum II Wojny Światowej. Nie kwestionuję przypadków naiwnego czy nachalnego lukrowania naszych dziejów. Ale choćby Instytut Pileckiego to przykład sensownego kierunku zmian. Trudno nie pamiętać takich jego akcji, jak opowiedzenie światu, a i samym Polakom, historii polskich dyplomatów w Szwajcarii ratujących Żydów wystawianymi paszportami podczas wojny.
Obecna władza wybrała drogę kompletnego zaprzeczenia wszystkiemu, co zrobili czy planowali poprzednicy. Albo odmawia prowadzenia polityki historycznej (Ruchniewicz chce prowadzić zwykły instytut naukowy), albo obraca ją przeciw wizerunkowi Polski i Polaków. Kiedy patrzyłem na obie te partie postsolidarnościowe, powiedzmy, sprzed 20 lat, kiedy brały się przebojem do dzielenia polskiej sceny politycznej, nigdy czegoś takiego sobie nie wyobrażałem.
W odmiennym stosunku do polskości, w uczynieniu z tego przedmiotu gorszącego sporu, widzę powód do permanentnej awantury. I to nawet wówczas, gdy kompromis byłby w teorii możliwy. Tak jest w przypadku wystawy o Pomorzanach w niemieckiej armii. To wymarzony temat do spokojnej, nawet akademickiej dyskusji. Dziś jest ona jednak niemożliwa.