Reklama

Niefortunny tytuł czy prowokacja? Jak wystawa „Nasi chłopcy” podzieliła Polskę

W odmiennym stosunku do polskości głównych sił politycznych, w uczynieniu z tego przedmiotu gorszącego sporu, widzę powód do permanentnej awantury. I to nawet wówczas, gdy kompromis byłby w teorii możliwy. Tak jak w przypadku wystawy o Pomorzanach w niemieckiej armii w Muzeum Gdańska.

Publikacja: 25.07.2025 09:10

Ekspozycja „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” w Muzeum Gdańska – przyw

Ekspozycja „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” w Muzeum Gdańska – przywrócenie godności wcielanym do Wehrmachtu ludziom czy reklama sił zbrojnych III Rzeszy?

Foto: A. Grabowska/Muzeum Gdanska

Dobiega końca ponowne liczenie głosów w tych komisjach wyborczych, które rzekomi znawcy wytypowali jako podejrzane o „statystyczne anomalie”. Nawet inicjator tej akcji minister Adam Bodnar bąknął tuż przed swoją dymisją, że te rzekome prawidłowości się nie potwierdziły. To kompromitacja nie tylko rzeczonego ministra oraz herolda wieści o „masowych fałszerstwach” Romana Giertycha. Ale także premiera Donalda Tuska, który miał, według części mediów, namawiać marszałka Sejmu do blokowania inauguracji nowego prezydenta. Kładzie się też cieniem nad prof. Andrzejem Zollem, który próbował ten pomysł – według prawicy: zamachu stanu – uzasadniać.

Na tle takich zdarzeń awantura wokół gdańskiej wystawy „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” może się wydawać czymś błahym. Ale w Polsce nic nie jest dziś błahe, przeciwnie, wszystko może urosnąć do rozmiarów małej wojny domowej.

Ekspozycja opowiada o losach tysięcy mieszkańców Pomorza, którzy zostali wcieleni do armii III Rzeszy. Organizatorzy to Muzeum Gdańska podległe samorządowi miasta i Muzeum II Wojny Światowej, którego nowe kierownictwo jest zależne od resortu kultury. A Gdańsk to polityczny matecznik samego Tuska.

Czytaj więcej

„To byli i są nasi chłopcy”. Widzieliśmy wystawę w Muzeum Gdańska

Kto w sprawie wystawy „Nasi chłopcy” uprawia politykę: prawica czy Muzeum Gdańska? 

Na początek pewne wyjaśnienie. Chyba przedmiotem największej kontrowersji stał się tytuł wystawy. Estera Flieger zdążyła na łamach „Rzeczpospolitej” przypisać jego wybór brakowi wyobraźni historyków, którzy wystawę układali.

Reklama
Reklama

Może tak, a może i nie. I samo Muzeum, i jego obrońcy chętnie rysują taki oto obraz: na bezstronnych naukowców korzystających z wolności badań napadła horda polityków korzystających z okazji, aby osiągać swoje cele. Tyle że gotowość mieszania tematu z wielką polityką widzę bynajmniej nie po jednej stronie. Nie wierzę, żeby wymyślając sam koncept, przynajmniej niektórzy z autorów i zatwierdzających nie mieli w tyle głowy kontekstu politycznego.

Oto fragment listu grupy historyków, którzy się za wystawą ujęli. „Ponadto uważamy, że zarzuty stawiane organizatorom wystawy wpisują się w absurdalną, antyniemiecką kampanię prowadzoną przez środowiska prawicowe – kampanię, której rzeczywistym celem zdaje się być demontaż obecności Polski w Unii Europejskiej. Nacjonalistyczny ferwor prawicy kierowany jest obecnie krok za krokiem przeciwko wszelkiej inności, wszystkim imigrantom przebywającym w naszym kraju, w tym Ukraińcom i Ukrainkom, którzy znaleźli u nas schronienie przed rosyjską agresją”.

Daleko idą te skojarzenia, zwłaszcza gdy do tego worka trzeba wrzucić także wicepremiera z PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, a nawet rzecznika rządu z KO Adama Szłapkę, któremu tytuł, broniony bez cienia zrozumienia dla racji drugiej strony, także się nie podobał.

Zarazem autorzy tego listu krytykują politycznych recenzentów wystawy za to, że przecież jej nawet nie widzieli. Ten argument pojawia się zawsze, kiedy jakieś zjawisko jest prowokacją (niezależnie od tego, czy uzasadnioną, czy też nie). Czy można oceniać książkę po okładce? Można na pewno oceniać samą okładkę, jeśli jest owej prowokacji nosicielem.

Istotnie treść wystawy, dobór zdjęć i muzealnych komentarzy do nich, zasługują na ocenę po ich obejrzeniu. Bo kontrowersja dotyczy także ich. Muzeum Gdańska, broniąc swojej decyzji upamiętnienia branych do Wehrmachtu Pomorzan, napisało: „Aneksja ziem polskich, zmuszanie Polaków do podpisywania Volkslisty i przymusowe wcielanie do Wehrmachtu są niemiecką zbrodnią, której nie będziemy przemilczać. Nie będziemy milczeć o jej ofiarach, które przez dziesięciolecia ukrywały ten fakt, bojąc się potępienia i wykluczenia. Pokazujemy cierpienie ludzi, którym odebrano wybór. Nie zgadzamy się na przedstawianie ich jako zdrajców lub kolaborantów. Wykluczanie ofiar niemieckiej przemocy z polskiej narodowej wspólnoty jest nie tylko niegodne i niepatriotyczne, ale przypomina haniebną retorykę propagandy PRL-u, która przez dekady stygmatyzowała ofiary, a nie sprawców”.

A więc mamy poznać ich cierpienie. Tyle że pierwsi krytycy wystawy, którzy ją widzieli, twierdzą, że niezgodnie z tymi zapowiedziami opisy są zbyt błahe, nie kładą nacisku na przymus, nawet podkreślają, że niektórzy z tych żołnierzy mogli być podekscytowani przygodą. I że brakuje na dokładkę stosownego rozróżnienia między żołnierzami polskiej i niemieckiej narodowości, a przecież na Pomorzu żyło też wielu Niemców.

Reklama
Reklama

Referuję spór, ale go nie rozstrzygam, bo nie widziałem. Spytam jedynie nieśmiało, czy istotnie widzieli wystawę wszyscy z ponad tysiąca podpisanych pod petycją „obronną”, zwłaszcza że to w wielu wypadkach ludzie spoza Gdańska. Wątpię. Role są rozdane niezależnie od natury samej wystawy.

Czy pomorscy chłopcy z Wehrmachtu faktycznie są nasi? 

Co do tytułu, widać tu dwie perspektywy. Obrońcy wystawy tłumaczą, że oddana jest w nim perspektywa niejako prywatna. Byli „naszymi chłopcami” dla swoich rodzin, sąsiadów, lokalnych wspólnot. Przyznaje to Muzeum: „Tytuł »Nasi chłopcy« to nie prowokacja, lecz odniesienie do rodzinnej pamięci o synach, ojcach i braciach, których losy naznaczyła brutalna polityka III Rzeszy”. Owa obrona stała się skądinąd okazją do rozlicznych żarliwych tekstów potomków tamtych ludzi. Traktujących właśnie taki tytuł jako rodzaj zadośćuczynienia.

Ci, którzy go krytykują, uważają z kolei, że to swoisty werdykt wspólnoty narodowej jako całości. Jeśli to są „nasi chłopcy”, kim są ci, którzy z niemieckim wojskiem walczyli? Wskazują też na łatwość formułowania fałszywych sygnałów, zwłaszcza w epoce cywilizacji obrazkowej. Jarosław Sellin, poseł PiS i były wiceminister kultury, na dodatek Kaszub, pytał, co mogą sobie pomyśleć przypadkowi ludzie, kiedy widzą na ulicach Trójmiasta plakat tak zatytułowany z fotografiami przystojnych chłopaków w ładnych niemieckich mundurach. Mogą, to oczywiste, pomyśleć, że to jakiś rodzaj reklamy sił zbrojnych III Rzeszy.

Z tego powodu uważam, że decyzja o prowokowaniu emocji społeczeństwa wciąż nieuwolnionego od postwojennych traum takim tytułem była zbyt pochopna (choć powtórzę, być może podjęta z rozmysłem). Wyobrażam sobie skądinąd różne jego wersje. Piotr Chrzanowski, wnuk takiego żołnierza Wehrmachtu, uważa, że „Nasi chłopcy” mogliby w tytule zostać, pod warunkiem że podkreślono by przymusowy charakter ich służby. Możliwe. Na ile reakcje na tytuł prowadzą zarazem do podważania sensu samego tematu? Niektóre wypowiedzi można by tak zrozumieć, sugeruje to zresztą nazwanie przez prawicę wystawy „niemiecką narracją”. Może paradoksalnie najdalej zaszedł w więcej niż wątpliwościach koalicjant Tuska – Kosiniak-Kamysz. Napisał, że „nasi chłopcy, żołnierze i cywile, Polacy, bronili Ojczyzny przed nazistowskimi Niemcami do ostatniej kropli krwi. (...) To oni są bohaterami i to im należą się miejsca na wystawach”.

Odpowiednikiem tej wypowiedzi wicepremiera były rozliczne wpisy w internecie czy relacje zbierane przez prawicowe telewizje, wskazujące, że „naszymi chłopcami” są polscy żołnierze i bojownicy ruchu oporu. Zarazem warto podkreślić, że przynajmniej ja nie natrafiłem w sieci przy tej okazji na ataki skierowane w Pomorzan przebranych w niemieckie mundury. Lubiący mocny przekaz Przemysław Czarnek, choć wypowiadał się ostro, moim zdaniem zbyt ostro, o autorach wystawy (pytanie, czy to Polacy czy Niemcy) uznawał jednak sens jej zorganizowania. Tylko oczekiwał, że podkreślony będzie przymus, jaki zastosowano wobec młodych Pomorzan.

Czytaj więcej

Estera Flieger: „Nasi chłopcy”, nasza prowokacja, nasza histeria
Reklama
Reklama

Uderz w stół, a niemiecka prasa się odezwie. Pomaga im Grzegorz Braun negujący Holokaust 

Oni skądinąd naprawdę działali w warunkach niewyobrażalnego przymusu – terror trwał na tych ziemiach od samego początku wojny, polską elitę mordowano już w 1939 roku, w lasach piaśnickich i innych miejscach. Jak zauważyła Estera Flieger, napisał o tym precyzyjnie narodowiec Jan Żaryn, uchylając się od oceny niewidzianej wystawy.

Nie przeszkodziło to ludziom, dla których to są historie rodzinne, oskarżać krytyków wystawy o to, że nadal widzą w przymusowo wcielonych do Wehrmachtu kolaborantów i zdrajców. I że nikt nie wie o ich masowych dezercjach choćby do korpusu generała Andersa.

Co też jest przesadą. Ten temat nie był całkiem przemilczany, o czym zaświadczył choćby kaszubski poeta, ale i autor książek o historii regionu, Eugeniusz Pryczkowski. On z kolei uznał tytuł wystawy za „infantylny”. Że zaś ludzie z ziem wcielonych do Rzeszy byli w niemieckim wojsku niedobrowolnie, wiemy co najmniej od czasów postaci Gustlika z „Czterech pancernych”, czyli od głębokiego PRL-u.

Oczywiście najszerszy rozgłos zapewniła tym wątkom dopiero ta wystawa, a może bardziej nawet skandal wokół niej. Czy było warto tę cenę zapłacić? Myślę, że podjęcie tego tematu było uzasadnione. Choć trzeba od razu opatrzeć ten pogląd zastrzeżeniem, że nawet bez „infantylnego tytułu” można się też było spodziewać kosztów.

To nie tylko kwestia ocieplenia wizerunku Wehrmachtu. Kiedy przeczytałem opinię lewicowego aktywisty, że przecież inne narody rozliczyły się z wojennej kolaboracji, więc dlaczego Polacy mieliby tego nie zrobić, wiedziałem, co się święci. Pojawił się już tekst ukraińskiego historyka Ołeksandra Zinczenki. Z wystawy i ze sporów wokół niej wyciąga on wniosek, że Polacy bardziej masowo wspierali podczas wojny Niemców niż Ukraińcy.

Reklama
Reklama

Tłumaczenie, że chodziło o przymus, a nie klasyczną kolaborację dla korzyści, jest daremne w świecie, w którym nie czyta się uważnie niczego poza – ewentualnie – tytułami czy nagłówkami. Żyjemy zaś w czasie, kiedy Niemcy naprawdę podjęli wysiłek, aby podzielić się odpowiedzialnością za drugą wojnę światową, z jej wszystkimi zbrodniami, z innymi. Właśnie „Frankfurter Allgemeine Zeitung” po raz kolejny spróbował uwikłać Polaków w Holokaust. Skądinąd korzystając z negacjonistycznych wypowiedzi europosła Grzegorza Brauna. Ale też tworząc szarą strefę, w której „brak pomocy” czy rzekome „przyzwolenie” jest tym samym, czym sama zbrodnia.

Może więc tę cenę za poruszanie tematu warto było zapłacić. Ale nie dziwcie się, obrońcy wystawy, że inni przestrzegają przed tworzeniem antypolskich zbitek. Muzeum Gdańska chciało ostatecznie oczyścić chłopaków z Pomorza z zarzutu kolaboracji – i słusznie. Skutek może być jednak odwrotny. Zwłaszcza gdy sami Polacy nie grają do jednej bramki, a narracje podporządkowują robieniu na złość krajowym politycznym przeciwnikom.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Chłopcy z wystawy „Nasi chłopcy” wcale nie są naszymi chłopcami

Czy tradycja Wolnego Miasta Gdańska jest niewinna? 

Nasuwa się też inna myśl: wojna o wystawę nie byłaby tak gwałtowna, gdyby nie pewne zaszłości. Po pierwsze, dotyczą one patronujących zdarzeniu władz Gdańska.

Od lat prowadzą one specyficzną politykę historyczną, całkowicie sprzeczną z pochodzeniem znacznej większości mieszkańców miasta – z całej Polski, w tym zwłaszcza z Kresów Wschodnich. Ważnym i modnym punktem odniesienia stała się dla nich tradycja Wolnego Miasta, specyficznego tworu stworzonego na konferencji paryskiej w 1919 roku – po to, aby nie oddawać zdominowanego przez Niemców Gdańska Polakom.

Reklama
Reklama

Funduje się więc tramwaje pomalowane na podobieństwo tych międzywojennych i nadaje im patronów, niemieckich gdańszczan, czasem o nazistowskich asocjacjach. Nazywa jedno z rond Rondem Wolnego Miasta Gdańska czy rekonstruuje polsko-gdańską granicę. Tymczasem to właśnie tu NSDAP wygrała wybory wcześniej niż w całych Niemczech.

Można wskazywać inne punkty tej polityki, choćby kult pochodzącego stąd pisarza Güntera Grassa, który okazał się dawnym SS-manem, czy szczególne związki z niemieckimi miastami. Czasem także dziwaczne wypowiedzi.

– Na początku było słowo, złe słowo. Słowo jednego przeciwko drugiemu. I to złe słowo było Polaka przeciwko innemu narodowi, Niemca przeciwko innemu narodowi. Europa została tym złym słowem podzielona – takimi słowami wiceprezydent Gdańska Piotr Grzelak uczcił 74. rocznicę zakończenia II wojny światowej w 2019 roku. Samorządowiec snuł potem analogię między polską dziewczynką spaloną przez Niemców podczas ataku na Pocztę Polską, a niemiecką dziewczynką, ofiarą alianckich nalotów. Skrytykowany przez prawicę Grzelak tłumaczył potem, że nie chciał symetryzować zbrodni i win podczas drugiej wojny światowej.

Chciał, nie chciał, klimat jest odczuwalny. Uznała go skądinąd za własny chyba większość mieszkańców Gdańska, wraz z sympatiami politycznymi do PO–KO. A podobne pokusy dotyczą także innych miast z terenów tak zwanych Ziem Odzyskanych.

We Wrocławiu dekoruje się po remoncie most Grunwaldzki herbem Hohenzollernów, dynastii pruskiej, a potem niemieckiej, współodpowiedzialnej za rozbiory. Z kolei w uniwersyteckiej Auli Leopoldina wiesza się portret Fryderyka II, chyba najbardziej antypolskiego władcy z tej dynastii. Akurat wisiał on tam już wcześniej, przed paroma laty, ale czy trzeba lepszego symbolu zapatrzenia części elit samorządowych w niewłasną tradycję?

Reklama
Reklama

Rzecz jest bardziej skomplikowana, mamy tu bowiem do czynienia w wielu wypadkach z problemem szukania w niemieckiej historii, jakiejś nie własnej, ale jednak ciągłości, zakorzenienia. Kiedy jednak biorą się za to lokalni politycy i urzędnicy z liberalnymi etykietkami, na dokładkę otwarci, jak władze Gdańska, na biznesy z Niemcami współczesnymi, rodzi to aurę podejrzliwości. Może i przesadną, ale w Polsce dzisiejszej wszystko jest przesadne, pisane wielkimi literami.

Jan Grabowski i Barbara Engelking nadają ton w Instytucie Pileckiego 

Mamy też politykę historyczną samego rządu. Właśnie zdymisjonowana minister kultury Hanna Wróblewska, wcześniej nieuwikłana w politykę muzealniczka, robiła wszystko, aby dogodzić Tuskowi, przede wszystkim czystkami uderzającymi we wszystkich urzędujących w instytucjach kultury za poprzedniej ekipy. Ale pomysł powołania prof. Krzysztofa Ruchniewicza na dyrektora Instytutu Pileckiego musiał jej podrzucić ktoś z najbardziej zideologizowanego odłamu partii rządzącej.

Broniłem Ruchniewicza, kiedy on bronił autorów zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. Nie na wszystkie zdarzenia trzeba patrzeć wyłącznie przez polskie okulary. Tym niemniej pomysł, aby „wierzący” niemcoznawca został szefem instytucji, na której ciąży ustawowy obowiązek rozpowszechniania polskiej polityki historycznej, także za granicą, pochodzi jak z kiepskiego dowcipu. Ta polityka ma dotyczyć w szczególności czasów II wojny światowej, choćby ze względu na patrona instytutu.

Tymczasem nowy dyrektor a to odwołuje konferencję dotyczącą zagrabionych przez Niemców dzieł sztuki (żeby ich nie urazić), a to próbuje likwidować filię instytutu w Berlinie. A jego zastępca Przemysław Wiszniewski w dziwacznej wypowiedzi deprecjonuje samego rotmistrza Pileckiego. Co ma oznaczać, że został on „wrobiony” w swoją misję do Auschwitz?

Nie wszystkie zmiany dotyczą bezpośrednio relacji z Niemcami. Według obserwującego instytut Jana Pawlickiego jego kierownictwo działa teraz pod wpływem rewizjonistów typu Jana Grabowskiego czy Barbary Engelking. Uważają oni, że samo upamiętnianie ludzi pomagających podczas wojny Żydom, oznacza „wybielanie” polskiego narodu. W efekcie Ruchniewicz przymierza się do wygaszenia programu „Zawołani po imieniu”, który tego dotyczył.

Za czasów PiS poprzednie kierownictwo instytutu było obwiniane o wynajdywanie przypadków takiej pomocy niedostatecznie udokumentowanych, wręcz ich kreowanie. Nie zmienia to jednak zasadniczego celu takiego programu: tworzenia pozytywnych przykładów na chwilę obecną.

Czytaj więcej

Burza wokół wystawy „Nasi chłopcy” w Muzeum Gdańska

Instytut Pileckiego z dziurami w pamięci. Wyleciał im z głowy Maksymilian Sznepf 

Rzecz niby nie dotyczy relacji z Niemcami. Ale niewątpliwie ten kierunek polityki ułatwi w przyszłości namalowanie nowego portretu Polski, współsprawcy Holokaustu. Jednocześnie ułatwią to też fantasmagorie ultraprawicowca Grzegorza Brauna odnoszące się do komór gazowych. W tym sensie Jarosław Kaczyński ma rację: to dwie paradoksalne strony tej samej tendencji. Choć felietonistka „Plusa Minusa” Kataryna oskarża prezesa PiS o zbytnią łagodność wobec Brauna, a Estera Flieger – o cynizm.

Znęcanie się nad innymi wpadkami „odnowionego” Instytutu Pileckiego, choćby nad dziwacznym tłumaczeniem w mediach społecznościowych, dlaczego na wystawie poświęconej obławie augustowskiej zabrakło nazwiska porucznika Maksymiliana Sznepfa, albo nad rezygnacją z dokumentowania zbrodni rosyjskich na Ukraińcach, uważam w tej sytuacji za stratę czasu. Bo do powiedzenia są znacznie ważniejsze rzeczy.

Estera Flieger przedstawia politykę historyczną Zjednoczonej Prawicy jako jedną wielką groteskę, zabawę historią „pisaną wielkimi literami”, symbolizowaną przez tromtadrackie korekty Karola Nawrockiego w ekspozycji Muzeum II Wojny Światowej. Nie kwestionuję przypadków naiwnego czy nachalnego lukrowania naszych dziejów. Ale choćby Instytut Pileckiego to przykład sensownego kierunku zmian. Trudno nie pamiętać takich jego akcji, jak opowiedzenie światu, a i samym Polakom, historii polskich dyplomatów w Szwajcarii ratujących Żydów wystawianymi paszportami podczas wojny.

Obecna władza wybrała drogę kompletnego zaprzeczenia wszystkiemu, co zrobili czy planowali poprzednicy. Albo odmawia prowadzenia polityki historycznej (Ruchniewicz chce prowadzić zwykły instytut naukowy), albo obraca ją przeciw wizerunkowi Polski i Polaków. Kiedy patrzyłem na obie te partie postsolidarnościowe, powiedzmy, sprzed 20 lat, kiedy brały się przebojem do dzielenia polskiej sceny politycznej, nigdy czegoś takiego sobie nie wyobrażałem.

W odmiennym stosunku do polskości, w uczynieniu z tego przedmiotu gorszącego sporu, widzę powód do permanentnej awantury. I to nawet wówczas, gdy kompromis byłby w teorii możliwy. Tak jest w przypadku wystawy o Pomorzanach w niemieckiej armii. To wymarzony temat do spokojnej, nawet akademickiej dyskusji. Dziś jest ona jednak niemożliwa.

Dobiega końca ponowne liczenie głosów w tych komisjach wyborczych, które rzekomi znawcy wytypowali jako podejrzane o „statystyczne anomalie”. Nawet inicjator tej akcji minister Adam Bodnar bąknął tuż przed swoją dymisją, że te rzekome prawidłowości się nie potwierdziły. To kompromitacja nie tylko rzeczonego ministra oraz herolda wieści o „masowych fałszerstwach” Romana Giertycha. Ale także premiera Donalda Tuska, który miał, według części mediów, namawiać marszałka Sejmu do blokowania inauguracji nowego prezydenta. Kładzie się też cieniem nad prof. Andrzejem Zollem, który próbował ten pomysł – według prawicy: zamachu stanu – uzasadniać.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Poranek dnia zagłady”: Komus unicestwiony
Plus Minus
„Tony Hawk’s Pro Skater 3+4”: Dla tych, co tęsknią za deskorolką
Plus Minus
„Gry rodzinne. Jak myślenie systemowe może uratować ciebie, twoją rodzinę i świat”: Rodzina jak wielki zderzacz relacji
Plus Minus
„Ze mną przez świat”: Mogło zostać w szufladzie
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marcin Mortka: Całkowicie oddany metalowi
Reklama
Reklama